Pro Tour umarł (i nikt tego nie zauważył)

Drukuj

Przedsezonowe pogłoski o śmierci kolarstwa można uznać za grubo przesadzone. Mimo konfliktów, afer, i rozbieżności dyscyplina ma się dobrze, zawodnicy startują a wyścigi są organizowane. Tyle tylko, że po Wielkiej Reformie nie zostało praktycznie nic

Historyczny rzut oka.
„Kolarska Liga Mistrzów”, „Najlepsze wyścigi, w których startować mają najlepsi”. Tak anonsowano „Wielką Reformę Kolarstwa”, ukochane dziecko poprzedniego prezydenta UCI, Heina Verbrughena. Choć nie obyło się bez kontrowersji, cykl został powołany a jego pierwszy sezon zakończył się spory sukcesem. Pierwszy triumfator, Danilo di Luca, potraktował sprawę prestiżowo, o punkty i zwycięstwo walczył do końca a białą koszulkę nosił z dumą. W kolejnym sezonie było już nieco gorzej, Alejandro Valverde wygrał serię niejako przy okazji, w tle zawisła afera Eufemiano Fuentesa, co było wodą na młyn ASO. Organizator Tour de France, czując słabość UCI postanowił powalczyć o większe wpływy w kolarskim światku. Kolejne roszczenia, żądania i szantaże doprowadzały do kolejnych impasów. Najwięcej na całej sprawie tracili kolarze. Warto tu wspomnieć problemy grupy Unibet, która w sezonie 2007, mimo poniesionych sporych kosztów (opłata za licencję, gwarancje bankowe itd.) nie była zapraszana do startu w imprezach organizowanych przez ASO i wtórujący mu RCS (organizator włoskiego Giro). Na skutek tego sponsor tytularny wycofał się a grupa niemal upadła. U progu sezonu 2008 doszło do maksymalnego kuriozum. Ani zawodnicy, ani grupy, ani UCI ani organizatorzy wyścigów nie znali oficjalnego kalendarza zawodów. Daty i terminy były oczywiście zagwarantowane, ale kategorie, punkty i rankingi już nie. ASO zwyciężyło, wycofując swoje imprezy z cyklu Pro Tour, UCI ugięła się pod presją ekip – federacja nie mogła przecież zdyskwalifikować ¾ swoich członków!

Reforma upadła.
Pierwsze sezony Pro Toru do pewnego stopnia potwierdzały słuszność reformy. Z czasem jednak najzwyczajniej w świecie zmęczył się „materiał ludzki”. Naszpikowany imprezami kalendarz był nie do zrealizowania przez nawet największe gwiazdy, w związku z czym zdarzały się wyścigi, w których zobligowane do startu ekipy jechały niemal za karę. Pierwszy krok ku zmianom wykonało rok temu ASO, nieco niespodziewanie zapraszając do udziału w Tour de France ekipę Barloword. Robert Hunter i Mauricio Soler zrobili większy show niż połowa jadących potulnie w peletonie kolarzy ekip Pro Teams. To, za co ASO było wielokrotnie krytykowane, czyli autorytatywne przyznawanie dzikich kart, nareszcie się sprawdziło. Tym tropem poszli kolejni organizatorzy wyścigów a najdalej włoski RCS. Tegoroczne Tirreno – Adriatico, Mediolan – Sanremo a przede wszystkim Giro d’Italia pokazują, że lepiej mieć na starcie zawodników i drużyny, którym zależy na udziale w imprezie niż zniechęcone gwiazdy i zmęczonych dublerów. Dowód? W Giro d’Italia startują ekipy LPR (Di Luca, Savoldelli), Serramenti PVC Diquigiovanni-Androni Giocattoli (Simoni), CSF Group Navigare (Sella, Pozzovivo), Tinkoff (Brut, Kiryienka), Slipstream (Millar, Vande Velde) i Barloword (Cardenas). Do tego Astana i High Road, których start był mocno dyskusyjny. Zawodnicy tych drużyn nie tylko decydują o zwycięstwach etapowych i klasyfikacji generalnej. Wspaniale walcząc tworzą historię kolarstwa, jadąc jeden z najciekawszych wielkich tourów ostatniej dekady. Pytanie, gdzie są w tym momencie kolarze jadących z licencją Pro Team drużyn Ag2r, Euskaltel, Cofidisu czy Caisse d’Epargne? Może skupili swoje siły na katalońskiej Volcie? Wszak ta, w przeciwieństwie do włoskiego Giro zaliczana jest do elitarnego cyklu Pro Tour? Fakt, weteran Dessel (Ag2r)wygrał tam etap i był przez jeden dzień a Christophe Morreau zwyciężył w klasyfikacji górskiej. Haimar Zubeldia zajął miejsce w pierwszej dziesiątce w klasyfikacji generalnej. Ani on, ani Morreau nie są w chwili obecnej zawodnikami pierwszoplanowymi a w Katalonii uchodzili za największe gwiazdy. Wobec niemocy ekip „protourowych” do głosu doszli kolarze lokalnych drużyn drugiej dywizji (Pro Continental): Karpin – Galicja i Andaluzja – Cajasur. Dla nich była to szansa na pokazanie się i ją wykorzystali. „Protourowcy” do Katalonii przyjechali najzwyczajniej w świecie trenować…

Klasa broni się sama.
Konkluzja z ostatnich czterech sezonów jest więc prosta. Najważniejsze imprezy na świecie bronią się same. Nie potrzebują wsparcia ze strony UCI, rankingów czy super-licencji. Giro, Tour czy Paryż – Roubaix tworzyły historię tego sportu, są jego pomnikami i legendami. Bez względu na to, ile jeszcze pieniędzy Niemcy wpompują w swój Deutchland Tour, nie będzie on ważniejszy od Tour de France.
Nam UCI Pro Tour był o tyle bliski, że nobilitował rodzimy Tour de Pologne. Prawdopodobnie na tyle, by wystarczyło to do uzyskania, po nieuniknionych zmianach, kategorii HC lub podobnej. Dlaczego nieuniknionych? Prowizorka, choćby zaskakująco skuteczna, jak teraz, nie może trwać wiecznie. Pozostaje więc liczyć, że nasz wyścig faktycznie pozostanie w gronie światowej elity, Na równi z katalońską Voltą, która choć nudna, jest jedną z najbardziej prestiżowych tygodniowych etapówek.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj