Katowanie Unibike`a

Drukuj

<i>Mieliśmy na bikeworldzie konkurs z nagrodami. Test roweru albo części. Nagrody już dawno przyznane, a teraz stopniowo będziemy zamieszczać teksty. Zaczynamy od tekstu, który został wyróżniony.<br /> </i>

Mieliśmy na bikeworldzie konkurs z nagrodami. Test roweru albo części. Nagrody już dawno przyznane, a teraz stopniowo będziemy zamieszczać teksty. Zaczynamy od tekstu, który został wyróżniony.
Redakcja jak o całość preferowała teksty poważne, „profesjonalne” i techniczne. A mi ten spodobał się najbardziej - ma taki oryginalny styl i sposób ujęcia tematu – bardzo osobisty "monolog" w formie zapisu mowy potocznej. Tak może pisać tylko ktoś kto jest pasjonatem rowerów i żyje nimi. Przysłała go Aga Bikerka. Może jeszcze coś kiedyś napisze? (Jak się Wam ten tekst spodoba?) Liczymy oczywiście na Wasze komentarze (pod tekstem można je dodawać na stronie). Dla początkujących tekst może być trudny.


It`s my life...
Wychodzę z pracy i jest ciemno. Kolejny dzień chodzę przybita i wkurzona. Wczoraj jeszcze nie wiem co mi było. Dzisiaj już mniej więcej wiem. Dyro mnie męczy, raport kasowy się nie zgadza...

Księgowa o coś mnie prosi, wymykam się w trakcie pracy do sklepu dla niej (do sklepu trza samochodem jechać), Dyro w drzwiach:
- ”Gdzie idziesz?”
- No, nie mówię „Gdzie ja idę” i że nie w swojej sprawie - biorę to na klatę i tyle...

Aaa i przytaszczyłam do roboty głośniki w końcu, by się przekonać że coś karta mi nie bangla! Wrrrr, w dodatku nie można się do niej dobrać tak w kompie ułożone... jajecznica (Ala Janosz) w radiu już mnie powoli wykańcza gówniara!

Net mi w domu odcięli, no... Zapłacę w poniedziałek!... Musieli akurat teraz. Młody chce iść na imprezę, muszę zostać z mamą zagrypioną w domu. Poszłabym sobie gdzieś się na biku rozwalić, tyle że błota pełno wszędzie. Matka ma 40 stopni gorączki - niezły hardcore. Łeb mnie boli, w dodatku Mika nasmażył popcornu (śmierdzi i pełno dymu).

JAK JA MAM W TAKICH WARUNKACH napisać całkiem nieźle opowiadanie by zgarnąć tą czapę?! (czapka była jedną z nagród w konkursie bikeworld.pl – przyp. redakcji)

Pechowy tydzień:
- zgubiona rejestracja przednia,
- wczoraj podarłam ostatnie normalne spodnie,
- dzisiaj rozwaliłam ulubione spodnie (takie zarabiste wojskowe bojówki),
- jakąś baba oblała mnie wrzątkiem na saunie. Auc!
- to, co pisałam przez ostatnie 15 min się skasowało, bo się sam komp przeresetował...(po raz drugi dzisiaj),
- mama ma grypę - zbiorowa histeria zapanowała, musze siedzieć na chacie i herbaty nosić,
- kolejny kumpel przestał być kumplem i fochy strzela,
- obawiam się że nie będę miała, z kim już niedługo jeździć,
- również chyba nie mam już, z kim chodzić na piwo....

Unibike.
Wiec z tym rowerem to było tak. W lipcu chyba po raz kolejny połamałam ramkę w moim ukochanym peugeocie. To już trzecie złamanie, kolejny raz się spawać nie da... Chyba nie mam, na czym jeździć; zapowiada się dwa tygodnie bez bika... lato ucieka. Dwa dni wcześniej pomogłam kupić rower koledze (turysta rowerowy). Chciał wydać coś do 2000 zł, więc po jakiś poszukiwaniach wraz z kolegami z Bugi w Gdańsku wybraliśmy mu Unibika na jakimś rsciaku no i zniżkę chłopak dostał 10 %, bo to moi koledzy:-). Kolega niezwłocznie poszedł testować noofka sprzęt, dał czadu, a chcąc wymijać jakiś innych rowerzystów niewiedzieć, czemu wywaliło go przez kierę... Nadgarstek do kitu, łapa w gips - lipa! Dzień wcześniej podobno gdzieś w lesie przez kierę przeskoczył, a że rower nowy to bika łapał (znamy, to znamy) , lecz nic sobie nie zrobił na szczęście. Tak się zgadaliśmy przypadkiem, ze rower mi się złamał. Mówi: „słuchaj Aga, wiesz Unibik na gwarancji, więc im szybciej tą ramę połamiesz tym lepiej, poza tym szybciej sprzęt ocenisz. Bierz ten rower, ty musisz jeździć ja nie muszę.” :)

