Wyprawa: Cztery wyspy (Japonia)

Drukuj

Kiedy na kółku geograficznym w szkole podstawowej rozmawialiśmy o archipelagu wysp japońskich, tematem było ukształtowanie terenu, wlaściwości tektoniczne obszaru oraz japońskie metropolie. Kraina bardzo odległa ale to chyba wtedy zapragnąłem ją odwiedzić. Po latach zaplanowałem wyjazd i ruszyłem w drogę.

Hokkaido jesienią bardzo przypomina nasze Bieszczady, liście żółkną, za chwilę zacznie padać śnieg. Sapporo to miasto nowoczesne, otoczone górami, przywitało mnie pięknym słońcem. Tu w 1972 roku rozegrano pierwsze w Azji zimowe Igrzyska Olimpijskie, tu zaczynam moją podróż rowerem przez cztery główne wyspy Japonii. Patrząc na plan miasta, widzę matematyczną siatkę prostokątów, wydaje się że przejazd będzie łatwy. Niewiele jednak zajmuje bym zrozumiał, że karta sim z dostępem do internetu to jedyne rozwiązanie, aby móc sprawnie nawigować w tym kraju. W tłumaczeniu nazw ulic i wszystkich innych kłopotach językowych potrzebny będzie translator, on stanie się nieodłącznym towarzyszem mojej podróży. Zwiedzam miasto, nocuje w tradycyjny sposób na matach z poduszeczką wypełnioną ziarnami gryki, to swietny relaks przed wyjazdem. Rano kieruje się na południe, mijam nadmorskie Tomakomai nadal podążając drogą wzdłuż wybrzeża. W miasteczku Wakakusacho zatrzymuje się, by zobaczyć wioskę ludów Ajnu w tutejszym museum etnograficznym. 

 

 

 

 

Ajnowie to lud, który przybył do południowej części Sachalinu oraz na Wyspy Japońskie i Kurylskie ponad 6 tys. lat temu. Byli ludem łowiecko-zbierackim. Reprezentanci Ajnów nie byli podobni do innych grup ludności zamieszkujących Azję, a prezentowany przez nich typ antropologiczny określano mianem ajnuidalnego, posiadali cechy odmiany białej z pewnymi wpływami rasy żółtej, te cechy antropologiczne, istnieją jedynie u Ajnów. Używają jezyka izolowanego, niespokrewniony z żadnym innym jezykiem istniejącym obecnie na Ziemi. Językiem ajnoskim biegle posługuje się zaledwie ok.15 osób, wyłącznie starszych, kilkaset kolejnych zna go w mniejszym lub większym stopniu. Zobaczyć tradycyjne tańce, ubiór i sposób życia Ajnów to prawdziwe przeżycie, miejsce jedyne w swoim rodzaju, to cofnięcie się w czasie do historii tego regionu. 

Późnym popołudniem ruszam dalej, mój plan to dotrzec do Hakodate skąd popłynę na wyspę Honsiu. Zanim jednak będę w porcie musze objechać zatokę Uchiura. Linia wybrzeża jest przepiękna, przed wieczorem skręcam z głównej drogi, docieram do wulkanicznego jeziora Toya. Tu wypada mój nocleg. Poranek w tak malowniczym miejscu dodaje dużo energii do dalszej jazdy. Jest czas na chwilę wytchnienia od trudu jazdy ale też od codziennego zgiełku, czas na przemyślenia. Nieopodal jeziora spotykam też akcent Polski, jest to rzeźba Igora Mitoraja, która świetnie komponuje się w to miejsce dodając mu uroku.

 

 

 

 

Prom Hakodate – Aomori

Sunie spokojnie po niezbyt dużych falach. Co różni ten prom od innych na których bywałem? Tu nie ma żadnych foteli, wszyscy leża lub siedzą na podłodze - matach. 

