Szwajcaria i MTB, kosmos i grawitacja

Eksplorujemy szwajcarskie ścieżki MTB - reportaż z wyprawy

Drukuj

Wszechświat i prawa jakimi się rządzi to rzecz zdumiewająca i niepojęta jednocześnie. Ziemia to nasz najbliższy kawałek kosmosu - to tutaj bezustannie odczuwamy naczelną siłę w postaci grawitacji. Z taką myślą wyruszyliśmy w wyprawę, której celem było doświadczenie grawitacji oddziałującej na górskich szlakach Szwajcarii.

Galeria
Fotogaleria: Szwajcaria, grawitacja i trail Zobacz pełną galerię

Redakcyjny poranek jakich setki. Kawa, porcja facebookowej papki, poranna prasówka, mejl... dość często znajduje się tam coś ciekawego, lecz tym razem sprawa była wyjątkowa. Zaproszenie na wyprawę MTB do Szwajcarii, a mówiąc konkretniej - w trzy lokalizacje kantonu Gryzonia, leżącego w południowo-wschodniej części kraju. Był to dla nas jako redakcji spory zaszczyt, w końcu zostaliśmy wybrani. Jak astronauci do ekscytującego projektu NASA (bo w końcu enduro to trochę takie eksplorowanie naszego mikrokosmosu, no nie?!). Wybrańców było jeszcze kilku, grono międzynarodowe. Silna, trzyosobowa reprezentacja z Polski. Szybkie roszady w kalendarzu przyziemnych obowiązków i decyzja: lecę!

Wśród wielu skojarzeń z krajem Helwetów (czekolada, zegarki, złoto, neutralność...) krąży przekonanie, że Szwajcaria to kraj drogi. Nie będę się z tym kłócić, bo ten uroczy skrawek wszechświata na pewno do najtańszych nie należy. Warto jednak na wstępie zaznaczyć, że Gryzonia nie jest krainą tak nieosiągalną, jak mogłoby się wydawać. Wszystko jest też kwestią priorytetów. Można taniej, ale czy lepiej? Na wstępie warto pamiętać, że do Szwajcarii mamy blisko (niecałe 2 h lotu samolotem) - nieco ponad około 1020 km z południowych regionów Polski (bez problemu dotrzeć tam można samochodem (około 11 - 12h). Jasne, że na swojej drodze spotykamy hotele powodujące opad szczęki, ale zawsze pozostaje alternatywa - jest sporo uroczych miejscówek w niższych cenach, są campingi na świetnym poziomie. "Mieć czy być?" - my zdecydowanie wybierzemy być. Dlaczego? Zacznijmy od początku...

"Ground control to mjr Tom..."

Na pokładzie samolotu Swiss Airlines, który zabiera nas do Zurychu, pierwszy smak Szwajcarii: czekolada! Nasz plan wyprawy zakłada, że po lądowaniu w Zurychu przesiadamy się do pociągu. Mamy w kieszeni bilety STS - Swiss Transfer Ticket, dzięki którym w danym dniu możemy do woli podróżować pociągami. I tutaj pierwsze, olbrzymie zaskoczenie. Ucieka nam pociąg, który mieliśmy pierwotnie w planie wyprawy, a mimo tego podczas przesiadek (do wykonania były trzy) nie czekamy dłużej, niż 15 minut. Kolej w Szwajcarii jest zdumiewająca. Przemieszczamy się sprawnie na południe i wjeżdżamy w coraz większe góry. Największe wrażenie robi na nas odcinek biegnący z Chur (stolica kantonu Gryzonia) do Celeriny - miasteczka położonego w dolinie Engadin, gdzie mieliśmy już okazję gościć, przy okazji ubiegłorocznego Media Camp Shimano (wówczas stacjonowaliśmy w sąsiedniej Pontresinie). Jak to bywa w wysokich górach (dolina to tutaj 1700 m n.p.m.) w poprzednim roku tutejsze trasy objeżdżaliśmy na mokro, bo w sierpniu spadło trochę śniegu... Szczerze? Wówczas ani trochę nam to nie przeszkadzało. Tym razem pogoda była wymarzona, momentami wręcz upalna.