Zapomniałam dodać, że CUBE już zamówiony - zostało tylko czekać cierpliwie. Pamiętam ten dzień jak dzisiaj, wskoczyłam na tego uni - nawet przyspieszenie ma niezłe, myślę. W peugeocie miałam sztycę zespawaną z ramą w miejscu złamania, więc zawsze jeździłam z obniżonym siodłem. Poza tym miałam ciężkie koła do FR i w ogóle rower był bardziej na zjazdy niż inne takie tam...

No wyrwałam na uni, aż się zdziwiłam. Umówiłam się z Wojtkiem, Robertem i Pawłem z Dywizjonów - kiedyś dość mocna była to ekipa, dzisiaj nie jeżdżą... Nieważne - podjechaliśmy po jakiegoś kolesia na chatę wcześniej szeptając sobie z Wojtkiem i Robciem, że przecinkę robimy, by chłopaków zamęczyć, trasa ustalona - same podjazdy hehehe (Nie ma to jak wredni znajomi!) My tu nastawieni na ostre XC, a nagle wyskakuje gostek w full face`ie. WOW! No, nie ma co! No to koniec rozgrzewki, hehe! Oglądam się, a chłopaki z tyłu, tych dwóch się zgubiło już na mieście.

Nawet nie wiem jak to się stało, ale cały czas jechałam pierwsza ( niespotykane:-))). Kurcze, na prostej rowerek śmiga nieźle, podjazdy w porównaniu do podjeżdżania z kolanami przy uszach rewelacja! Mostek trochę za wysoko, ale może być.

Pierwszy zjazd... Hm, hamulce trochę kiblowate, dziwne kąty - prawie przez kierę nie wyleciałam. Dziwnie, dziwnie, ale co tam - może się przyzwyczaję... Trasa nazywa się Morenka. Zaczyna się we Wrzeszczu na polanie koło tego „domu publicznego” - nie wiem czy wiecie, chyba Hades się nazywa, a wyjeżdża się na stację benzynową na Morenie, niedaleko zjazdu "Słoneczny" i zjazdu "Trawiasty" - bekowe nazwy, ale zjazdy wcale nie do śmiechu.

Pierwszy podjazd - Robertowi łańcuch pękł, nikt nie ma skuwacza, oczywiście. Ciągniemy z Wojtasem Roberta na wyspę:-) Łańcuch zrobiony, ale ochota do jazdy przeszła. Dzwonię więc do Rzeki - już jedzie. Spotykamy się po drodze... - o nie zrezygnuję tak łatwo z Morenki dzisiaj, o nie! Podjeżdżamy, nagle – trach! Ten sam podjazd Michu –„rzeka” łańcuch zerwał. Fatum jakieś, czy co? Różnica czasu ok 30 min, jak nie mniej. No to jedziemy na wyspę po łańcuch... Mi już głupio że tak się kręcę, jeszcze ktoś pomyśli ze się zakochałam w Jarku, hehe, więc się chowam za wieszakiem z ciuchami, mnie tu nie ma - hahaha. Kiedys się strasznie Jarka wstydziłam, to zostało mi jeszcze z czasów mniej ostrego rowerowania. Mówił mi, że mam za ostre zęby w korbie, o co mu chodzi?:-) Nic nie kumam,:-) po co mi nowa korba? A oczywiście się N I E !!! przynaglam, że nic nie wiem o hamulcach, korbach i kasetach lol. Więc zawsze wysłuchałam wykładu, pokręciłam nosem i kic :)

Po naprawie tego pękniętego łańcucha ustaliliśmy z Rzeką, że jest to bardzo dziwne, więc nie powinniśmy chyba tam jechać. Tak zrobiliśmy. Kierunek Pachołek??? - żadnych szkód to końca dnia.