 

 

 

 

Współtowarzysze podróży wydają się senni, niektórzy drzemią, inni czytają. Manga jest tu bardzo popularna nie tylko wśród młodzieży, mój sąsiad, człowiek w starszym wieku czyta jedną z nich z zaciekawieniem. Honsiu, znowu pogoda, na którą nie mogę narzekać, ruszam w drogę w kierunku miasta Morioka. Przez kolejne dwa dni jadę terenami rolniczymi, są tu ogromne pola ryżowe, mijam sady, w których zauważam coś bardzo dziwnego, jabłka na drzewach rosną w workach z mikrofibry. Ze względu na barierę jezykową, z którą nie poradził sobie nawet translator, do dziś nie wiem dlaczego sadownicy stosują taką technikę produkcji.

 

 
 

 

 

A kolejnym zaskoczeniem są samoobsługowe stragany z warzywami i owocami. Samoobsługa polega na wybraniu produktów, a następnie włożeniu pieniedzy do pudełeczka, gdzie samemu wydajemy resztę. Nikt tego nie nadzoruje, w tym kraju poziom zaufania jest bardzo wysoki. Samoobsługa będzie zresztą towarzyszyć mi w drodze przez całą Japonię, będzie tak też za sprawą automatów z napojami, które można spotkać niemal wszędzie. Ulice miast, pola ryżowe, pastwiska, parkingi usiane są nimi, chłodny czy ciepły napój zawsze pod ręką! 

 

 

 

 

Morioka słynie z drzew kwitnących wiśni, ale one kwitną wiosną, ja jestem tu jesienią, zatem na ukwiecone drzewa wiśniowe nie mogę liczyć. Zwiedzam zamek i ruszam dalej, kierując się w stronę zachodnią. W tle miasta widzę górę Iwata, tak właśnie wyobrażałem sobie ten kraj, miasta u stóp wulkanów. Kolejne kilometry drogi wzdłuż pól ryżowych, w oddali widać szczyty górskie, piękny i uspokajający obraz. 

 

 

 

 

Jezioro Tazawa, może nie największe jakie jeszcze zobaczę, ale napewno najgłebsze w tym kraju (423m głębokości). Tu zatrzymuje się na kempingu, potrzeba kąpieli w ciepłej wodzie jest już zbyt duża w końcu jestem w drodze już od jakiegoś czasu. 

Kolejny dzień nie będzie długim dniem jazdy, niespiesznie pakuje torby i ruszam w drogę, by za półtorej godziny być w Kakunodate. Miasto ciekawe jeśli chodzi o historię, mieszkało tu bowiem 80 rodzin samurajów, ta cześć zachowała się do dzisiaj w nienaruszonym stanie. Spędzam tu cały dzień, odwiedzając kilka z nich, co przybliża mi styl życia tych wojowników. Kompleksy mieszkaniowe są naprawde imponujące, jakość wykonania przedmiotów domowych i architektura mogą zadziwiać. Nocuje w mieście, by kolejnego dnia dotrzeć do wybrzeża morza japońskiego.

 

 
 

 

 

Jadąc wzdłuż niego, przez kolejne dwa dni jest dość monotonnie, płaski teren wygląda jak zniwelowane wydmy z miasteczkami powstałymi przy drodze. Mijam miejscowość Sakata i kieruje się w stronę Tsuruokai, by następnie obrać kierunek do miejscowości Haguro. To mała mieścina, nazwałbym ją raczej wioską pielgrzyma. Tu za bramą Zuishin-mon wyznaczającą granicę między tym co święte, a tym co „zwyczajne” zaczyna się droga pielgrzymki na trzy święte góry Dewa Sanzan.  Przekraczam bramę, po setkach kamiennych schodów schodzę do świata jakże odmiennego, niemal bajkowego, ukrytego w lesie cedrowym, wysokim i ciemnym. Idąc dalej, odkrywam liczne świątynie, ułożone wzdłuż szlaku, mijam potoki i wodospady. Nagle po lewej stronie zauważam pagodę, to Gojū-no-tō budowla idealnie wkomponowana w las, niemal niezauważalna stoi tu od ponad 650 lat. Miejsce magiczne, światło dociera tu przefiltrowane przez gałęzie cedrów co nadaje mu specyficznego klimatu. Wchodzę na Haguro-san, jedną z trzech świętych gór. Tu odwiedzam Sanjin Gosaiden, jedną z najświętszych świątyń w Japonii, która też może pochwalić się pięknym dachem „ze strzechy”, największym takiego typu w całym kraju. Nie jestem religijny i nie przybyłem tu z pielgrzymką, ale miejsce to oczarowuje swym nastrojem, dodaje energii jakże potrzebnej w naszym “zwyczajnym” świecie. Zapada zmrok, a ja kłade się do snu na granicy normalności i tego co święte. Jutro wracam na wybrzeże.