 

 

 

 
 

 

Trasa kolejowa do Celeriny, będąca częścią trasy Bernina Express, to w sporej mierze nieustające "oh i ah" względem tego, co widzimy za oknem - co chwila Pani za pomocą głośników informuje o mijanych kolejnych dziedzictwach Unesco, raz po raz wpadamy do tuneli wydrążonych w tutejszych górach, by następnie wpaść na zapierający dech w piersiach wiadukt, zawieszony... nawet nie chcę myśleć ile metrów nad ziemią.

W Celerinie meldujemy się w hotelu Cresta Palace - pałac to tutaj trafne określenie. Właściciel hotelu pokazuje nam tutejsze udogodnienia dla rowerzystów - jest bogato urządzony serwis, garaż rowerowy, jest szatnia przystosowana zarówno dla narciarzy, jak i kolarzy (w szafkach mamy wyciąg, więc ubrania mogą wyschnąć, a nie smrodzić nam w pokoju). Infrastruktura rowerowa tego miejsca jest tak perfekcyjna, że trochę nierealna. I co najlepsze w całym kantonie Gryzonii jest o wiele więcej takich miejsc. Na tym etapie wycieczki chyba tracimy trochę łączność z kontrolą lotów i rzeczywistością. A najlepsze dopiero przed nami, bo w końcu chcemy "być", a nie "mieć".

 

 

 

Flow i wizyta na księżycu (Celerina)

Poranek i wyprawę na trasy poprzedza jeszcze kolacja na wysokości bagatela około 2400 m n.p.m. (Muottas Muragl), skąd roztacza się perfekcyjny widok na dolinę oraz najwyższy szczyt Alp Wschodnich - pokrytą lodowcem Piz Berninę (4049 m). Poczas kolacji jest oczywiście okazja poznać współtowarzyszy wyprawy - koleżanki i koledzy zjechali tu m.in. z USA, Australii, Holandii (Lars to był zjazdowy wariat), Włoch, Czech, Ukrainy czy Wielkiej Brytanii.

 

 

 

 

W nocy spałem jak zabity - nie jestem pewien, czy wysokość ma jakiś wpływ na jakość snu, ale będąc w Alpach zawsze wysypiam się wzorowo. Zmęczenie wysokością przychodzi po kilku dniach. Poranek to już zbiórka pod hotelem - a tam twarz starego znajomego - Dave Spielmann pracujący jako przewodnik i instruktor jazdy w Bike School Engadin jeździł z nami przed rokiem podczas obozu prasowego Shimano. Życzliwie przybijamy piątkę, a Dave nie omieszka wspomnieć, jaką pogodową niespodziankę mieliśmy w sierpniu 2016. Tego dnia na trasach czekają nas zupełnie inne warunki - dookoła prawdziwe lato!

 

 
 

 

Jedzie z nami jeszcze m.in. Marc Schlüssel z organizacji Herbert.Bike - jest to ekipa organizująca po części górskie, rowerowe życie - opiekuje się trasami, buduje, rozwija, organizuje rowerowe eventy i wyprawy. Herbert.Bike to nie tylko inicjatywa riderów (przede wszystkim!), bo organizacje współpracują blisko z poszczególnymi miejscówkami. Marc będzie z nami przez cały czas trwania wyprawy. I w tym miejscu warto wspomnieć, że to niezwykle dobrze mieć obok ludzi takich jak Dave czy Marc - znają tutejsze góry jak własną kieszeń (dosłownie!), dzięki czemu wykorzystujemy każdą chwilę bycia na trasach w 100%. #ridewithguide!

 

 
 

 

 

Lecimy!

Zaczynamy jazdę - na początku w planach tutejsze ścieżki flow, które są już nam po części znane. I przez to nie możemy doczekać się, aż zaczniemy zjeżdżać. Do góry oczywiście wyciągiem. Pierwszy, główny punkt programu to Corviglia Flow Trail - trasa, którą z powodzeniem można polecić zarówno doświadczonym astronautom MTB, jak i początkującym riderom. Wiecie dlaczego teraz buduje się tyle ścieżek flow? Żeby przyjeżdżało więcej dziewczyn! To tak pół żartem, pół serio, bo na trasach naprawdę śmiga sporo Pań, ale i dzieciaków z rodzicami.

 

 

 

 

Sama trasa to niespełna 5 km idealnie wyprofilowanych band i rollerów, czyli muld takich, jakie spotykamy na pumptrackach. Jeśli ktoś ma dobrą technikę jazdy, może robić tutaj cuda, skakać, pompować... tego dnia było na tyle sucho, że trasa momentami stawała się zdradliwa i bardzo śliska. Latając tu też trzeba uważać. Bez problemu jednak da się zjechać bezpiecznie bez szaleństw, natomiast z ciągłym zachwytem nad panoramą roztaczających się dookoła gór i doliny z St. Moritz w roli głównej. To chyba jest największa trudność tutejszych tras, wytyczonych na zboczach gór - utrzymanie koncentracji w obliczu nieustających pocztówkowych widoków dookoła. 

 

 
 

 

 
 

 

 

Łapiemy wyciąg i jedziemy na WM Flow Trail - kolejna trasa flow z niebiańskimi widokami. W pierwszej części dnia zaliczamy też Fopettas Flow Trail - trasa wytyczona w lesie i chyba najbardziej zakręcona ze wszystkich. Nie dostarcza tyle widoków co poprzednie, natomiast pod względem doznań z jazdy im dorównuje. Dave wspomina, że czekają tam na nas tylko 3 trudności, które można ominąć - mały rockgarden, niewielki drop oraz zdradliwy north shore z bandą, który można pokonać bezpiecznie po wewnętrznej. Fopettas to jedna z nowszych tras tutaj co pokazuje, że Szwajcarzy z południowego-wschodu nie osiadają na laurach, ciągle udoskonalając rowerowo swoje tereny. I zresztą raz podczas wyprawy spotykamy koparkę, która poprawia trasę - to dowód, że o tutejsze ścieżki stale się dba.

 

 
 

 

 

Na lunch zjeżdżamy do stacji początkowej wyciągu, którym tego dnia przemieszczaliśmy się już dwukrotnie - tam możemy bardzo dobrze zjeść u przemiłego Argentyńczyka, który swoje miejsce na planecie znalazł właśnie St. Moritz (ktoś mu się dziwi?). Kawa - pierwsza klasa, czuć bliskość Włoch. Burgery - wszyscy byli wniebowzięci, łącznie z wegetarianami.

Druga część dnia to doznania zupełnie inne względem płynnych tras poranka. Dwa wyciągi wywożą nas na poziom około 2800 m n.p.m. - jesteśmy na miejscówce Las Trais Fluors. I tutaj tak naprawdę pierwszy raz czujemy się, jak na księżycu - dookoła surowy krajobraz skalny, pod nogami odzywają się większe i mniejsze kamienie. Jest niesamowicie, chyba każdy z nas wtedy czuł się mały - gdybyśmy częściej mogli to poczuć, wtedy łatwiej byłoby się skupić na sprawach naprawdę ważnych, czyli byciu!

 

 
 

 

 
 

 

Dotknęliśmy zatem kawałka kosmosu. Wsiedliśmy na nasze krążowniki (notabene pierwszego dnia były to Treki Remedy poprzedniej generacji). Od początku ścieżka pokazuje, że tutaj budowniczy nie mieli dużo do powiedzenia. Tu rządzi natura. Jednocześnie trasa biegnąca ze szytu jest wyprawą z krajobrazu księżycowego, przez bardziej przyjazne szutry, po trasę o podłożu ziemistym. Początek jest bardzo śliski, na nic techniczne dociążanie koła w ostrych zakrętach - trzeba uważać. Później staje się nieco łatwiej, ale trasa do końca wymusza na nas skupienie. Zjazd jest długi, w jego końcowej fazie wpadamy do lasu - mamy wrażenie, że za jednym razem zaliczamy 3 albo 4 zupełnie różne trasy. Końcówka jest stroma, ale bez problemu sobie radzimy. Byliśmy na księżycu. Zjechaliśmy z niego rowerem. WOW!

 

 

 
 

 

 

Transfer

Pierwszy dzień na trasach oplatających dolinę Engadin dobiegł końca. Przed nami podróż busem do Lenzerheide (będąc bardziej konkretnym - do rejonu Arosa / Lenzerheide). Tutaj ciekawostka - wiózł nas PostBus, oczywiście wynajęty, natomiast takie same busy i duże autobusy kursują w jako publiczny środek transportu. Piszemy o tym dlatego, że bez problemu tego typu komunikacją miejską przewieziemy nasz rower - w przyczepce lub na specjalnych wieszakach z tyłu autobusu. Będąc już w Lenzerheide widzieliśmy duże, wycieczkowe autobusy wiozące z tyłu naprawdę niezłe endurówy. A po drodze do Lenzerheide kolejne zachwyty - jazda na szosie tutaj musi być równie ekscytująca, co na trasach MTB. Kolejna misja do odhaczenia przed nami.

 

 

 

 

 

 

"Dark side of the moon" w stylu enduro (Lenzerheide)

Śniadanie o 7 i ruszamy na trasy. W tym miejscu czas płynie wyjątkowo dynamicznie - powód to oczywiście rozgrywający się w czasie naszej wizyty Puchar Świata DH i XC. Jedziemy rano, by móc popołudnie spędzić na zawodach w zjeździe. Docieramy do miasteczka zawodów, które też powoli budzi się do życia. Wsiadamy do gondoli, która w czasie weekendu zawodów kursowała za darmo. Przejeżdżamy dokładnie nad trasą Pucharu Świata w zjeździe, czyli tak naprawdę nad tutejszym Bike Parkiem, który poza jedną z najtrudniejszych linii DH ma również łatwiejsze trasy, także niesamowitą linię flow, której dosłownie kawałek dane nam było tego dnia spróbować - wrażenia nawet z takiego okruszka powodowały bezustanny uśmiech na twarzy.

 

 
 

 

My jednak jedziemy dalej gondolką. Później przesiadka do następnej kolejki. Jedziemy coraz wyżej i widzimy w oddali wyciągi poprowadzone równolegle do naszego. Zdumiewające, jak dużo jest tu wszelkiego rodzaju wyciągów, od krzesełek, przez małe gondolki, po potężne wagony, które pomieszczą kilkadziesiąt osób - wszystko zadbane i na wysokim poziomie. Infrastruktura w tym miejscu przyprawia o zawrót głowy i tyczy się to każdego miejsca, w którym dane nam było gościć. Grawitacja w Szwajcarskich górach zostaje przez nasz zespół górskich astronomów pokonana - jeździmy praktycznie tylko w dół, co nie znaczy, że nie odczuwamy zmęczenia. Bo to zaczyna rosnąć, tak samo jak nasze bicepsy!

 

 
 

 

Wysiadamy na Parpaner Rothorn - 200 metrów brakuje nam, by złamać magiczną granicę 3000 m n.p.m. Tu zaczyna się drugi odcinek księżycowy - ponownie w krajobrazie dominują surowe skały, które w zacienionych miejscach kryją jeszcze sporo śniegu. Nie tracimy czasu i zaczynamy zjazd. Jest "tricky"... dużo luźnych kamieni tylko czai się na nasz błąd lub chce ukąsić nasze opony. Tego dnia mieliśmy dużą przyjemność spróbować jazdy na nowym modelu BMC Agonist 01. Oczywiście to, że był to akurat BMC nie jest przypadkiem, bo to przecież flagowa, szwajcarska marka. Nowość BMC nas pozytywnie zaskoczyła - na papierze był to rower do XC, natomiast pokazał o wiele więcej, niż moglibyśmy się spodziewać. Szczególnie, że wyzwanie przed nim było o wiele cięższe, niż poprzedniego dnia.

 

 
 

 

Z Parpaner Rothorn zjeżdżamy kilkaset metrów po kamienistym szlaku, przejeżdżamy przez drewniany mostek i przez furtkę wchodzimy na ścieżkę trawersującą na tutejszym zboczu. Są fragmenty ciężkie technicznie i tam trzeba z roweru zejść. Są fragmenty łatwiejsze i jechać się da, ale lepiej nie patrzcie w prawo, bo nogi się uginają. Na szczęście tylko początek jest taki hardcore'owy - dalej idzie złapać już trochę więcej luzu, chociaż nadal co jakiś czas zasakują nas dość wymagające sekcje z kamieniami. 

 

 
 

 

 

Zabawy z grawitacją - Puchar Świata DH / XC

Popołudnie spędzamy na Pucharze Świata w downhillu - jeśli my jesteśmy astronautami, którzy bawią się z grawitacją na tutejszych szlakach, to w Lenzerheide mieliśmy okazję zobaczyć przybyszów nie z tej planety, którzy siłę przyciągania okiełznali do perfekcji. Jeśli kiedyś będziecie mieć okazję zobaczyć podobną imprezę na żywo - warto! I nie chodzi tu o samo show prezentowane przez zawodników. Słowo klucz to: społeczność. Klimat jaki zjazdowi kibice tworzą to szaleństwo, trochę odbiegające od atmosfery panującej na Pucharze Świata w XC. I dlatego jesteśmy zdania, że PŚ DH oraz XC powinny się uzupełniać - miasto i okolica tętni życiem przez cały weekend!

 

 
 

 

Wieczorem mamy okazję spotkać w hotelu zawodników BMC Racing Team, którzy są na nas otwarci i chętnie odpowiadają na pytania. Rozmawiamy m.in. o trasie XC w Lenzerheide, która uchodzi za jedną z bardziej technicznych w kalendarzu - z tego powodu zawodnicy zdecydowanie wybierają pełnozawieszone modele BMC. Mamy też okazję posłuchać kilku słów kierownika promocji miasta, który tłumaczy, jak ważnym punktem promowania Lenzerheide jest pucharowa impreza - i trudno się z tym nie zgodzić, bo chociaż Lenzerheide w kalendarzu jest stosunkowo niedługo, to poziom na jakim stoi sprawia, że ręce same składają się do oklasków. No i pozostaje jeszcze sprawa uwielbienia tutejszej publiki dla Nino i Jolandy - kiedy któreś z tej dwójki mija linię mety, cała ziemia trzęsie się jak podczas bitew znanych z Władcy Pierścieni... Trzeba wspomnieć, że w tym miejscu odbędą się w 2018 roku mistrzostwa świata MTB - jeśli nie macie jeszcze planów na urlop, to może warto w ciemno zaklepać wolne właśnie w terminie światowego czempionatu? 

 

 

 

 

W kolejnym dniu odpuszczamy poranną wyprawę rowerową i od razu udajemy się do miasteczka pucharowego - w centrum prasowym odbieramy kamizelkę foto i zaczynamy zupełnie inny dzień szwajcarskiej przygody. O ile w dniu poprzednim podziwialiśmy magików od jazdy w dół, tak teraz liczą się teraz także umiejętności walki z grawitacją pod górę. Możliwość bycia fotografem na takiej imprezie to też spora frajda, a jednocześnie ciężka praca - prawdopodobnie ten dzień był najbardziej męczący pod względem fizycznym. Efekty pracy tego dnia możecie oglądać w fotogaleriach z wyścigów elity kobiet i elity mężczyzn. Po wyścigu pakujemy się do busa, przychodzi burza i zaczyna padać (to było naprawdę podejrzane, że jeśli już deszcz padał, to albo w nocy, albo podczas naszych transferów busami. Przypadek?)

 

 

 

 

 

Astronauci lądują we Flims

Ostatni dzień to jazda do oporu na szlakach wijących się nad miejscowością Flims i Laax. W tym dniu niebo nie jest już tak czyste jak w dniach poprzednich, ale nadal nie pada podczas jazdy! Flims to nieduża, ale naprawdę urocza miejscowość. Podobnie sprawa ma się z hotelem, w którym się zatrzymujemy - jest trochę bardziej swojsko, ale i tak nie przeszkodziło to w ulokowaniu na zewnątrz dwóch basenów... 

 

 
 

 

Z samego rana ruszamy do pobliskiej wypożyczalni i zarazem centrum szkoleniowego, gdzie spotykamy naszego instruktora - zostajemy poddani szybkiemu szkoleniu, a raczej testowi naszych umiejętności na sąsiadującym z centrum "rowerowym placu zabaw" - jest kilka przeszkód, dwie bandy, kilka kamieni. Dobre miejsce do nauki podstaw bezpiecznej jazdy. W tym dniu każdy jak jeden dosiada Treka Remedy 9 z najnowszej kolekcji - rower nam znany, testowaliśmy go już, więc czujemy się nadzwyczaj dobrze.

