Takie kolarstwo chcielibyśmy jak najczęściej oglądać. Piękna walka od pierwszego do ostatniego dnia i to niezależnie od profilu trasy. Częste zmiany liderów. Popisy i wielkie kryzysy zdecydowanego faworyta. Zasłużony zwycięzca z drugiego planu.
Tegoroczny „Wyścig ku Słońcu” przypomniał kibicom jak piękne potrafi być kolarstwo szosowe. W ciągu ośmiu dni byliśmy świadkami wielu emocjonujących wydarzeń. Scenariusz zawodów zmieniał się z dnia na dzień. Liderzy nie bali się nawzajem atakować i to z oddali nie czekając na ostatni podjazd etapu. Wyśmienitą okazją do ataku był tak stromy kilkunastokilometrowy podjazd (co zrozumiałe) jak i zjazd czy choćby boczny wiatr w pagórkowatym terenie. Zaledwie jeden z siedmiu etapów ze startu wspólnego zakończył się finiszem z peletonu, wygranym przez Niemca Heinricha Hausslera z Cervelo Test Team. Spora w tym zasługa zróżnicowanej trasy wymyślonej przez ekipę Christophe’a Prudhomma, który po raz kolejny pokazał, że ma nieskończenie więcej wyobraźni niż nudny Jean-Marie Leblanc. Niemniej na jeszcze większe oklaski zasłużyli aktorzy tego widowiska potrafiący wykorzystać sprzyjający im teren czy okoliczności.
Francuz Sylvain Chavanel z Quick Stepu do spółki ze swym belgijskim kolegą Kevinem Seeldrayersem oraz zawodnikami Rabobanku dokumentnie porwał grupę zasadniczą na wietrznym etapie do Vichy. Dzień później wspaniałą samotną akcją do Saint-Etienne popisał się Amerykanin Christian Vandevelde z Garminu. Wyczyn był to nielichy z uwagi na towarzyszące mu okoliczności. Jankes oczekujący na narodziny swego drugiego potomka większą część zimy przesiedział w śnieżnym Chicago i przyjechał do Europy nie najlepiej przygotowany. Do tego jeszcze nieźle się poobijał podczas deszczowej czasówki. Dzień po Vandevelde z sukcesu etapowego cieszył się Francuz Jeremy Roy. Kolarz teoretycznie najsłabszy z trójki, która pokusiła się o śmiałą akcję przez górzysty region Ardeche do mety w Vallon Pont d’Arc. Jego kompani Thomas Voeckler i Tony Martin przekonali się jednak, iż warto mieć nie tylko „pod nogą” ale i „w głowie” czyli wiedzieć kiedy najlepiej zaatakować.
Jednym słowem jeszcze przed trzema ostatnimi odcinkami, które miały rozstrzygnąć o losach wyścigu do kosza zostały wyrzucone konserwatywne schematy rozgrywania wyścigów etapowych. Żadna super ekipa nie była w stanie zdominować wyścigu i dowieźć swego lidera „w wygodnym fotelu” na najwyższy stopień podium w Nicei. Jak to zwykle bywa w przypadku etapówek wyścig wygrał kolarz najrówniejszy i najmądrzejszy taktycznie spośród skromnej grupki asów. Co ważne jednak z punktu widzenia atrakcyjności widowiska 67. Paryż – Nicea wygrany został dzięki śmiałemu atakowi na etapie ze startu wspólnego. Taki sukces osiągnięty w bezpośrednim starciu jest bardziej wyrazisty niż wiktoria wynikła z wykręcenia najlepszego czasu podczas jazdy indywidualnej.
Niespełna 26-letni Luis Leon Sanchez z ekipy Caisse d’Epargne uczciwie zapracował sobie na najważniejsze w swej dotychczasowej karierze zwycięstwo i to nie tylko na kluczowym etapie siódmym do Fayence, bowiem był też trzeci na pierwszym i szóstym odcinku. Śródziemnomorski klimat francuskiej riwiery najwyraźniej służy urodzonemu w Murcii zawodnikowi. Sanchez wygrał już wcześniej dwa etapy Paryż – Nicea i co ciekawe za każdym razem podczas finałowego weekendu tego wyścigu czyli już na Lazurowym Wybrzeżu. Przed dwoma laty był najlepszy na przedostatnim etapie do Cannes, zaś przed rokiem triumfował w Nicei. Poza tym w 2007 roku był też trzeci w całej imprezie przegrywając tylko z Alberto Contadorem i Davidem Rebellinem. Tym razem udało mu się wspaniale zrewanżować starszemu o rok i znacznie bardziej utytułowanemu rodakowi spod Madrytu.