 

 
 

 

 

Na horyzoncie Fuji

Teren wyraźnie się zmienił, wybrzeże nie jest już płaskie i jednolite. Postrzępione, z dużą ilością podjazdów i tuneli pomału przypomina, że jadę w stronę gór. Podążam tak kolejne dni, odwiedzam Niigate i Nagaoke, kieruję się na południe, gdzie przecinam pasmo górskie na granicy prefektur Niigata i Gumna. To jest zaprawa przed kolejnym wyzwaniem - górą Fuji. W miejscowości Takasaki odwiedzam pewnego fizyka, który poza uczelnią, naucza studentów w swoim domu. Posiada on klase lekcyjną podobną do tych szkolnych, dużo tu ksiąg tajemnych. On sam jest pełnym ciekawostek ekscentrykiem. Dalej w stronę wielkiej góry, mam nadzieję że będzie łaskawa i pozwoli mi wejść na sam szczyt. Rozbijam namiot na kempingu, Gotaro, człowiek który opiekuje się tym miejscem, jest bardzo przychylny, liczy opłatę za jedną noc, oznajmia że druga jest gratis, kolejny przkład gościnności Japończyków. Wstaje około 3 rano pakuje plecak i ruszam rowerem do końca drogi, skąd zaczne mój marsz na górę. W miejscu startu, pogoda załamuje się, pada deszcz i wieje. Nie odstąpie od mojego planu, musze wejść na szczyt, długie planowanie i setki kilometrów jazdy motywują do wejścia. Bez odpoczynku, całkowicie sam z górą, docieram na szczyt po dwóch i pół godziny. Niestety na szczycie nie było widoku, na który czekałem, gęste chmury, deszcz ze śniegiem i silny wiatr były tym, co na mnie czekało. Fuji-san dał znać, że chce spokoju, kłaniam się nisko tej górze i zaczynam schodzić. Po kilku godzinach zmarznięty i przemoczony jestem na kampingu gdzie mogę skorzystać z gorącej kąpieli i sauny, to pomaga w szybkiej regeneracji po tym trudnym dniu. Kładę się spać, jutro w drogę!

 

 
 

 

 

 
 

 

 

W dolinę Kiso wjechałem od strony północnej, od samego początku jadąc malowniczą drogą wśród gór. Miasteczka – stacje na drodze Nakasendo, jednej z pięciu głównych arterii z okresu Edo w Japonii, służyły jako miejsca odpoczynku podróżujących ale też jako węzły komunikacyjne. Odwiedzam tu kilka dobrze zachowanych miast: Kiso, Narai, Tsumago i Magome to pięknie zachowane ośrodki kultury i tradycji na drodze Nakasendo. Zdać by się mogło że cofnąłem się w czasie, piękna zachowana kultura i tradycja.

Jidai Matsuri Kioto...

to tradycyjny japoński festiwal, to też parada historyczna reprezentująca różne okresy i postaci z japońskiej historii. Jidai Matsuri wywodzi swoje korzenie z przeniesienia stolicy Japonii z Kioto do Tokio w 1868 roku. Dotyczyło to przeniesienia cesarza Japonii i rodziny cesarskiej, Pałacu Cesarskiego oraz tysięcy urzędników do nowego miasta. Obawiając się utraty przez Kioto sławy i zainteresowania ze strony jej narodu, a także dla upamiętnienia jego historii, rząd miasta i prefektury Kioto w 1895 roku upamiętniły 1100 rocznicę założenia Heian-kyō, która była poprzednią nazwą Kioto tym właśnie festiwalem, który trwa do dziś. W Kioto odwiedzam kompleks świątynny Inari uważanego za patrona ryżu, co w kulturze japońskiej automatycznie czyni go jednym z najważniejszych bóstw. Fushimi Inari-taisha to kompleks religijny usiany mini-świątyniami, dość zatłoczony, ciężko tu o miejsce odosobnione. Słynna ścieżka czerwonych bram tori, kamienne lisy Kitsune - wysłannicy bóstwa Inari z setkami osób w niczym nie przypominają miejsca świętego. Osobiście miasto nie wywarło na mnie specjalnego wrażenia, miejsca godne odwiedzenia są przeludnione i raczej ciężko jest się w nich poruszać, Kioto ja bardziej identyfikuje z projektem muzycznym braci Okino (Kyoto Massive Jazz) niż z jego historią i znaczeniem. Może kolejne miejsce święte pozwoli na chwilę zadumy?

 

 
 

 

 
 

 

 

Wchodzę do ogromnej świątyni Tōdai-ji „Wielką Wschodnią Świątynią” w której umieszczony został kilkunastometrowy posąg Buddy, po japońsku zwany Dainichi Nyorai, który jest największym posągiem tego buddy wykonanym z brązu na świecie. Tōdai-ji ze swą Salą Wielkiego Buddy nie dość, że mieści największego Buddę z brązu, to jeszcze do niedawna (1998r) był największym drewnianym budynkiem na całej planecie. Jestem w Nara.

 

Nawet współcześnie świątynia ta robi ogromne wrażenie, więc wyobraźcie sobie jaki zachwyt musiała wywoływać trzynaście wieków temu! Kolejne miejsce zatłoczone, chyba czas na troche natury i odosobnienia? W parku otaczającym świątynię przebijam się przez alejki pełne turystów i saren, tak pełno tu tych zwierząt, które są tak namolne że jedynie ucieczka daje chwilę wytchnienia. Nocuje w mieście, rano ruszam w stronę Osaki, na peryferiach odwiedzam jeszcze Nara Dreamland, to opuszczony park rozrywki otwarty w 1961 roku, wzorowany na Disneyland w Kaliforni służył japończykom do roku 2006.

 

 
 

 

 

Przez dziurę w płocie wkraczam do krainy baśni, tym razem to kraina dziecięcej fantazji, nieważne że kara za nielegalny wstęp wynosi 1000 dolarów USA, chwile samotności w tej bajkowej krainie przywracają dziecięce wspomnienia. Chciałoby się tu pozostać dłużej ale czas ruszać w drogę.

 

 
 

 

 

W Osace zwiedzam jedynie zamek górujący nad miastem i jade do Kobe, miasta tak bardzo doświadczonego w 1995 roku kiedy to trzęsienie ziemi o sile 7.2 stopnia w skali Richtera w zaledwie 20 sekund pochłonęło prawie 6500 ofiar. Udaje sie do museum – pomnika upiamiętniającego wielkie trzęsienie ziemi zwane Hanshin. Do miasta wrócę w drodze powrotnej, jadę dalej. Zamek Białej Czapli znajduje się w centrum Himeji, mieście około 50 km na zachód od Kobe. Jest to jedna z najstarszych, istniejących do dziś budowli Japonii, posiada status Skarbu Narodowego. Jednym z ciekawych i najważniejszych elementów obronnych zamku jest skomplikowany labirynt ścieżek wiodących do głównej warowni. Bramy, wewnętrzne i zewnętrzne mury zamkowego kompleksu są tak zorganizowane, aby atakujący był zmuszony poruszać się wokół zamku, napotykając po drodze wiele ślepych zaułków. Pozwalało to obserwować i ostrzeliwać intruzów z wnętrza warowni strzałami, muszkietami, kamieniami i gorącym piaskiem. System ten nigdy nie został sprawdzony, gdyż zamek w Himeji nigdy nie był zdobywany. O poranku ruszam dalej, następne pięć dni zajmuje mi dotarcie do Hiroszymy – miasta symbolu.

 

 

 

 

Hiroszima

Nowoczesna, obszerna metropolia, która powstała z popiołów! Dużo przebywam w Parku Pokoju, niezwykłe przeżycie być w tym miejscu. Ruiny budynku promocji przemyslu (A-Bomb Dome), symbol ataku bronia atomową na Hiroszymę do dziś przypomina o tym tragicznym wydarzeniu. Pamiątki i eksponaty w Museum Pokoju poruszają do głębi serca, “niech wszystkie dusze spoczywają w pokoju, nie powtórzmy zła” zdanie to niech będzie zapamiętane przez wszystkich. W Hiroszymie pozostaje jeszcze dwa dni, miasto, mimo swej tragicznej historii uspokaja mnie, nowoczesna zabudowa z duża ilością zieleni. W Tokuyama, czekając na prom na trzecią wyspę – Kiusiu, kręcę się po okolicy.

 

 

 

 

 

 

 
 

 

 

 

W porcie dostrzegam coś na wzór myjni, ale nie samochodowej, to myjnia statków. Glównie są to trawlery i kutry, obsluga ma pełne ręce roboty, każdy chce mieć czysty “pojazd” wodny. Plan jazdy na wyspie Kiusiu był trochę inny, miałem pojechać do Nagasaki, czas jednak ponagla i w obawie przed jego szybkim końcem objeżdżam góre Futago, nocuje nad morzem by jutro być w Beppu. Prom, oczywiście z salkami do leżenia, przenosi mnie z wyspy na wyspę i tak dotarłem na Sikoku, czwartą z głównych wysp Japonii to moja ostatnia wyspa, którą odwiedzam. Jestem już w drodze trzy tygodnie, nie odczuwam samotności, mimo że bariera językowa jest ogromna bo Japończycy słabo mówią w językach obcych, ludzie, których spotykam są uprzejmi i gościnni, ich sposób bycia jest przepełnionz jest otwartością. Zapraszają mnie do swych domów, oferuja posiłek i nocleg. Zaufanie mieszkańców do siebie jest ogromne, dlatego przyjezdni witani są z otwartymi rekoma. Przez Matsuyame jadę do Takamatsu, jest upalnie a duża wilgotność sprzyja tropikalnej roślinności. Owoce w pobliskich sklepikach to już głównie citrusy y pobliskich farm. Po drodze mijam senne miasteczka, ludzie krzątają się przy domostwach, głównie starsze pokolenie, młodzi wyjechali do wielkich miast, w których styl życia jest inny. W Takamatsu wsiadam na kolejny prom, płyne do Kobe, wracam na Honsiu. Wiszący most Akashi-Kaikyo pod którym przepływam to unikalna ciekawostka architektoniczna, jego centralne wiszące przęsło jest najdłuższe na świecie (1991m). Kobe, tu kończy się moja podróż rowerem, za 2.5 godziny lub innymi słowy 525km będę w Tokio. Shinkansen zabierze mnie do celu z predkością 300km/h!

 

 

 

 

Tokio

Tokio, kiedyś zwane Edo, to największy obszar metropolitarny na świecie, żyje tu około 38.5 mln ludzi. Ja zatrzymuje się na północnych obrzeżach miasta w dzielnicy Toda, w planach mam kilka miejsc, które chcę odwiedzić, ale nie będą to miejsca typowo turystyczne. Zdałoby się myśleć że ludzie w Tokio to trybiki ogromnej, rozpędzonej maszyny, którzy egzystują tylko na pełnym biegu. Tak jednak nie jest. Wiele tu cichych zakątków, gdzie każdy znajduje oazę spokoju, a przedział wiekowy ludzi aktywnych jest chyba największy na świecie.

Eksplorację miasta zaczynam od miejsca związanego z powstaniem Judo, to Kodokan. W centrum miasta ośmiopiętrowy budynek gdzie na każdym pietrze rozlokowane są sale z matami, gotowe do przyjęcia adeptów i mistrzów tej sztuki walki. W windzie wciskam guzik oznaczający piętro piąte, jadę do góry, winda staje i drzwi otwierają się. Tylko ja wysiadam, jestem sam, idę korytarzem gdzie słyszę odgłosy. Po lewej stronie sala z trzema matami, jest kilku panów w wieku około 70-ciu lat, czarne i bialo-czerwone pasy świadczą o bardzo wysokim stopniu wtajemniczenia. Mistrzowie z uśmiechem pozwalają obserwować ich trening i robić kilka zdjęć. Ukłonem żegnam się z nimi i przenoszę się na poziom ósmy gdzie z trybun oglądam zajęcia kilku grup wiekowych, od dzieci po dorosłych. W Kodokanie zwiedzam też część muzealną poświęconą Jigoro Kano twórcy systematyki Judo.

 

 
 

 

 

 

 

Po kilku godzinach wsiadam na rower i jadę dalej, tym razem będzie to Shinjuku, dzielnica komercyjna, ilość odwiedzających, pracujących i żyjących tu ludzi jest tak ogromna że poza szerokimi chodnikami zdolnymi przyjąć tyle osób są też specjalne przejścia dla pieszych, które poprowadzone są w poprzeg skrzyżowań żeby szybciej rozładować tłum oczekujących na przejście przez jezdnie. Dużo tu nowoczesności, ilość reklam świetlnych oślepia nawet w ciągu dnia a pobliska stacja Shinjuku, która słynie z największej ilości pasażerów odprawianych dziennie (3.6mln) dowozi co chwilę nowe osoby do pracy lub na zakupy. Tu chcę doświadczyć zgiełku słynnego tokijskiego metra, wsiadam do pociągu linii Yamanote, która to jest jedną z najcześciej używanych a zarazem najważniejszych linii metra w mieście. Na stacji, która ma 36 peronów tłum ludzi jest niewyobrażalny, w godzinach szczytu cieżko wcisnąć się do wagonu pomimo że pasażerowie stoją w rzędach i każdy przestrzega zasad kolejności wsiadania. Bardzo to zorganizowane, w wagonach metra tłum jest tak duży że cieżko tu nawet o pełny oddech gdyż wszyscy ściśnięci są do granic możliwości. Pociągi zmieniam kilkukrotnie w niektórych jest troche luźniej ale wszędzie jest to potok ludzi wylewających i wlewających się do wagonów.

Ponownie Shinjuku, wsiadam na rower i mknę przez miasto. W trzydziestoośmio milionowej metropolii jazda rowerem wydać by się mogła niemożliwa, ale nie tutaj. Wielopoziomowe autostrady i drogi szybkiego ruchu odciążają poziom naziemny od zatłoczenia i korków, autrostady przebiegaja na wysokości 7-8 piętra tworząc miejscami trzy poziomy. Mistrzostwo urbanistyczno-atchitektoniczne! Jadąc przez miasto odwiedzam miejsca zwykłe, każdy zakątek miasta zagospodarowany jest w sposób ciekawy, domki miniaturki, z których najmniejsze powstały na działkach o powierzchni 16m2 to kolejne ciekawe rozwiązania urbanistów tego miasta. Chwile relaksu spędzam w parkach, gdzie obserwuje ludzi w podeszłym wieku grających w golfa ziemnego, specyficzną odmianę golfa bardzo popularną w Japonii. Tokio to miejsce pełne kultury i historii, odwiedzam liczne muzea i galerie, których tu nie brakuje. To miasto wpływa na mnie bardzo pozytywnie, czuje że jego energia przeniknęła do wewnątrz.

 

 
 

 

 

 

 

W ostatni dzień udaje się do Golden Gai, dzielnicy, sieci sześciu ciasnych uliczek, gdzie stoją obskurne domki przerobione na bary. Miejsce to przyciąga japończyków jak również przyjezdnych, atmosfera filmowa, przypominająca tawerny portowe z twarzami dobrze podchmielonymi. Tak zapada wieczór, żegnam się z Tokio, wspólnie z parą miejscowych japończyków, żegnam się z Japonią, która przyjeła mnie otwartością. Po trzydziestu trzech dniach czas na powrót do domu. Kraj ten jest jedyny w swoim rodzaju, ludzie bardzo ufni i kulturalni, trochę wstydliwi i zamknięci w sobie ale gdy przebrniemy przez tę niewidzialną bariere, przyjmują nas z wielką otwartością.

W Japonii przejechałem prawie 3000km, zobaczyłem kraj bardzo nowoczesny ale też tradycyjny, świadomość dbania o przyrodę zaskoczyła mnie ponad wszystko, nie myslałem że w kraju o tak dużej gęstości zaludnienia bedzie tyle miejsc dzikich, miejsc niedostepnych. Wrócę tu na pewno, Japonia ma jeszcze wiele do pokazania.