Orzeł wylądował

Podsumowanie 92. Giro d'Italia

Drukuj

Rosyjska defensywa. Włoski atak. Sastre kontra Liquigas. Odrodzony Garzelli. Armstrong lepszy niż Leipheimer. Rewelacyjny Szmyd na Blockhausie. Drugoligowcy skuteczniejsi od drużyn z Ekstraklasy. Rekordy jubileuszowego Giro.

Rosyjska defensywa. Włoski atak. Sastre kontra Liquigas. Odrodzony Garzelli. Armstrong lepszy niż Leipheimer. Rewelacyjny Szmyd na Blockhausie. Drugoligowcy skuteczniejsi od drużyn z Ekstraklasy. Rekordy jubileuszowego Giro.
Złośliwcy powiedzą, że nawet dwukrotnie: najpierw na śliskiej jak lód kostce w centrum „Wiecznego Miasta”, a dopiero chwilę potem tam gdzie zmierzał czyli na najwyższym stopniu podium usytuowanego nieopodal antycznego Koloseum. Nazywany „Orłem z Nawarry” Denis Mienszow jako trzeci Rosjanin po Jewgieniju Bierzinie oraz Pawle Tonkowie wygrał wyścig Dookoła Włoch, choć do ostatniego dnia musiał odpierać ataki żywiołowego Włocha Danilo Di Luki. To był zacięty pojedynek dwóch godnych siebie rywali, którzy jako jedynie pośród faworytów i największych asów tego wyścigu nie mieli praktycznie dnia słabości. Mienszow i Di Luca byli sobie równie w górach. Włoch atakował przy każdej okazji niczym kiedyś Claudio Chiappucci, zaś Rosjanin bronił się mądrze i skutecznie niczym dawniej Miguel Indurain, będący nie tylko idolem, ale i od dłuższego czasu krajanem Mienszowa – lider Rabobanku od lat mieszka bowiem w rodzinnym mieście „Big Mig’a” czyli Pampelunie. Przy bardzo wyrównanych górskich umiejętnościach obu zawodników o ostatecznym sukcesie zagranicznego gościa nad nadzieją gospodarzy zadecydowały wyniki indywidualnych czasówek, a szczególności zdecydowany triumf Denisa na morderczym, przeszło 60-kilometrowym „etapie prawdy” wśród wzgórz Ligurii.


 
Przed trzecim tygodniem wyścigu Di Luca tracił do Mienszowa tylko 39 sekund. Szanse na odrobienie tego dystansu miał przede wszystkim na trudnych podjazdach pod Blockhaus i Wezuwiusz. Niestety ten pierwszy, położony w rodzinnych stronach Di Luki i doskonale znany „Killerowi ze Spoltore” na dwa tygodnie przed przeprowadzeniem siedemnastego etapu został obcięty o sześć kilometrów. Mimo żywiołowego i nie zawsze sportowego dopingu swych fanów tego dnia Di Luca zdołał odzyskać ledwie 13 sekund. Dwa dni później na Wezuwiuszu jego jedynym 8-sekundowym zyskiem była bonifikata. Teoretycznie Włoch mógł liczyć jeszcze na kończące się niewielkimi podjazdami etapy do Benevento i Anagni, gdzie zgarnąć można było bonusy warte łącznie 40 sekund. Niemniej w obu przypadkach LPR nie był w stanie zapanować nad peletonem. Na etapie osiemnastym odjechała duża grupa uciekinierów, w której najsilniejszy i najsprytniejszy okazał się Michele Scarponi, prawdziwy „książę harcowników” tegorocznego Giro. Natomiast na etapie dwudziestym LPR-owcy nie potrafili powstrzymać atomowego ataku Phillippe’a Gilberta, który niczym rakieta wypalił 1500 metrów przed kreską. Na domiar złego Mienszow nadrobił jeszcze 2 sekundy na lotnej premii dnia przedostatniego i przed rzymską czasówką miał nad Di Luką 20 sekund zapasu.


 
W tej sytuacji przed ostatnim 14-kilometrowym odcinkiem Mienszow mógł się bardziej obawiać stanu dróg w centrum włoskiej stolicy oraz pogody niż samego Di Luki. W normalnych okolicznościach nic już nie mogło stanąć na jego drodze ku zwycięstwu, mimo, iż ta bardzo techniczna próba czasowa nie była zanadto przystosowana do jego możliwości. Di Luca zgodnie ze swym porywczym charakterem wystartował jak z katapulty i na pierwszym punkcie pomiaru czasu był lepszy od Mienszowa o pięć sekund. Niemniej meldunek z półmetka trasy musiał już otrzeźwić gorące głowy jego fanów. Rosjanin przyspieszył, Włoch słabł i jedynie dramatyczny upadek kolarza Rabobanku sprawił, iż różnica miedzy obu konkurentami na mecie całego wyścigu nie sięgnęła minuty. Wygrał kolarz zapewne mniej widokowy, lecz na pewno bardziej kompletny z punktu widzenia umiejętności jakie posiadać powinien każdy pretendent do wygrywania Wielkich Tourów. Włoch obok drugiego w swej karierze podium Giro d’Italia, zakończył majowe ściganie bogatszy o dwa wygrane etapy, siedem różowych koszulek i zwycięstwo w klasyfikacji punktowej.

Przez krótką chwilę tzn. na początku trzeciego tygodnia wyścigu wydawało się, iż do walki o główne trofeum może włączyć się jeszcze zwycięzca ubiegłorocznego Tour de France Carlos Sastre. Hiszpan w pięknym stylu wygrał zdecydowanie najtrudniejszy odcinek tegorocznego Giro czyli wiodący przez Monte Nerone i Monte Catria maratoński etap szesnasty z metą na Monte Petrano. Jednak w odróżnieniu od Mienszowa i Di Luki kolarz ekipy Cervelo miewał nieco słabsze dni. Jeden z takich „dołków” zaliczył zaraz po dniu przerwy na podjeździe pod Blockhaus. Dwie minuty straty do zwycięzcy owego „górskiego sprintu” sprawiły, iż nie tylko szybko wypadł z walki o generalne zwycięstwo, ale pożegnał się i to bezpowrotnie z trzecim miejscem w „generalce”. Jego miejsce zajął bardziej błyskotliwy z dwóch liderów Liquigasu Franco Pellizotti, którego śmiały atak po zwycięstwo etapowe na Blockhausie przygotował nasz Sylwester Szmyd. Takiego Sylwka chcielibyśmy zresztą oglądać w wielkich wyścigach jak najczęściej. Nie tylko pomógł swemu liderowi, lecz potrafił zaprezentować pełnię swych niemałych możliwości. Po wykonaniu „czarnej roboty” znalazł swej miejsce w doborowej grupce asów z Sastre, Gilberto Simonim i Lance’m Armstrongiem po czym finiszował na siódmym miejscu. Wspomniany Hiszpan spróbował się jeszcze odkuć na Wezuwiuszu, lecz ostatecznie musiał zadowolić zwycięstwem etapowym w bliskim sąsiedztwie groźnego wulkanu. Trzecie miejsce było już nie do ruszenia. Tym bardziej Pellizotti zgodnie z regułami drużynowej współpracy mógł tego dnia liczyć na wsparcie pogodzonego ze swym losem (czyli ledwie piątą lokatą) Ivana Basso. Roszada na linii Sastre – Pellizotti nie była jedyną zmianą w czołówce klasyfikacji generalnej podczas ostatniego tygodnia rywalizacji. Odrodzony po wpadce na Alpe di Siusi Stefano Garzelli z Acqua e Sapone do końca jechał mocno i aktywnie, dzięki czemu w pojedynku o siódmą lokatę przeskoczył Australijczyka Michaela Rogera z Team Colombia, zaś przy okazji pewnie wygrał tez klasyfikacje górską. Z kolei Słoweniec Tadej Valjavec i Włoch Marzio Bruseghin wyparli z pierwszej „10” hiszpańskiego górale Davida Arroyo.


 
Z jakich jeszcze względów zostanie zapamiętane 92. Giro d’Italia,. Na pewno z udanego debiutu (!) Lance’a Armstronga, który mimo 3-letniej przerwy, mocno zaawansowanego wieku i niedawnej kontuzji obojczyka zdołał ukończyć ów wyścig na dwunastym miejscu i to tylko dlatego, iż wyraźnie odpuścił końcówki niektórych etapów. Tymczasem na Monte Petrano czy Blockhausie sprawiał wrażenie mocniejszego zawodnika niż predestynowany do roli lidera Astany Levi Leipheimera. Warto sobie postawić pytanie czym jeszcze może nas zaskoczyć Teksańczyk. Na odpowiedź będziemy musieli poczekać do trzeciej dekady lipca. Zanim wyścig wszedł w decydującą fazę, górskie potyczki przerywały nam popisy sprinterów, wśród których zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami prym wiedli „stary” Alessandro Petacchi i „młody” Mark Cavendish. Do kolarza z wyspy Man należało ostatnie słowo na ulicach Florencji. Na pewno godna podkreślenia jest świetna postawa młodej drużyny Team Colombia. Owszem Rogers, a tym bardziej Thomas Lovkvist nie wytrzymali całego wyścigu na najwyższych obrotach, ale i tak podopieczni Boba Stapletona przy wsparciu Rabobanku, Liquigasu oraz Astany uratowali honor drużyn Pro Touru. „Kolumbowie” wygrali bowiem aż sześć odcinków za sprawą Cavendisha, Boasson Hagena, Siwcowa i wygranej drużynówki. Co ciekawe jednak aż 11 z 21 etapów padło łupem ekip spoza Pro Touru, a w zasadzie wielkiej trójki owych „drugoligowców”: po cztery dla Cervelo i LPR oraz 3 dla Diquigiovanni. W końcu w zgodnej opinii wielu ekspertów i kibiców pod względem skali trudności trasy było to Giro tyleż oryginalne co „łatwe”. Czy tak było w istocie najlepiej wiedzą ci, którzy przejechali blisko 3500 kilometrów po spieczonej słońcem Italii. Jednak biorąc pod uwagę najwyższą w okresie powojennym liczbę kolarzy, którzy dotarli do mety (169) oraz wyraźnie pobity rekord prędkości zwycięzcy (40,126 km/h) uznać, iż w tej opinii jest wiele racji.

Foto: Fotoreporter Sirotti dla bikeWorld.pl