Od razu zaczęto porównywać dwojga imion Sancheza do wielkiego Miguela Induraina, który jako pierwszy kolarz zza Pirenejów wygrał „Wyścig ku Słońcu” i to dwukrotnie w latach 1989-1990. Dwa lata po pierwszym z tych triumfów „Big Mig” wygrał swą pierwszą „Wielką Pętlę”. Obu kolarzy łączy niewątpliwie posągowy jak na kolarza wzrost. Sanchez podobnie jak legendarny Bask bardzo dobrze jeździ na czas (jest aktualnym mistrzem Hiszpanii w tej profesji) oraz potrafi zaatakować na zjeździe. Czy zrobi podobne do Indurain postępy w jeździe po górach czas pokaże. Na razie Luis Leon skromnie zapowiada, że w lipcu na Tourze będzie pracował dla Alejandro Valverde. Niemniej za rok, dwa może wyjść z cienia swego aktualnego lidera tak jak przed kilkunastu laty Indurain zasłonił „starego” Pedro Delgado.
Dwie doby przed końcem zmagań nic nie zapowiadało tak szczęśliwego końca dla kolarza Caisse d’Epargne. Chyba wszystkim świadkom tej imprezy (w tym piszącemu te słowa) wydawało się, iż w tym roku Alberto Contador będzie niezagrożony kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. „El Pistolero” rozpoczął sezon w połowie lutego od triumfu w portugalskiej etapówce Volta ao Algarve. Do Francji przyjechał po rocznej banicji jaka spotkała go z racji przynależności do ekipy Astana i pałał żądzą powtórzenia sukcesu z 2007 roku. Wszystko szło po jego myśli, a nawet lepiej. Na dzień dobry wygrał 9-kilometrową czasówkę wokół Amilly podczas, której on szczuplutki góral znokautował znacznie masywniejszych jakby stworzonych do płaskiego terenu specjalistów. Anglik Bradley Wiggins stracił siedem sekund, Sanchez dziewięć, wspomniany Martin jedenaście, zaś Szkot Davd Millar aż czternaście.
Nikogo więc nie zdziwiło, że pięć dni później na 14-kilometrowym podjeździe pod Signal de Lure wygrał zdecydowanie z przewagą blisko minuty nad Frankiem Schleckiem i Sanchezem. Droga do Nicei wydawała się „zamieciona”, czerwony dywan dla nowego „króla etapówek” rozłożony. Nic tylko wysłać paru harcowników do boju i z pomocą zaufanej drużyny kontrolować paru z pozoru niegroźnych najbliższych oponentów. Tymczasem sobotni etap zakończył się klęską Contadora i jego kompanów. Najpierw odpuścił Sancheza na minutę, zaś na 5 kilometrów przed finałem dosłownie „stanął z głodu” bez żadnego kolegi do pomocy. Stracił kolejne dwie minuty co kosztowało go nie tylko koszulkę lidera, ale i miejsce na podium wyścigu. Godna prawdziwego kowboja śmiała akcja na ostatnim etapie na niewiele się zdała, zaś czary goryczy przelał jego ubiegłoroczny „giermek” Antonio Colom, który dla nowych barw Katiuszy wygrał z nim finisz na ulicach Nicei.
Choć francuski wyścig rozegrali między sobą Hiszpanie to zadowoleni powinni być też francuscy kibice. Kolarze znad Loary już dawno tak dobrze nie spisali się w tej imprezie. Trzeci w klasyfikacji generalnej Chavanel jest pierwszym Francuzem od siedmiu lat, który stanął na generalnym podium w Nicei. Zresztą dzięki równej i agresywnej postawie na całej trasie zapracował on sobie również na zwycięstwo w klasyfikacji punktowej. W czołowej dziesiątce znalazło się jeszcze dwóch przedstawicieli gospodarzy. Ósme miejsce zajął rewelacyjny 24-latek Jonathan Hivert z ekipy Skil-Shimano, zaś dziesiąty był Christophe Le Mevel. Niewiele niżej wyścig ukończyli też „trójkolorowi weterani” Christophe Moreau i Sandy Casar. Przyjmując francuską optykę widzenia kolarskiego świata to widomy znak tego, iż w niepamięć odchodzi „kolarstwo dwóch prędkości”. Jeśli więc kolarski peleton będzie co raz czystszy i zarazem mniej przewidywalny czeka nas wspaniały sezon 2009.
FOTO: https://www.cyclisme-caisse-epargne.fr,
Wyścig marzeń
Takie kolarstwo chcielibyśmy jak najczęściej oglądać. Piękna walka od pierwszego do ostatniego dnia i to niezależnie od profilu trasy. Częste zmiany liderów. Popisy i wielkie kryzysy zdecydowanego faworyta. Zasłużony zwycięzca z drugiego planu.