Pod koniec dnia jazdy coś zaczęło być nie tak. Strasznie ciężko zaczęło się wrzucać. Próbując wrzucić blacik musiałam pchać manetkę całym ciężarem ciała - efekt końcowy złamany paznokieć...

Mijały dni, z czasem tygodnie. Odbiór kubka (CUBE – przyp. redakcji) się przeciągał. Po kilku dniach rama od łańcucha się poobcierała do kości. Mój kolega został o wszystkim powiadomiony i oznajmił, że taśma mu się nie podoba...

Gleby się mnożyły jak śliwki w kompocie. To przez ten mostek, jakaś podkładka strasznie szeroka pod nim była....( Cholera wczoraj na plaży podarłam następne spodnie, co za czarny okres w życiu...)

No nic, no i tych gleb przybywało, i rys na ramie.

Jakoś pechowy ten Uni, jadę ja sobie z imprezy z Emilem o drugiej w nocy albo lepiej... Jadę, jadę, coś mi ciężko, myślę - znowu kondycha spada, ale jadę dalej. Nagle Emil krzyczy: Aga, ale masz snake'a! :-) Hehe! Moja pierwsza guma w życiu - tzn. nie wiem czy kiedyś w Wigry nie miałam, ale to stare dzieje. Emil stwierdził że trzeba mnie edukować właśnie teraz, poza tym po piwie straszne mnie ciągnęło, wiadomo gdzie, a tu środek miasta, żadnego krzaka i McDonald zamknięty... No i Emil tonem instruktora nakazał mi koło ściągnąć: najpierw koło, hamulce rozpiąć, potem zdjąć oponę (te opony się cholernie ciężko ściąga - mam na myśli Black Sharki ) i dętkę wyjąć. Dał mi papier ścierny, łatki, klej. Wszystko zrobiłam sama - trwało to godzinę.... Ale umiem sama już załatać gumę :)

Wróciłam do domu i zasnęłam, jakbym nie spała sto lat i lepiej:)

Następnego dnia wyrwałam się na plażę. Leżę i kuję do egzaminu - cały koc w piasku jak zwykle. Wytrzymałam tak może z godzinę, bo nie cierpię bezruchu, chcę dosiąść wehikuł, a tu kapeć! ZNOWU!!! Ło Jezu! Muszę być na 14-tą w robocie, jest 13-ta Prawie nie pękłam ze złości. Na molo pełno lamerów, pompki nikt nie ma i ja też... Wielka bikerka ze mnie! (do tej pory pompki nie noszę, bo za dużo waży. :-) Jezu, i co teraz? Telefon - dzwonię do Rzeki. HELP Rzeka!!! Rzeka pędzi na autorze. Załatali, pojechałam... W Gdańsku pół km przed robotą znowu to samo.... Rety! Wieczorem jakąś impra, mam po pracy na biku dojechać! Hm - dzwonię dalej. Godzina 18-ta, przyjeżdża Emil z łatkami... kleimy dalej...co za pech?

Po kilku dniach już o snake`ach zapomniałam. Jadę rano do pracy, godzina 6:30 rano...

Fajowy krawężnik wysoki, wyskoczę sobie, co mi tam... I bam! Znowu to samo. Chowam kask do plecaka i idę skruszona do bimbaja, ludzie się dziwnie patrzą na mnie. Dzisiaj zabiłabym nie raz. :-) W końcu kupiłam sobie downhillowe dętki i najgrubszą opaskę Michelina i się skończyło...

Maraton.
Doszło do okresu, gdy czas do Szklarskiej był jechać. Uni na dach i: Go!

Wyglądał bosko: na osprzęcie Acery i z noskami stal przy fullach - zielonym Cannondale`u Grzecha (mela się nazywa, bo zielony :-) i Univedze Emila oraz hardtailu Petera czyli Cube koloru czarnego :)

W górach ciężko było już pierwszego dnia. Siodełko niewygodne (Velo) Noski - na kamyczkach ciężko, co chwila się w to wbijać... No i ta przerzutka! Szczęście, że Grzesiek był - pracował w budze, więc go męczyłam okrutnie. Hehe! Nie wiem, czy inni nie umieli jej regulować czy ściemniali, bo to okrutna robota.... A moje humorki nie lepsze, cóż...

Każdy chyba wie, jaka to męczarnia, gdy teren trudny, a nic nie chce się zmieniać... Po górach robiliśmy dziennie ok 60 km, tyłka już prawie od głupiego za szerokiego siodełka nie miałam, a rst był tak sztywny, że ręce odpadają. Kto nie był w górach to może wyjaśnię, że tam w lesie nie jest taka mięciutka gleba jak u nas tylko same kamloty i skały. Hm, wiecie co najdziwniejsze - nie byłam od maja na imprezie - ciągle coś: albo trening, albo zawody - trzeba się wysypiać... W górach padałam o 22-giej, siedząc z chłopakami przy stole .

Ale na uni-złomku zaliczyłam chyba ze 3 maratony. :-) Powiem Wam szczerze, nie mam takich ambicji, żeby z zaciśniętymi zębami kogoś na siłę wyprzedzać - po prostu jadę gdzie trzeba i czasem coś wychodzi. Na pierwszym byłam 4-ta na 100km. Śmiałam się potem, że gdybym nie zatrzymała się na sikanie w krzakach (10 min), a potem na postoje i picie i gadanie z super facetem z telewizji ( muszę mięć tą taśmę - cały czas gdzieś ta kamera krążyła koło mnie:) mogłabym być 2-3. Teraz w sumie zapominam jak ciężko było - był straszny upał, słońce waliło jak oszalałe, wielu twardych facetów wymiękało po drodze widziałam to.... Jakiś facet wyminął mnie i Rzekę na prostej i mówi z sarkazmem „Do zobaczenia” a my w brecht i: „ Na podjeździe! Hehehe!” I fakt: ścignęliśmy go i już nigdy więcej nie śmiał nas wyprzedzać : )

Upał był straszny - masz mroczki przed oczami a przed Tobą zaj... góra, a na niej goście z aparatami. A Ty dyszysz, jak zepsuty parowóz, ale musisz wjechać – bo po coś tu jesteś... Prawie już się modliłam... Najgorsze było z tą przerzutką - nie chciała się w ogóle zmieniać, musiałam zrzucać bieg dużo, dużo szybciej... Duża strata czasu przez to!

To był mój pierwszy maraton i jakoś lekko go przeżyłam. Drugi maraton, był pod koniec naszego pobytu w górach. Codziennie jeździliśmy ok. 70 km. Tam jest jazda non-stop pod górkę. Podjazdy po 7 km, a jak już wjeżdżasz, to jesteś zielona i masz ochotę oddać śniadanie. Poza tym oni zapier... jak dzikie skunksy! Średnia ich prędkość na szosie to ok. 50 km/h. Fakt, że jak tak za nimi gonię, to są potem efekty, ale taki urlop non-stop...

Na ostatniej wycieczce walnęłam wielkiego focha ze zmęczenia. Byliśmy w piątkę w lesie na czarnym szlaku w Kudowie Zdroju. Jeszcze czułam tamten maraton, po którym miałam kłopoty ze ścięgnem pod kolanem ( norma - po Bydgoszczy Rzeka miał to samo...). Ale oni nie pozwolili mi się wlec, bo gdyby się w lesie noc zaczęła moglibyśmy nie znaleźć drogi powrotnej. Już pomijając, że nie da się jechać, jak nic nie widzisz, a wszędzie dziury i skały. Była godzina 20, noski to najgorszy wynalazek na taki teren - przez głupi wspornik walnęłam OTB prosto Grześkowi pod koła i rozkwasiłam kolano...

Nie wiem czy cokolwiek działało w tym biku. Po 3 tygodniach jeżdżenia połamane były pancerze w co najmniej 10-ciu miejscach i chyba klocki, które wcześniej raz już na 100% musiałam wymienić. A na jednym ze zjazdów rozpięły mi się głupie hamulce... Hm, no po prostu się rozpięły i jakąś glebę znowu walnęłam... (wiadomo Acera) Kolejne rysy na ramie, cholera.... Jakoś udało mi się pociągając nosem wrócić, a chłopacy sterroryzowali mi kolano spirytusem i dali piwo w rękę. Pociągnęłam łyk i zasnęłam na siedząco, hihi...

Pojutrze był maraton z okazji Festiwalu w Szklarskiej, a ja ledwo żyłam :)

Dzień Maratonu. Obudziłam się o 7 rano. W tę noc moi znajomi imprezowali, a ja poszłam wcześniej spać do pokoju obok. Tyle, że nie mogłam zasnąć aż do rana. Rano nie byłam w stanie po prostu otworzyć oczu. O 10 start – trzeba się ubrać, zmienić koło... Przed startem trzeba godzinę wcześniej zająć miejsca. Jak się tego nie zrobiło, startuje się z 600-ej pozycji (może było więcej osób...), to już ma się stratę 15 min. Zanim się wszystko rozjedzie, połowa się powywraca pod koła, niektórzy się biją, przepychają - zdarzają się przykre wypadki...