 

 
 

 

 

Ruszamy na wyciąg, który wywozi nas do stacji pośredniej. Przesiadka i mkniemy krzesełkami kolejne metry w górę. W tym dniu w planie mamy tak naprawdę dwie trasy: Runca Trail, której początek zaliczamy zaraz po zejściu z wyciągu (o niej nieco dalej) oraz zjazd startujący z 2230 m n.p.m., zaczynający się w okolicach stacji Grauberg. W tym miejscu mamy okazję zobaczyć też kolejny pomnik przyrody, wpisany na listę UNESCO - kolejny też raz jesteśmy bliżej kosmicznych zjawisk. Otóż wysiadamy na stacji Grauberg, idziemy pięć kroków w górę i możemy zobaczyć miejsce, w którym zderzyły się dwie płyty tektoniczne. Wyraźnie widać miejsce zderzenia płyty starszej i młodszej. Świat w takich miejscach jest imponujący.

 

 
 

 

 

Na Graubergu wsiadamy na rowery i najpierw zaliczamy niewielki podjazd trawersem. Następnie docieramy do kamienistej przestrzeni, nadzwyczaj uroczej, ale ciężkiej do jazdy - nie wszędzie udaje nam się podjechać, trzeba pchać. W tym miejscu sobie myślimy - aha... czyli zjazd będzie taki sam? Okazało się, że... owszem. Początek trasy zjazdowej z Graubergu jest bardzo wymagający, ale zaciskamy zęby i przejeżdżamy w ślad za naszym przewodnikiem większość sekcji. Przyznamy, że nasz kombinezon astronauty skropiły krople strachu, bo po obu stronach tego szlaku było... urwisko. Jedynie wspomniany Holender Lars (latający Holender - to on) ogarniał w 100%, o co chodzi w tej trasie. Jak my mu zazdrościliśmy skilla w tym momencie! Warto jednak było się pomęczyć. Po ciężkim początku wpadamy do lasu. Nadal jest ciężko, ale zupełnie inaczej. Lars nas zainspirował, postanowiliśmy tłuc ile wlezie. W lesie sporo kamieni, od groma korzeni, ale jest już zdecydowanie bardziej płynnie. Oj niesie nas zajawka z Pucharu Świata DH. I szczerze? W którymś momencie zaczynamy myśleć, że ta rąbanka to najlepsze, co do tej pory jechaliśmy. Inni nie są przekonani - jest trudno, technicznie, wymagająco, ale jakże satysfakcjonująco. Oczywiście finezja kosztuje nas zderzenie z drzewem, ale na szczęście lądowanie jest miękkie.

 

 
 

 

 
 

 

 

W dalszej fazie wjeżdżamy na wyczekiwany punkt programu - sławetna Runca Trail, a więc tutejsze spojrzenie na płynne ścieżki typu flow. Runca nie jest tak panoramiczna i zapierająca dech w piersiach widokowo, jak trasy w St. Moritz, natomiast pod względem budowniczym - mistrzostwo świata. Trasa prowadzi Cię jak po szynach, można tu puścić hamulce, a mimo tego czuć kontrolę. Jeśli nie chce się latać na hopach, bez problemu można przejechać je płynnie i wolniej i to też z ogromną frajdą. Są stoliki, sekcje szybkich band, są w końcu nort shore'y - dużo drewnianych sekcji, poczas pokonywania których nasz przewodnik gra na nosie grawitacji. Mi też udaje się trochę polatać. To jest wspaniałe miejsce do nauki skakania na rowerze! Przed lunchem pokonujemy tylko część trasy, natomiast po doładowaniu baterii wracamy na trasy. Na stacji przesiadkowej wyciągu zatrzymuje nas na 30 minut burza, która przyniosła sporo deszczu. No to drugi zjazd Runcą będzie błotnisty... A co z tymi drewnianymi sekcjami! Przecież będzie ślizgawka!

