Emocjonujące starcie między włoskimi morzami. Mocne uderzenie dwójki dopingowych banitów. Życiowy triumf Michele Scarponiego. Syndrom dnia przedostatniego. Kolejna francuska rewelacja. Wśród sprinterów brak faworyta przed Mediolan – San Remo.
Podczas gdy wspaniały w tym roku wyścig Paryż – Nicea dobiegał końca kilkaset kilometrów na wschód na górzystych terenach półwyspu Apenińskiego „Wyścig Dwóch Mórz” wchodził właśnie w swą decydującą fazę. Tym razem scenariusz wyścigu został zmyślnie napisany przez włodarzy z RCS Sport. Na początek trzy raczej łatwe odcinki, potem trzy etapy decydujące o losach całych zawodów i w końcu tradycyjna sprinterska potyczka w San Benedetto del Tronto. Co ważne każdy z kluczowych etapów wyścigu tzn. od soboty do poniedziałku miał inny charakter będąc dostosowanym do umiejętności innej grupy najsilniejszych kolarzy. W sobotę finisz pod górę rodem z belgijskich Ardenów, w niedzielę 30-kilometrowa pagórkowata czasówka, zaś w poniedziałek prawdziwie górska batalia w Apeninach gdzieniegdzie wciąż jeszcze pokrytych śniegiem. Nic dziwnego, iż w tej fazie wyścigu przy tegorocznym, wielce bojowym nastawieniu kolarskiego peletonu codziennie zmieniał się lider wyścigu, zaś zwycięzcą został kolarz, który najlepiej połączył umiejętności ostrej jak i długiej wspinaczki oraz samotnej walki z czasem.
W tych warunkach na swój życiowy sukces zapracował Michele Scarponi, powracający do zawodowego peletonu po dwuletniej dopingowej banicji za podejrzane związki z doktorem Fuentesem. Blisko 30-letni Włoch jest dobrze znany w naszym regionie z racji zwycięstwa w Wyścigu Pokoju z 2004 roku. Lata 2005 - 2006 spędził w hiszpańskiej ekipie Liberty Seguros czyli zespole, który znalazł się w samym centrum największej afery dopingowej pierwszej połowy 2006 roku. Jak wiadomo hiszpańscy kolarze korzystając z pobłażliwości rodzimych organów prokuratorsko-sądowych jak i własnej federacji w zależności od szczęścia umknęli przed ręką dyscyplinarnej odpowiedzialności (Alejandro Valverde) bądź też zostali jedynie zdegradowanymi do statusu zawodników drużyn kontynentalnych (Francisco Mancebo, Oscar Sevilla, Jose-Enrique Gutierrez, Isidro Nozal).
Tymczasem włoskie organa sportowe (przede wszystkim Komitet Olimpijski – CONI) okazały się „surowszym rodzicami” dla swych błądzących po podejrzanych laboratoriach dzieci. Wiosną 2007 roku dopadły m.in. Ivana Basso i Scarponiego odsyłając ich na ławkę kar z dwuletnim wyrokiem. Sezon 2009 dla obu włoskich górali może być rokiem odkupienia. Basso w seledynowych barwach Liquigasu i Scarponi w pstrokatym trykocie Diquigiovanni będą mogli udowodnić, iż do jazdy na wysokim poziomie nie są im potrzebne krwiste zabiegi hiszpańskiego cyrulika. Obaj uczynili ważny krok w tym kierunku podczas zakończonego właśnie Tirreno – Adriatico. Scarponi wygrał poniedziałkowy odcinek i cały wyścig, lecz chyba najbardziej zadziwił wszystkich na niedzielnym „etapie prawdy”, w której wykręcił czas na poziomie takich czasówców jak Stijn Devolder czy Thomas Lovkvist.. Przed sezonem ekipa charyzmatycznego Gianni Saviego postrzegana była jako zespół dwóch liderów-weteranów tzn. Davide Rebellina i Gilberto Simoniego. Osiem lat młodszy od nich Scarponi może być trzecim asem w talii wyżej wspomnianego dyrektora sportowego i w dodatku takim, który nie będzie gorszy od „Tintina” w Ardenach, zaś od „Gibo” na Giro d’Italia.
Oczywiście przed sezonem znacznie więcej i głośniej mówiło się o powrocie do zawodowego peletonu Ivana Basso. Nic w tym dziwnego wszak Ivan przed trzema laty postrzegany był jako nastepca Lance’a Armstronga, zaś Michele był „tylko” ekskluzywnym pomocnikiem wpierw Roberto Herasa, a później Aleksandra Winokurowa. Basso co prawda nie stanął na podium nad Adriatykiem, lecz odegrał niepoślednią rolę w wydarzeniach minionego tygodnia. To on na poniedziałkowym etapie do Camerino podyktował tak mocne tempo pod przełęcz Sasso Tetto (Kamiennego Dachu), iż ciężar nie do udźwignięcia zwalił się na głowę ówczesnego lidera wyścigu Andreasa Klodena z Astany. Następnie „upadły gwiazdor” bardzo solidnie pracował na rzecz swego młodszego kolegi z drużyny Vincenzo Nibaliego, lecz młody „Rekin” z Sycylii nie potrafił wykorzystać pracy swego utytułowanego kolegi, zaś Ivanowi zabrakło paru sekund by wskoczyć na generalne podium.
Poza dwoma bardzo żwawymi banitami należy z pewnością wyróżnić 36-letniego Stefano Garzelliego z Acqua e Sapone, który po dziesięciu latach wrócił na podium Tirreno – Adriatico i to o stopień wyżej niż w 1999 roku, kiedy to wyścig ów ukończył na trzecim miejscu. Ponownie królem morderczego podjazdu pod Montelupone okazał się kieszonkowy góral z Caisse d’Epargne Joaquin Rodriguez. Jednak Hiszpan podobnie jak prawdziwe odkrycie tego wyścigu czyli Francuz Julien El Fares „zawalił” wyścig na czasówce. Wspomniany El Fares zrobił na wszystkich jeszcze większe wrażenie niż jego rówieśnik Jonathan Hivert podczas Paryż – Nicea. Kolarz Cofidisu wygrał bowiem pierwszy etap i klasyfikacje punktową, był trzy dni liderem i bez respektu dla faworytów jechał w górach. Jedynie jazda indywidualna na czas wydaje się być jego piętą achillesową. El Fares, Hivert, Jerome Coppel, Romain Feillu, Remi Di Gregorio, Pierre Rolland to kilka bardzo ciekawych nazwisk znad Loary – czyżbyśmy byli świadkami wzbierania młodej i silnej francuskiej fali? Mimo wysokich pozycji zawiedli nieco Kloden i zwycięzca Monte Paschi Eroica Szwed Thomas Lovkvist z Team Colombia. Niemiec nie zdołał powtórzyć sukcesu z 2007 roku, zaś młody „Wiking” zapatrzony w kolarza Astany ostatecznie musiał zadowolić się jedynie zwycięstwem w klasyfikacji młodzieżowej.
Pozostały nam ledwie trzy dni do pierwszego z klasycznych monumentów czyli Mediolan – San Remo. W tej sytuacji nie sposób nie poświęcić chwili uwagi postawie sprinterów na trasie Tirreno – Adriatico. Od 2000 roku wszyscy późniejsi triumfatorzy sobotniej „La Primavera” wywodzili się przecież z trasy „Wyścigu Dwóch Mórz” i nierzadko byli to właśnie najszybsi zawodnicy kolarskiego peletonu. Tegoroczne T-A nie dało nam jednak jasnej odpowiedzi na pytanie na kogo stawiać w razie sprinterskiej rozgrywki na ulicach stolicy włoskiej piosenki. Z czterech okazji sprinterzy wykorzystali trzy i splendorem sprawiedliwie podzielili się: Włoch Alessandro Petacchi z LPR, Amerykanin Tyler Farrar z Garminu oraz Anglik Mark Cavendish z Team Colombia. Nieco mniej szczęścia miał Daniele Bennati z Liquigasu, który wygrał jedynie finisz po trzecie miejsce na pierwszym odcinku. Znacznie gorzej zaprezentowali się Tom Boonen, Robbie McEwen, Allan Davis czy Thor Hushovd.
W końcu należy pochwalić naszego Marcina Sapę z Lampre za serce do walki i udział w dwóch ucieczkach. Dzięki takiej postawie Polak powinien wskoczyć do składu Lampre na Flandrię i Roubaix, zaś przy obecnych problemach zdrowotnych mistrza świata Alessandro Ballana może mieć w tych klasykach więcej swobody niżby się tego mógł spodziewać.
FOTO: https://www.diquigiovanniandroni.com
Wielki powrót banitów
Podsumowanie Tirreno - Adriatico
Emocjonujące starcie między włoskimi morzami. Mocne uderzenie dwójki dopingowych banitów. Życiowy triumf Michele Scarponiego. Syndrom dnia przedostatniego. Kolejna francuska rewelacja. Wśród sprinterów brak faworyta przed Mediolan San Remo.