Połowa śpi jeszcze, reszta w proszku, więc jadę tam sama. Trzeba dojechać pod górę cały czas. Jestem w drodze na start, a już nie ma siły. W końcu znalazłam się na polanie, gdzie była cała impreza. Full ludzi, zamieszanie, ja sama jak palec..., podpisuję jak neptyk listę startową... Patrzę – wszyscy mają zaj... sprzęt, a ja wyglądam jak sierota w noskach na Unibiku... Stoję w tym tłoku, rozglądam się za kimkolwiek znajomym. Jacyś wielcy faceci podnoszą rowery do góry i wpychają się przede mnie, o mały włos walnąłby mnie kołem w głowę. Słońce napieprza, stoisz w tłumie jak korek....W końcu słyszę ktoś się drze: Aga!!!. Kumpel z Gdańska – Ale numer! - on przecież tylko skacze a nie zasuwa na maratonach!!!:) Świat jest mały! W końcu jakoś się wszyscy znaleźli minutę przed startem.

START! Kumpli już nie ma :) Usiłuję przeżyć - jacyś goście się wygrzmocili, ktoś pcha się łokciami – ja jak polecę, to mnie przejadą... Jadę przez miasto na trasę główną – czyli na szlak górski. Kompletnie sama w tym tłumie, trochę wyprzedzam i myślę, że nienawidzę roweru i mam dosyć. Zaczyna się ciężki podjazd po kamieniach. W plecaku mam za słodkie picie (pomarańczowy isostar z gazowaną czeską wodą pomarańczową), fu! Wolę już nic nie pić.

Robi mi się słabo i niedobrze i jadę tylko po to, by mnie nikt nie przejechał... Następny podjazd??? Jeden się już skończył kurza twarz!!!... O jakaś laska... No dobra, biorę ją resztką sił. Jadę i myślę, ile km mi zostało, bo zgubiłam licznik. 90? Jadę dopiero 5... Po 30 km patrzę - kumpel w rowie... Mijam go patrząc jak łata dętkę. Mam jakiś batonik energetyczny. O kurde! Kamień! - miałam....wypadł mi z ręki. Nic to - jadę dalej.

Nagle jakiś facet w włoskiej koszulce. Nagle odwraca się za siebie „O! Dziewczina” - to jakiś Czech :) Co za typ z niego :)! Podjeżdża pod górkę koło mnie i śpiewa coś po swojemu na całe gardło. Trochę się go uczepiłam. Zjazd! W zjazdach jestem dobra – nie boję się, więc go wyprzedzam :) On mnie goni – wesoło! :) W końcu zatrzymał się na podjeździe i sika „Nie patrzieć” - do mnie mówi... Jak JA mam „nie patrzieć”, jak stoi prawie na środku drogi?! LOL Totalna beka z tętnem 200 :)

Jadę dalej, on w końcu gdzieś zniknął, jakaś laska z blond włosami do pasa – dawaj, biorę ją. Ale ona się spina i mnie wyprzedza. Widzę, jak wyciąga jakiś żel z kieszeni i go wciąga, a plastikowe opakowanie wyrzuca na drogę... Zmienia się teren, pełno błota i kałuż. Ja wyprzedzam na zjazdach, ona mnie na podjazdach. Mam całe okulary w błocie. Przejeżdżamy łeb w łeb przez kałuże, cała jestem pochlapana. Mam błoto w skarpetach i w oczach. Jadę, jadę, jakiś zjazd po kamieniach, zapierdzielam ok. 60 dych – ręce mi już odpadają od wstrząsów – już chyba lepiej na sztywniaku. Strasznie twarde i niewygodne są te gumki na kierze pod ręce. Mordęga....

Modlę się by wyjść z zakrętu jakoś równo na tory kolejowe. (trzeba było przejechać ok. 2 km po torach kolejowych) i nagle... siodełko mi spada w dół. Ludzie na poboczu krzyczą coś.. Zsiadam zrezygnowana, pcham rower, zbieram śrubki - co to za cholerny patent z tą sztycą Tranz-Xa. Myślę - to już koniec... Jacyś faceci z boku, biorą imbusy, naprawiają coś, mówią, że skrzywione coś tam jest i zrobią mi tylko prowizorkę, bym dojechała jakoś do mety... Ktoś się na mnie wydziera: „Co to za ZAWODNIK co sprzętu nie sprawdza” – przecież koledzy mi to dzień wcześniej ustawiali...

Jakaś laska się mnie pyta czy ciężko, bo chciała, ale speniała. Mówię , że łatwa... (Taa, łatwa tylko ja siły nie mam.)

Dosłownie wsadzają mnie na rower, bo ja już nie chciałam. Minęło ok. 10 min. W tym czasie wyprzedziło mnie z 200 osób. Jadę byle dojechać. A tu patrzę, laska przede mną na ostrym zjeździe – hehe! Bóg wysłuchał moje prośby. Wyprzedzam ją na ostrym zakręcie, na zakręciku w dół. Słyszę, że jakiś pisk wydała tylko. :) Więc to jest ten techniczny zjazd! (czy też końcówka trasy downhillowej, nie wiem....) A Tam jakaś dziura!! WOW! Kumple powtarzają: „Aga! prędkość ratuje - jak skaczesz, puść klamki...” Więc puściłam, bike wyskoczył do przodu, a tam dalej same wyboje... Tyłek na tył, ręce prosto - prawie ze stawów mi nie wyszły :-) – rzuca mnie jak na motocrossie. Peniałam się jak diabli, ale taką miałam adrenalinę, że trzymałam kierę, aż ręce bolały. Jest meta - przejeżdżam – nie oczekuję rewelacji, ten postój wtedy, to już dla mnie był koniec wyścigu. :-( Odwracam się - tej laski jeszcze nie ma! He, he. Minęły chyba 3 minuty, zanim dopiero zjechała. Jestem cała w błocie, zaczęło strasznie lać – pomyślałam o reszcie zawodników na trasie... W butach mi chlupie. Jakoś reszta dnia mi zeszła na szwendaniu się po Szklarskiej, o 18 niezbyt chętnie spojrzałam na wyniki... 6 z 16. Gówniany wynik, ale zastanawiam się jak one jechały, skoro ja miałam i zero pary, i popsuty rower, siodełko. Jakaś Magda z Gdyni patrzę – 16-sta. Rzucam okiem na czasy, brakowało mi 15 min do pierwszej zawodniczki. Hm, dużo...

Wypadek.
Minął już chyba miesiąc, może dłużej... cube’a nie widać, a rower kumplowi oddać trzeba. Ale zawsze coś... Jak nie zawody, to rajd, czy wypad do Bugi w niedzielę...

Cały czas obnosiłam się z nadzieją, że te góry coś mi pomogły z kondycją. W środę zadzwonił do mnie Robert, z którym już dawno nie jeździłam. Nie chciało mi się iść jak cholera... On miał chyba zawsze ciut gorszą formę ode mnie więc, moja złośliwa natura podpowiedziała mi gdzie i jak pojeździć, by Robcia wykończyć :)

Wpadłam na pomysł Morenki. Przez momencik przypomniała mi się historia ze zrywanymi łańcuchami. Od tamtej pory tam nie byłam. Zauważyłam, że od mojego pobytu w górach wiele się zmieniło. Susza straszna się w lesie zrobiła, pełno piachu, kurzu - inne trzymanie na zjazdach. Pod koniec podjazdów na tej trasie są dwa dość długie, średnio ostre zjazdy po łuku. Należy się trzymać prawej strony, ponieważ po prawej jest jakiś rów i pełno potłuczonych butelek i śmieci. Bardzo pewna siebie, rozpędzona puściłam się tym zjazdem, zapominając zupełnie w jakim stanie był Unibike... (oponki też się troszkę zużyły na szutrach - nie wiem, czy wspominałam - zwykłe Schwalbe 2.1). Nie wiem jak to się stało, zero kontroli - nie wiem, ile na liczniku, wiem, że z prędkością zawrotną walnęłam w drzewo. Chyba na suchym zjeździe zniosło mnie do tego rowu... A potem jakoś wybiło, nie pamiętam. Wiem, że walnęłam z taką siłą , że nie byłam w stanie się pozbierać. Nie mogłam się w ogóle ruszyć, a kiera wbiła mi się w nogę tak, że przypuszczałam, że cała się połamałam. Serio - pierwszy raz miałam uczucie, że albo nie przeżyję, albo złamałam kręgosłup, albo na 100% nogę. Czułam się strasznie głupio. Długo trwało zanim się pozbierałam. Na szczęście nic złamanego, ale miałam dosyć poważny uraz całokształtu...

Do domu z Wrzeszcza wracaliśmy ok. 1,5h. Zjazd z krawężnika wydawał mi się niemożliwym... Jak weszłam do domu, po prostu położyłam się na podłodze, potem pamiętam tylko, że było bardzo, bardzo zimno...

Naderwane ścięgno, krwiak – zapalenie mięśnia, zero chodzenia przez miesiąc, ból taki, że nic nie pomagało, no i gorączka do 40 stopni przez pierwsze dwa dni i potem jakoś ok. 38 przez tydzień. Musiałam brać leki przeciwzapalne, non-stop okłady z lodu i Altacetu... Wybiłam sobie poza tym palec wskazujący, co znaczy, że w ostatnim momencie złapałam za klamkę a zaraz potem walnęłam w drzewo... No, już rower na pewno mogłam oddać, ale w jakim stanie...

Zawaliłam wszystko, mistrzostwa amatorów w Bartoszycach, prawo jazdy, bo nie byłam wstanie wcisnąć sprzęgła... i spieprzyłam sobie wakacje, bo musiałam dosyć długo leżeć w łóżku, a wszyscy imprezowali. Powiem tak, dopiero po pół roku przestało mnie cokolwiek boleć. A najgorszy był powrót do kondycji... Po jakimś tygodniu od gleby trzeba było oddać rower w końcu. Umówiliśmy się w Budze na przeglądzie. Posykując z bólu myłam rower odkrywając coraz to nowsze zadrapania i wgięcia w ramie... Ubrałam się tak, by nikt mnie nie poznał, wiadomo co by powiedzieli na gwarancji gdybym się przyznała kim jestem. J No więc szminka, długa spódnica (nogi w bandażach i siniakach, hihi), no i obowiązkowo buty na obcasie. Jakaś baba bierze ode mnie rower i patrzy, i pyta: „Ile kilometrów?” – Udaję idiotkę, uśmiecham się słodko i mówię 200... Ona mi patrzy w oczy i mówi, że na beton 2000 km, patrzy dalej... Wylicza:
- Rower skatowany na maxa,
- pancerze – całe popękane,
- łańcuch rozciągnięty aż do podłogi,
- amor – mówi - dwa razy czołówka na mur beton – „Gdzie pani walnęła w latarnię?” pyta,
- klocki zjechane na maxa,
- przerzutka wcale nie zła, tylko zamęczona,
- klamki wygniecione od uderzenia,
- rama poobijana,
- piasty nadają się do smarowania,
- rogi nieoryginalne ( porysowane całe, hehe).

Mówi do mnie: „Pani kochana, ten rower to nie jedno przeszedł, trudno uwierzyć, że jeździła Pani na nim półtora miesiąca. Nie nadaje się na gwarancję, trzeba było oddać go po 150km.” Hm, czyli po jednym dniu, jak go dostałam. ;)

Podsumowanie. Nie wiem - trudno określić. Rama Unibike: Everest super – w miarę lekka, niezniszczalna zdaje się... Lakier pozostawia wiele do życzenia. Osprzęt, he he, typowo turystyczny, wszystko Acera: piasty Acera, hamulce, przerzutki - kicha straszna – nie wiem, może po deptaku to się sprawdza, ja tam bym nikomu nie poleciła. Głupia Acera.... po 300km już umarła... Hm, fele Vuelta - nic im nie zrobiłam, więc luz. Sztyca i siodełko: straszny szmelc. Jakiś dziwny patent: sztyca była Tranz-X i siodełko Velo. Strasznie niewygodne, szerokie. Było jakimiś śrubkami i blaszkami do tego przyczepione - mam złe wspomnienia... Ludki z FR skacząc na czymś takim mogliby źle skończyć...

Teraz mam cubka, katuję go, ale się nie rozwala nic, dla porównania wrzuciłam stare Alivio, przerzutkę na tył. Katowałam całą zimę, parę razy (z 15 razy) przytrzasnęłam ciężkimi drzwiami od domofonu i luzów nawet nie złapało.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj