Wyścigi udanych powrotów

Podsumowanie Tour Down Under 2009

Drukuj

Jedenasty Tour Down Under głośniejszy, trudniejszy i ciekawszy niż przed rokiem ponownie padł łupem sprinterów. Królem polowania na spieczonych słońcem szosach Południowej Australii okazał się lokalny as sprintu Allan Davis z Quick Stepu.<br />

Jedenasty Tour Down Under – głośniejszy, trudniejszy i ciekawszy niż przed rokiem ponownie padł łupem sprinterów. Królem polowania na spieczonych słońcem szosach Południowej Australii okazał się lokalny as sprintu Allan Davis z Quick Stepu.
Tym razem Australijczycy potrafili wykorzystać atut własnego - jakże gorącego w styczniu – podwórka. W tegorocznym TDU wygrali aż cztery z sześciu etapów, w dodatku wszystkie decydujące o losach całego wyścigu. Dominacje gospodarzy w tegorocznym TDU jeszcze lepiej oddaje fakt, iż w czołowej „7” klasyfikacji generalnej znalazło się aż pięciu Australijczyków. Początek wyścigu wcale nie zapowiadał takiego triumfu gospodarzy. Na pierwszym etapie najszybszy był Niemiec Andre Greipel z Team Colombia. Z australijskiego punktu widzenia powracał koszmar zeszłorocznego lata, kiedy to Greipel upokorzył miejscowych wygrywając cztery z sześciu odcinków oraz klasyfikację generalną całego wyścigu. Na mecie w Mawson Lake gospodarze rzucili przeciwko niemu swe najszybszy „rakiety”, lecz ani Baden Cooke, Stuart O’Grady, McEwen czy też Davis nie potrafili znaleźć sposobu na Niemca. Okazało się jednak, że sprintera z Team Colombia były to miłe złego początki.

Nieco trudniejsze niż przed rokiem końcówki kolejnych etapów miały utrudnić zadanie typowym przedstawicielom braci sprinterskiej. Tegoroczna edycja TDU, nadal bez czasówki czy solidnych gór, lecz z większą ilością pagórków i paroma finiszami lekko pod górę miała sprzyjać bardziej wszechstronnym sprinterom, względnie specjalistom od ucieczek w pagórkowatym terenie. Już na drugim etapie szala zwycięstwa zaczęła przechylać w stronę takich właśnie zawodników. Na mecie w Stirling peleton popękał na grupki i grupeczki w sekundowych odstępach czasu. Wygrał Davis zostając nowym liderem, zaś w czołówce uplasowali się też Szwajcar Martin Elmiger, O’Grady, Amerykanin George Hincapie czy Hiszpan Jose Joaquin Rojas. Greipel był ledwie dziesiąty ze stratą czterech sekund do Davisa i Graeme’a Browna, który jako jedyny z typowych sprinterów liczył się tego dnia w walce o etapowe zwycięstwo. Brown potwierdził swą wysoką dyspozycję wygrywając na trzecim etapie z metą w Victor Harbor. Wydarzeniem dnia było jednak wypadek Greipela, który na 20 kilometrze uderzył w policyjny motocykl i po upadku z przemieszczonym barkiem pojechał do szpitala. Pomimo udziału we wspomnianej kraksie Davis zdołał finiszować na drugim miejscu i utrzymać prowadzenie w wyścigu.

O losach rywalizacji już bez udziału Greipela miały rozstrzygnąć dwa kolejne etapy. Oba padły łupem Davisa, który na mecie w Angaston wyprzedził Browna i Rojasa, zaś na finiszu w Willunga „wystawił koło” przed Rojasa, Elmigera i O’Grady. Właśnie postrzegany jako najtrudniejszy ze wszystkich odcinek piąty zadecydował o obsadzie podium wyścigu. Owego dnia Brown stracił blisko dwie minuty do około 40-osobowej grupy walczącej o etapowy sukces. Pierwsza czwórka z tego etapu zajęła następnie cztery pierwsze miejsca w klasyfikacji generalnej, acz w nieco innej kolejności. Doświadczony O’Grady dzięki bonifikatom z wcześniejszych dni zdołał zagwarantować sobie drugie miejsce w „generalce” i tym samym już po raz szósty stanął dzień później na podium w Adelajdzie. Za plecami Davisa i O’Grady zaciętą walkę o trzecią lokatę wygrał Rojas, który „na punkty” pokonał Elmigera. Zgodnie z oczekiwaniami ostatni etap będący kryterium na ulicach Adelajdy nie namieszał w takim „układzie tabeli”. Do gry powrócili typowi sprinterzy, zaś najszybszy okazał się ex-mistrz świata do lat 23 Włoch Francesco Chicchi z Liquigasu.

Tegoroczny TDU można nazwać wyścigiem udanych powrotów. Zwycięskim dla Allana Davisa i spokojnym dla Lance’a Armstronga. Davis jeszcze przed rokiem po rozpadzie Discovery Channel miał problemy ze znalezieniem angażu w drużynie na miarę swego talentu i klasy. Stało się tak choć wcześniej nie brakowało mu zwycięstw oraz wartościowych wyników jak choćby druga lokata w klasyku Mediolan – San Remo z 2007 roku. W ubiegłorocznym TDU był drugi jadąc w barwach ekipy narodowej startującej pod szyldem UNISA-Australia. Następnie na kilka miesięcy znalazł przystań w belgijskim zespole Mitsubishi-Jartazi, by dopiero we wrześniu przejść do ekipy Quick Step. Niemal od razu potwierdził swą wartość trzecim miejscem w Vattenfall Cyclassics, zaś tydzień później przypomniał się nam na trasie Tour de Pologne. Polskie szosy znów okazały się dla niego szczęśliwe. Wygrał etap do Olsztyna, zajął czwarte miejsce w klasyfikacji generalnej oraz zwyciężył w klasyfikacji punktowej. W ten sposób nawiązał do swego występu z 2004 roku, kiedy jako stosunkowo mało znany młodzian triumfował w Bydgoszczy pod przedwcześnie uniesionymi ramionami Marcina Lewandowskiego. Dzięki swej uniwersalności i regularności również wówczas wygrał TdP „na punkty”, zaś w „generalce” był szósty. Teraz jego kariera nabiera nowego rozpędu. Jeszcze pół roku temu był członkiem przeciętnej ekipy bez szans na starty w najważniejszych wyścigach. Dziś jest pierwszym liderem Pro Touru czyli jakby nie patrzeć liderem światowego rankingu.

Niejako w cieniu – przynajmniej pod względem sportowym – popisów Davisa udany comeback do profesjonalnego peletonu zanotował główny bohater medialny czyli Lance Armstrong. „Boss” na tyle na ile mógł w tych specyficznych okolicznościach. Przeszło trzyletni rozbrat z wyścigowym rytmem to spory szmat czasu, zaś TDU ze swoimi krótkimi i szybkimi odcinkami nie było dla niego właściwym polem do popisu. Codziennie był blisko najlepszych tracąc co najwyżej kilkanaście sekund do wspomnianych asów sprintu. Brał udział w akcjach zaczepnych na drugim, trzecim i szóstym etapie, z miejsca podnosząc puls tłumnie zgromadzonym przy drogach kibicom. W klasyfikacji generalnej zajął 29 miejsce będąc obok Hiszpana Jesusa Hernandeza najsilniejszym punktem swego zespołu. Dopiero kolejne testy czyli: Tour of California, Mediolan – San Remo, Ronde van Vlaanderen czy Giro del Trentino dadzą nam lepszą odpowiedź na pytanie czy stary mistrz może się jeszcze ubiegać o zwycięstwo w Giro d’Italia lub Tour de France. Występ w Tour Down Under może go skłaniać do umiarkowanego optymizmu. W tej chwili jest nieźle, zaś do startu Giro w Wenecji pozostało jeszcze przeszło sto dni.

Tymczasem czołowi kolarze tegorocznego TDU nie mają tyle czasu. Oni swój pierwszy szczyt formy szykują na klasyki z przełomu marca i kwietnia. Davis czy O’Grady chcą błyszczeć na prowadzącej do San Remo via Aurelia, wśród „sztywnych” pagórków Flandrii czy na brukach rozrzuconych po przedpolu Roubaix. Stąd już dziś mają mocno rozgrzane „silniki”. Cała sztuka polega jednak na tym by na pełnych obrotach pracowały one dopiero za dwa miesiące. Jako, że niezależnie od medialnego sukcesu TDU najważniejsze batalie szosowego sezonu rozegrają się przecież na szosach Starego Kontynentu.

Foto: Quick Step