Postęp, jaki dokonał się w ostatnich latach w konstrukcjach rowerów górskich jest ogromny. Poprzeczka została ustawiona tak wysoko, że obecnie, często jedyne co nas ogranicza to brak umiejętności i wyobraźni.
Dzisiejsze górale pozwalają wyjechać wyżej, zjechać szybciej, skoczyć dalej i przedrzeć się przez tereny uważane jeszcze do niedawna za zupełnie niedostępne dla mountain bike'ów. Duża w tym zasługa postępu w dziedzinie amortyzacji – zarówno w budowie widelców i damperów jak również samych systemów zawieszenia tylnego koła. Po bardzo pozytywnych doświadczeniach z Trance’m nie mogłem się wiec doczekać kolejnego testu. Następny w kolejce do katowania czekał jego trochę bardziej „przypakowany” brat – Giant Reign 3.
Rama Według producenta (sam nie miałem okazji jej zważyć) waga wykonanej z AluxX SL ramy w rozmiarze 18” wynosi 3580 g. Amortyzacja jest oparta na znanym od zeszłego sezonu systemie Maestro. Nie chcę się rozwodzić nad szczegółami technicznymi, tym bardziej, że był on już opisywany przy okazji majowego testu Trance’a. Krótko mówiąc jest to kolejna (z resztą bardzo udana) mutacja systemu czterozawiasowego.


Rama wygląda na solidną i starannie wykonaną. Uwagę zwraca potężne wzmocnienie rury podsiodłowej. Reign nie posiada możliwości zastosowania hamulca szczękowego, choć prawdopodobnie ciężko byłoby znaleźć kogoś, kto chciałby zamontować do takiej ramy coś innego niż tarczówkę. Stonowane, granatowe malowanie z delikatnymi i subtelnymi napisami i wzorkami nie rzuca się zbytnio w oczy, ale za to jest bardzo eleganckie. Komponenty Za 6 tysiaków dostajemy nie tylko fajna ramkę, ale również niezły osprzęt. Zacznijmy od napędu. Zastosowano korbę Ride XC kanadyjskiego Race Face’a, łańcuch Shimano HG 53 oraz dziewięciorzędową kasetę SRAM z największą zębatką 34, która pozwala podjechać nawet na bardzo strome wzniesienia. Przerzutka tylnia i manetki są również SRAMowskie, co wróży długie i poprawne działanie nawet mimo ton błota na tarasie. Poza tym obsługiwane wyłącznie kciukiem Triggery X-7 są bardzo wygodne w użyciu i pozwalają na bezproblemową zmianę biegów również w trakcie hamowania. Przednia przerzutka to japoński LX. Jeżeli warunki nie są całkowicie ekstremalne napęd działa bez żadnych zarzutów. Problemy miałem tylko wtedy, kiedy przedzierałem się przez jakieś totalne bagno i jechałem rowerem do połowy zanurzonym w wodzie. Łańcuch został wtedy kilka razy wciągnięty ze środkowej tarczy korby pod ramę.


Kierownica oraz jej krótki wspornik to produkty Eastona oznaczone symbolem EA 30. Wspornik siodła EA 50 pochodzi również od tego producenta. Jarzemno jest na szczęście bardzo solidne i nie było z nim takich problemów jak w przypadku niższego modelu zastosowanego w Trance’ie. Siodło, tak jak chyba we wszystkich giantowskich góralach, jest sygnowane logiem WTB. Jest to dość szeroki, dobrze pasujący do ogólnej charakterystyki roweru model Pure V Race. Najsłabiej w całym teście wypadły hamulce Hayes Sole. Po tym producencie można było się spodziewać czegoś lepszego. Szczególnie zaciski wykonane są dość spartańsko. Jeden ruchomy tłoczek, który wygina tarczę i dociska ją do drugiego, nieruchomego klocka, to raczej kiepski patent. Mimo zastosowania klamek na trzy palce i przedniej tarczy o średnicy 180 mm, rower bardzo ciężko zatrzymać. Jeszcze gorzej zaczyna się robić, kiedy tarcze są mokre albo zabłocone lub gdy zaczną się przegrzewać. Siły hamowania brakuje szczególnie na stromych technicznych odcinkach, na których nie da się po prostu przejechać na wprost, tylko trzeba manewrować między przeszkodami. Krótko mówiąc, Sole nadają się jedynie do… wymiany.


Koła (piasty Formula, obręcze WTB Speed Disc Trial i nierdzewne szprychy) wyglądają na mocne i nie miałem z nimi jakichkolwiek problemów. W trudnym terenie świetnie sprawują się opony Hutchinson Bull Dog 26x2.3. Wgryzają się w błoto, dzięki czemu rower idzie jak przecinak przez każdy teren. Problemy sprawiają jednak na asfalcie. Są ciężkie i mają duże opory toczenia, inna sprawa, że nikt normalny nie kupuję Reigna do jazdy po szosie. Amortyzator Regin 3 został wyposażony w powietrzny widelec Tora 302 Solo Air o skoku 130 pochodzący ze stajni Rock Shox’a. Jest on najtańszy z całej rodziny (Recon, Revelation, Tora), dlatego nie zastosowano w nim właściwe żadnych kosmicznych technologii. Stalowe, chromowane golenie górne, jak również stalowa sterówka nie wpływają raczej na obniżenie wagi. Zarówno komorę pozytywna jak i negatywną pompuję się przez jeden zawór. Jeżeli chodzi natomiast o regulacje zewnętrzne, mamy do dyspozycji jedynie pokrętło tłumienia powrotu. Niewiele? Na papierze, w porównaniu do innych amortyzatorów Tora wydaje się być ich ubogim krewnym, jednak sytuacja wygląda podczas jazdy. Amortyzator pozytywnie zaskakuje. Pracuję bardzo przyzwoicie zarówno na małych, średnich jak i dużych nierównościach. Początkowo, po napompowaniu na zalecaną wartość ciśnienia (dla mojej wagi było to 120 psi), Tora miała jednak nieprzyjemny zwyczaj nurkowania podczas mocnego hamowania. Na szczęście dopompowanie kolejnych 10-15 psi rozwiązało ten problem bez utraty wrażliwości na małe nierówności.


Trzydziesto dwu milimetrowe golenie powodują, że sztywność Tory jest dość duża, a ponadto dają nadzieję na długą i niezawodna pracę widelca. Pokrętło tłumienia powrotu ma mały skok, ale po kilku próbach każdy znajdzie odpowiednie ustawienie dla siebie. Jazda Na to pewnie wszyscy czekali. Nie będę jednak pisał jak Reign sprawuję się na asfalcie, ani na wycieczce do paku, bo to nie ma zupełnie sensu, tylko od razu przejdę do rzeczy. Pierwsze przejechane w ciężkim terenie kilometry wbiły mnie w nie lada wątpliwości, czy to aby na pewno rower, a nie jakaś maszyna rolnicza? Do Reigna można by doczepić pług i orać nim pole. Brutalność, z jaką rozprawia się z nierównościami terenu jest potworna. Jadąc wydaje się, że jedyne co go ogranicza to siła rowerzysty. Nie potrzeba ścieżek. Można przedzierać się przez las albo wysokie chaszcze w dowolnie wybranym kierunku. Gdy się nie musi, nie ma sensu nawet skręcać. Reign jest jak niedźwiedź grizzli, który gdy już się rozpędzi nie zwraca uwagi na żadne przeszkody stojące mu na drodze, tylko je niszczy (oczywiście nie namawiam nikogo go wyrywania drzew na trasach ;) ).


Wszystkie podjazdy należy pokonywać na jak najmiększym przełożeniu i do tego na siedząco. Na stojąco nie ma sensu się męczyć, bo rower zaczyna się wtedy cały bujać. Na szczęście kaseta jest wyposażona w tarcze o 34 zębach, dzięki czemu można powalczyć na bardzo stromych odcinkach. Aktywne i czułe zawieszenie dodatkowo pomaga rowerzyście. Nie będę jednak ściemniał, że podjazdy na Reign’ie są lekkie, łatwe i przyjemne. Jak to mówią, jest to „zajęcie wymagające krzepy” i nie oszukujmy się. Ktoś bez przygotowania kondycyjnego będzie ten rower przeklinał. No chyba, że wyjedzie się na górę wyciągiem, tyle, że… kłóci się to raczej z ideą enduro. Na szczęście każdy biker wie, że tak jak po męczącej zimie przychodzi wiosna, tak, po wykańczającym podjeździe zaczyna się w końcu wytracać zdobytą wysokość. Jeszcze tylko łyk wody z bukłaka, dopięcie kasku i plecaka, krótka chwila zadumy, rzut oka na otaczające szczyty i… zaczyna się zjazd. Nie ma się co patyczkować. Trzeba cisnąć w pedały ile fabryka daje, a wtedy Reign dostarczy nam niesamowitych wrażeń. Na tym rowerze nie można zjeżdżać powoli, bo traci się całą zabawę. Im szybciej tym lepiej. Dopiero przy dużych prędkościach można poczuć ile ta maszyna ma skoku i co potrafi. Progi skalne, kamienie jak telewizory, korzenie, kałuże z błotem. Ten rower po tym nie przejeżdża. On nad tym wszystkim przelatuje! Mimo, że nie jestem specjalistą od dalekich i wysokich skoków, jeżdżąc na tej maszynie zacząłem podskakiwać na wszystkim, na czym się dało. Rower daje duże poczucie bezpieczeństwa (no może poza hamulcami) i pozwala na naprawdę szaleńczą jazdę. Kumpel opowiadał, że po pierwszej przejażdżce na Reign’ie, gdy wrócił do domu wszyscy dziwili się czemu przez pół dnia z jego twarzy nie znikał głupkowaty uśmieszek... Jak to kiedyś było w jednej reklamie - „to uczucie może trwać nawet 48 godzin”.


Na zakończenie Ciężko było mi się z tym rowerem rozstawać. Termin zwrotu przekładałem kilkukrotnie, a od kiedy go oddałem ciągle zastanawiam się jakby tu na nim znów pośmigać. Jest to najlepsza maszyna enduro, jaką miałem okazje do tej pory dosiadać (jedyne do czego mogę się przyczepić to rozmiar ramy – 16” to dla mnie za mało, 18” byłoby OK). Nie będę jednak ukrywał, że to rower dla wszystkich. Powiem więcej. Według mnie jest to maszyna niszowa. Jej specjalizacja w konkretnej dyscyplinie jest duża i ktoś, kto tak właściwie nie wie co kupuje może się do Reign’a szybko zrazić. Bo na łatwej trasie byle inny, kilkukrotnie tańszy rower będzie szybszy, wygodniejszy, a jazda na nim będzie wymagała znacznie mniejszego wysiłku. Poza tym, jeżeli jeździmy w grupie, a większość znajomych posiada sztywniaki lub lekkie fulle będą nam oni ciągle uciekać, do momentu kiedy teren stanie się rzeczywiście trudny, a wtedy… to my będziemy uciekać im… Dla tych jednak, którym marzą się dziesiątki kilometrów w najcięższym terenie przebytych samotnie, bądź z garstką podobnych sobie maniaków, którzy wiedzą, że kręcą mozolnie z młynka pod górę po to tylko, żeby później zaznać prawdziwej ekstazy podczas zjazdu i dla tych wszystkich, którzy po ciężkim tygodniu w pracy chcą w końcu w weekend dać prawdziwego czadu Reign to idealna maszyna. Maszyna, której potencjał jest, wydawać by się mogło, niezbadany, którą można odkrywać przez wiele miesięcy, a i tak nie dotrze się choćby do granicę jej możliwości. Chcielibyśmy serdecznie podziękować Panu Januszowi Adamczykowi z firmy REVOR za udostępnienie roweru do testu. Jeżeli sami mielibyście ochotę odbyć jazdę testową, którymś z nowych rowerów z serii Maestro zapraszamy do Centrum Testowego przy ulicy Balickiej 56 w Krakowie. Szczegóły na stornie internetowej www.revor.pl. Szczegółowe informacje pod numerem telefonu 012 637-58-00 wew. 310. Wielkie dzięki również dla Bartka Gielarowskiego za wiele cennych rad i spostrzeżeń! Foto: Krzysiek Piotrowski, Agata Siudak & Ampi