 

 
 

 

 

Nic podobnego... Wracamy na trail, który wraz z deszczem stał się bardziej przyczepny. Mostki - w ogóle się nie ślizgamy, bo wszystkie zostały zaimpregnowane specjalnym środkiem, który posiada fakturę przypominającą piasek. Ziarnista struktura tej powłoki dba o nasze bezpieczeństwo i nadal czujemy się na pewnie. Runca Trail jest niesamowita i wszyscy to zgodnie podkreślamy. Jaka szkoda, że tego dnia nie zdążyliśmy zjechać jeszcze raz (wypożyczalnia i wyciąg w przeciągu godziny miały kończyć pracę). Wracamy do hotelu z buta, przemoczeni, ubłoceni i zadowoleni - jak dzieci.

 

 

 

 

Epilog

W samolocie powrotnym do Warszawy zastanawiałem się, która miejscówka, a nawet która trasa podobała mi się najbardziej. Gdzie wybrałbym się na prywatny urlop? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ścieżki flow w Celerinie już znałem, są znakomicie płynne i można na nich polatać, a jednocześnie wiem, że biorąc tam np. mniej doświadczoną partnerkę, nie zrobiłaby sobie krzywdy. A do tego te widoki... Engadin dotyka nas głęboko i nie daje o sobie zapomnieć. W tym roku zobaczyłem też, że w okolicy są bardziej wymagające ścieżki, a tutejsze lasy kryją sporo technicznych odcinków. W Lenzerheide z racji Pucharu Świata zaliczyłem tylko ciężki jak dla mnie szlak z Parpaner Rothorn oraz kawałek linii flow w Bike Parku. Wiem, że ta miejscówka ma w sobie jeszcze ukryty potencjał i także jest kompletną, jeśli chodzi o trasy MTB zarówno dla zawodowców, jak i początkujących. Lenze ma za to Puchar Świata i to jest miażdżący argument, dlaczego warto się tutaj wybrać - nawet na weekend. Czarnym koniem okazało się Flims - położone nieco niżej nie było faworytem, ale to co tam zastaliśmy okazało się spektakularne. Techniczny szlak biegnący z Graubergu na długo zapadnie w pamięci - tam przekroczyłem swoje własne możliwości, tego dnia czułem się pewnie i wszystko mi wychodziło. Na deser łatwa, ale jakże rozrywkowa Runca Trail - jeśli chodzi o wyprofilowanie tej linii i jej płynność, to nie jeździłem w życiu chyba nic lepszego w kategorii flow. Chociaż to zupełnie subiektywna opinia i do tego pisana na gorąco. 

Czy zatem poleciłbym Szwajcarię znajomym, jako miejsce na rowerową wyprawę? Bez zawahania tak. Tanio nie jest, ale poziom na jakim stoi infrastruktura rowerowa robi wrażenie i jest warta swoich cen. Szwajcarzy grają na nosie grawitacji - wyciągów jest tyle, że podczas całego wypadu podjechaliśmy może łącznie z 50 metrów do góry... Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by także na rowerach cross-country się tutaj bawić i podjeżdżać ile wlezie. W Szwajcarii chyba nie opłaca się mieć samochodu - transport publiczny jest tak dopracowany, a do tego w górskich miejscowościach zaadaptowany na potrzeby rowerzystów. Nie wspominamy już o tutejszej kolei - do teraz jesteśmy pod wrażeniem. Wypożyczenie roweru dobrej klasy z pełnym zawieszeniem to koszt około 50-100 CHF na dzień. Często w cenie hotelu można dostać całodniowy karnet na wyciąg. Niby jest drogo, ale jeśli się dobrze zorientujecie, to idzie trafić na niezłe okazje, które są dziełem zgodnej współpracy pomiędzy organizacjami takimi jak Herbert.Bike, hotelami biorącymi udział w programie GraubundenBIKE hotels oraz lokalnych władz. Do Gryzonii na pewno wrócę, bo dla mnie wybór jest prosty. W Szwajcarii wybieram "być", bo to jedno z najfajniejszych miejsc w naszym zakątku kosmosu do jazdy MTB.

Na galaktyczną wyprawę pojechaliśmy wraz z Switzerland Tourism. Dzięki!