Wyprawa: Rowerem przez kraje bałtyckie

Drukuj
Rowerem przez kraje bałtyckie Bartosz i Alicja Maciejewscy

Pomysł, by zwiedzić na rowerach trzy kraje bałtyckie: Litwę, Łotwę i Estonię, narodził się w naszych głowach równie szybko, jak został wcielony w życie. Zachęceni opowieściami znajomych o sielskich widokach i urokliwych miastach nie potrzebowaliśmy wiele czasu, by zdecydować się na właśnie ten kierunek dla wakacyjnej podróży.

Miała być ona nie tylko realizacją naszych małych turystycznych aspiracji, ale także częścią naszego projektu rowerowych podróży Planeta Dzika. Podstawowym jego założeniem jest zwiedzanie świata na rowerze. Przyświeca nam idea odkrywania mało znanych zakątków krajów, które odwiedzimy. Chcemy dotrzeć w miejsca dzikie, które pomijają przewodniki. Chcemy obcować z naturą, ale i poznać miejscowych ludzi i wymienić z nimi doświadczenia. Pomaga nam w tym pluszowy Dzik Bernard, maskotka tych rowerowych poczynań i nasz mały przyjaciel, od którego nazwę wziął projekt.

Na starcie

Kraje bałtyckie wydawały nam się idealną destynacją do realizacji naszych celów zarówno projektowych jak i urlopowych. Wyprawę zaplanowaliśmy na 15 dni. Za początek podróży obraliśmy Suwałki, a metą miał być Tallinn w Estonii. W ciągu tych dwóch tygodni  mieliśmy pokonać ponad 1000 km, zwiedzić trzy państwa oraz ich trzy stolice. Noclegi częściowo zaplanowaliśmy na kempingach, a częściowo na dziko, czyli tam, gdzie akurat noc nas zastanie. Nasmarowaliśmy łańcuchy w rowerach, spakowaliśmy sakwy, zabraliśmy Dzika Bernarda i w rześki sierpniowy świt stanęliśmy na dworcu głównym w Krakowie w oczekiwaniu na pociąg do Suwałk.

Rozpoczęcie wyprawy ośmiogodzinną tułaczką pociągiem z pewnością nie jest wymarzonym startem, zwłaszcza gdy żar leje się z nieba.  Kiedy w końcu dotoczyliśmy się do Suwałk, z ulgą wskoczyliśmy na rowery, mimo że obładowane ciężkimi sakwami wcale nie niosły nas jak na skrzydłach. Na dobry początek wyprawy, niczym aperitif przed wykwintną kolacją, zaserwowaliśmy sobie przejażdżkę po Wigierskim Parku Narodowym i leśnymi traktami dotarliśmy pod słynny pokamedulski klasztor, gdzie na kempingu spędziliśmy pierwszy nocleg. Nie omieszkaliśmy też skorzystać z dobrodziejstw jeziora i zaraz po rozbiciu namiotu wskoczyliśmy do chłodnej wody Wigier.

 

 

 

 

Nie tylko Wilno

O upale zapomnieliśmy błyskawicznie wraz z nadejściem w nocy burzy, która przyniosła deszczowy front i ochłodzenie. Poranek przywitał nas mżawką i w jej towarzystwie przekraczaliśmy polsko-litewską granicę w Sejnach. Będąc tam warto, nota bene, zatrzymać się przy starej synagodze, obecnie przemianowanej na muzeum sztuki lokalnej. Po stronie litewskiej deszcz wcale nas nie opuścił, żeby nie powiedzieć, że zaczął padać jak opętany. Do tego stopnia, że w pierwszej miejscowości za granicą, Kupiszkach, zamiast odwiedzić nagrobek Emilii Plater, która w tejże mieścinie została pochowana, koczowaliśmy pod piekarnią, czekając aż ulewa ustąpi. Pocieszenia w tej kiepskiej sytuacji szukaliśmy w  ciepłych drożdżówkach i przynajmniej z pełnymi brzuchami przeczekaliśmy deszcz. 

 

 

 

 

Potem było już lepiej. Deszcz odpuścił, a my przyspieszyliśmy. W ciągu dwóch dni dojechaliśmy do Troków, znanych z zamku książąt litewskich. Oryginalna budowla doszczętnie została zniszczona podczas światowych wojen i obecnie podziwiać możemy staranną rekonstrukcję średniowiecznego zamku. Największe wrażenie zrobiło na nas samo położenie twierdzy na jednej z wielu zielonych wysepek jeziora Galwe. Z Troków rzut beretem jest już do Wilna, choć rowerzystom wjazd do miasta Mickiewicza może przysporzyć wiele trudu ze względu na brak rowerowych lub choćby podrzędnych dróg. Będąc rzuconym na autostradę, w obliczu mknących tirów rowerowy podróżnik staje się bezradny. Nie ominęło nas więc hasanie po pasach zieleni i rozpaczliwe szukanie zjazdu z krzyżówki dróg krajowych. Wywiedzeni przez nawigację w pole (czy raczej w miejską dżunglę) długo błądziliśmy po wileńskich osiedlach zanim wreszcie dojechaliśmy do centrum. Na szczęście stare miasto w Wilnie rekompensuje każdy trud podróży. Bardzo swojskie, czyste i cieszące oko zabytkami daje wiele możliwości zarówno miłośnikom historii i kultury, jak i smakoszom. Ci ostatni koniecznie powinni spróbować litewskich smakołyków, takich jak zupa grzybowa podawana w bochenku słodowego chleba czy tzw. zeppelinów, czyli wielkich klusek z mięsnym farszem. Warto również zwrócić uwagę na wielokulturowy aspekt Wilna, które jest miejscem spotkania co najmniej 4 religii - katolicyzmu, prawosławia, a także judaizmu i karaimizmu. Miłośnicy sztuki sakralnej będą mieli pole do popisu. Oprócz słynnej Ostrej Bramy, w mieście znajdziemy 40 kościołów chrześcijańskich. Istnieje nawet w Wilnie powiedzenie, które głosi że jeśli spacerując po Starym Mieście dojdziesz do kolejnego zakrętu i nie zobaczysz żadnego kościoła, to znak, że wcale nie jesteś w Wilnie...

 

 
 

 

 

Dwa dni w Wilnie pozwoliły nam trochę wypocząć przed czekającą nas kilkudniową przeprawą przez środkową Litwę. Jest to obszar znacznie mniej turystyczny, który jednak zaciekawił nas nie mniej niż stolica. Litwa to kraj rolniczy, choć obecnie życie z prowincji przenosi się do dużych miast, takich jak Wilno czy Kowno. Odzwierciedleniem tego trendu są wyludniające się wsie i zapomniane drogi donikąd. Nie trzeba się naszukać, by znaleźć opuszczone drewniane chatki, porzucone gospodarstwa, zdziczałe sady. Momentami zdawało nam się, że przejeżdżamy przez wioski widmo, które pragną zapaść w wieczne zapomnienie, ale wciąż jakieś pojedyncze zagubione jednostki wszelkimi siłami ciągną je ku życiu. Podobały nam się te niechciane osady. Chętnie przystawaliśmy, by upamiętnić na fotografii co ładniejszą chatkę, bądź poczęstować się dojrzewającymi mirabelkami, których od lat nikt nie zbierał. Gdy już spotykaliśmy jakichś ludzi, przyjmowali nas ciepło. Jak tylko usłyszeli język polski, reagowali bardzo pozytywnie. Starsi chętnie zamieniali z nami kilka słów w naszym języku i pytali o cel podróży. Niektórym używanie polskiego sprawiało wyraźną przyjemność. Nie licząc pojedynczych spotkań z miejscowymi, przez większość czasu podróż mijała nam w samotności. Cieszyliśmy się ciszą i pustymi drogami. Choć te drugie nie zawsze były powodem do radości. Gdy tylko zdarzyło nam się zjechać w poboczną drożynę, asfalt ustępował miejsca złej jakości szutrowi i piachowi. Rozjechany przez traktory, nierówny i usiany dziurami spowalniał naszą jazdę, a wyboje i nierówności powodowały, że trzęśliśmy się na rowerach jak w febrze. Nie mniej czerpaliśmy na swój sposób radość z trawersu przez litewską prowincję. Nie wiedzieć kiedy, podskakując na wyboistych drogach znaleźliśmy się na Łotwie. Bez żadnych fanfar, tablic, jakiegokolwiek znaku przekroczyliśmy granicę w szczerym polu.

 

 

 

 

Łotewskie perełki

Łotwa zaciekawiła nas nie mniej niż jej sąsiadka. Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się w Bausce, malowniczym miasteczku, nad którym góruje zamek będący niegdyś twierdzą kawalerów mieczowych. Choć zmęczeni upałem i drogą, zdecydowaliśmy się na wdrapanie się na wieżę zamku starego i nacieszyliśmy oczy panoramą okolicy w grze kolorów zachodzącego słońca. Po noclegu spędzonym w przemiłym kempingu nad rzeką Lelupa ruszyliśmy w drogę do Jełgawy, która przyciągnęła nas jak magnes swoim największym zabytkiem -  barokowym pałacem książąt Kurlandii. Obiekt to prawdziwa perełka dla miłośników historii i architektury. Powstały w przeciągu lat 1738-1772, najpierw był wspaniałą rezydencją książęcą. W 1798 r stanowił schronienie dla wygnanego z ogarniętej rewolucją Francji króla Ludwika XVIII. Dwudziestowieczne konflikty uszczerbiły piękno posiadłości i dopiero liczne renowacje doprowadziły go ponownie do świetności. Dziś budynek służy uniwersytetowi rolniczemu. Jeden z pokoi poświęcono na mini muzeum, które przedstawia po krótce historię pałacu. Zaś w jego podziemiach można zwiedzać grobowce rodziny Kettlerów, właścicieli posiadłości.

 

 

 

 

Kiedy myśleliśmy, że nic nas na Łotwie bardziej niż pałac w Jełgawie nie zafascynuje, zaledwie dzień później daliśmy się oczarować Rydze. Łotewska stolica to piękne miasto z bogatą historią i wyjątkowymi zabytkami. Potrzeba co najmniej tygodnia, aby je dokładnie zwiedzić i choć trochę poznać. My w dwa dni zaledwie liznęliśmy jej atrakcje. Poza obowiązkowymi punktami, jak gildia Domu Bractwa Czarnogłowych czy pomnik Wolności, polscy podróżnicy powinni udać się w okolice Targu Miejskiego, gdzie zaskoczy ich niecodzienny widok. W pierwszej chwili pomyśleć można, że oto teleportowaliśmy się do Warszawy. Naszym oczom ukaże się łudząco podobna budowla do naszego Pałacu Kultury i Nauki. Faktycznie, to siostrzany budynek, jak i w polskim przypadku hojny dar Stalina dla Republiki Łotewskiej. 

 

 
 

 

 

 

 

 

Czas nie pozwolił, abyśmy dłużej zabawili w Wilnie i po dwóch dniach solidnego zwiedzania opuściliśmy miasto. Nie był to bynajmniej koniec atrakcji, których doświadczyliśmy na Łotwie. Już kilkadziesiąt kilometrów za stolicą w małej miejscowości Saulkrasti odkryliśmy prawdziwy rowerowy raj - muzeum historii roweru. Dotarliśmy do prawdziwej skarbnicy wiedzy o historii dwukołowej machiny. Za 2 euro zobaczyliśmy olśniewającą kolekcję starych rowerów, głównie z Łotwy, choć znalazły się i perełki z Niemiec i Rosji. Zostaliśmy zabrani do starego warsztatu i sklepu dla cyklistów, a także mogliśmy podziwiać stare blachy rowerowe i liczne akcesoria. Wszystko to połączone z ciekawym komentarzem oprowadzającego oniemiało nas i długo nie mogliśmy wyjść z podziwu dla założyciela muzeum.

 

 

 

 

Tak się złożyło, że rajd po krajach bałtyckich pod względem atrakcji i odwiedzonych miejsc skupiał się głównie na tych materialnych, które wyszły spod ludzkich rąk. Pewną rekompensatą tego braku spektakli natury okazała się wizyta w największym łotewskim Parku Narodowym Gauja. Choć kosztowała nas pół-dniowe opóźnienie spowodowane nierówną walką z piaszczystymi drogami i podjazdami, była warta zachodu. W Parku każdy miłośnik przyrody i historii znajdzie coś dla siebie. Piękne groty z piaskowca, rwące rzeki, trasy trekkingowe wśród dziewiczego lasu… Aż żałowaliśmy, że nie możemy na chwilkę zejść z rowerów i przesiąść się na kajaki. Przełom rzeki Gauji to jedna z najpiękniejszych tras spływowych w Europie. Równie dobrym pomysłem byłby trekking po piaskowych formacjach Parku. Choć w ogólnym mniemaniu kraje bałtyckie uchodzą za płaskie jak naleśnik, to Park Gauja jest pagórkowaty. Świetnie nadaje się więc do trekkingu, choć obładowanym sakwiarzom przysparza dodatkowego wysiłku.
Nie narzekaliśmy jednak za bardzo i cierpliwie wpychaliśmy nasze rowery na co większe pagórki. Przejechaliśmy przez malowniczą Siguldę, klimatyczne Kieś i znowu krajobraz nam się wypłaszczył. Ze względu na wspomniane opóźnienie musieliśmy nieco zwiększyć tempo jazdy i zrezygnować z tak częstego, jak do tej pory zwiedzania. Zależało nam bowiem, by co najmniej dwa dni móc przeznaczyć na odkrywanie Tallinna. Spięliśmy się i w niecałe dwa dni przemknęliśmy 240 km po łotewsko-estońskich drogach. Co nas zaskoczyło, te W Estonii były o wiele lepsze niż na Litwie czy Łotwie. Nawet wioskowe drożyny były wyasfaltowane, a większe miasta pochwalić się mogły siecią ścieżek rowerowych. Bez problemu więc dojechaliśmy do Tallina. 

 

 

 

 

Zaczarowany Tallinn

Tallinn był nie tylko celem naszej rowerowej podróży, ale też jej swoistą wisienką na torcie. To na zwiedzanie tego miasta najbardziej się cieszyliśmy i z niecierpliwością czekaliśmy aż odstawimy rowery i damy się porwać miejskiej przygodzie. Nasze oczekiwania zostały spełnione w stu procentach. Tallinn urzekł nas swoim nieco tajemniczym klimatem i daliśmy się zaczarować wąskim uliczkom, z pasażem Katarzyny na czele.  Przejście przypomina zaułek wyjęty z głębokiego średniowiecza. A jeśli o Wiekach Średnich mowa, warto przejść się na spacer wzdłuż miejskich murów. W odróżnieniu od wielu starych miast, Tallin może poszczycić się oryginalnym obwarowaniem z XIV wieku – modyfikowanym i wzmacnianym rzecz jasna wraz z upływem czasu, jednak wciąż istniejącym. Do dnia dzisiejszego przetrwało 1850 metrów murów, a wraz z nimi  także i baszty w liczbie 26 (z 46 oryginalnych) oraz 4 bramy miejskie. Będąc w Tallinie nie da się pominąć wspinaczki na wzgórze Toompea, na którym króluje Sobór Aleksandra Newskiego, przepiękna prawosławna katedra. Na przeciw niej znajdziemy pałac, w którym obecnie mieści się siedziba estońskiego rządu. 

 

 

 

 

Tallinn zaczarował nas nie tylko swoją architekturą. Daliśmy się mu uwieść także pod względem kulinarnym. Jako nagrodę za osiągnięcie celu i dojechanie samodzielnie do estońskiej stolicy wybraliśmy się na obiad do słynnej restauracji Olde Hansa. Jest to średniowieczna karczma w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie tylko wystrój i klimat nawiązują do starodawnej karczmy. Nawet potrawy, przepisy i oświetlenie są wzięte prosto z czasów średniowiecznych. Nie zjecie tu kukurydzy czy pomidorów, bo tych warzyw przecież w Europie wówczas nie znano. Restauracja do tanich nie należy, ale za pyszne jedzenie i piwo (domowej roboty) oraz niepowtarzalną atmosferę warto sypnąć groszem. Zwłaszcza, że wspomnienia z takich wyjątkowych miejsc pozostają na całe życie.

 

 
 

 

 

Ostatnim punktem pobytu w Tallinnie, kiedy już zaspokoiliśmy wszystkie nasze potrzeby estetyczne, gastronomiczne i turystyczne, była wycieczka nad Bałtyk i rzecz jasna kąpiel w chłodnym morzu. Choć celem wyprawy było dotarcie do Tallinna, stwierdziłam, że jeśli zrobimy to w wyznaczonym czasie, bez pomocy osób trzecich, to wskoczę do Bałtyku, jak zimna woda by nie była. Jak powiedziałam, tak zrobiłam i zaraz przed wyjazdem na lotnisko pływałam we wcale nie tak lodowatym Bałtyku. Później czekał nas już tylko nudny rytuał na lotnisku i powrót do Krakowa.

Przygoda dla każdego

Rajd po krajach bałtyckich łączył w sobie zwiedzanie trzech europejskich stolic i odkrywanie nieznanych zakątków trzech niewielkich krajów na północy kontynentu. Z pewnością do najciekawszych przeżyć należały wizyty w Wilnie, Rydze i Tallinnie oraz poznawanie ich historii i podziwianie zabytków. Jednak z drugiej strony, poza wielkimi miastami mogliśmy doświadczyć również wiejskiego i małomiasteczkowego życia, zobaczyć jak wygląda prowincja i nieturystyczne regiony. Ten drugi aspekt pozwolił nam pełniej spojrzeć na trzy bałtyckie państwa i  być może lepiej je zrozumieć. Bardzo mile zaskoczyło nas podejście mieszkańców do nas, ich otwartość, serdeczność i wyrozumiałość. Ludzie chętnie zagadywali nas, pozdrawiali i okazywali dużo wyrozumiałości. Nawet, gdy omyłkowo rozbiliśmy namiot na czyimś polu, gospodarze zgodzili się, byśmy zostali na ich posesji, życząc nam dobrej nocy. Odnieśliśmy wrażenie że ludzie w krajach bałtyckich są bardziej otwarci i empatyczni niż nasi rodacy, choć może to nasz Dzik sprawiał, że wzbudzaliśmy ich sympatię…

Podczas wyprawy dużo się nauczyliśmy, dużo zobaczyliśmy i jeszcze bardziej zaostrzyliśmy apetyt na dalsze podróże rowerem. Jak zwykle powtarzamy, zwiedzania świata na rowerze jest dla każdego! A wyprawa po krajach bałtyckich to świetny pomysł na rozpoczęcie przygody z turystyką rowerową.

Strona WWW: planetadzika.com