Tom Boonen - kolarz spełniony

Drukuj

Jeśli dwukrotny zwycięzca Paryż Roubaix, tak jak zapowiadał, zakończy sportową karierę w wieku 30 lat, patrząc wstecz zobaczy pasmo sukcesów.

W zasadzie już teraz, mając lat 28 zameldowany w Monako zawodnik mógłby spokojnie zacząć myśleć o emeryturze. Jest jednym ze spełnionych sportowców, którzy wygrali niemal wszystko, co było dla nich do wygrania.

Cudowne dziecko?
W młodszych kategoriach wiekowych Tom Boonen często wygrywał, ale nie był dominatorem. Próżno szukać w jego dokonaniach medali mistrzostw świata juniorów czy orlików, jak to ma miejsce w przypadku zawodników określanych jako „wielkie nadzieje”. Jego kariera rozwijała się powoli, ale konsekwentnie. Po przejściu do kategorii elita Boonen podpisał swój pierwszy zawodowy kontrakt i to od razu z jedną z najlepszych grup na świecie. Stał się częścią machiny do wygrywania Tour de France, czyli US Postal. Miał pomóc w drugim najważniejszym celu ekipy Johana Bruynella: zwycięstwu w Paryż – Roubaix przez Georga Hincapiego. Hincapie jest jednak jednym z większych pechowców w historii tej imprezy i w 2002 leżał w kraksie, zostawiając samotnego Boonena uciekającego przed peletonem. Pierwszy na mecie był wtedy

Johan Museeuw, który po wyścigu „namaścił” Boonena jako swego następcę

. Podbudowany sukcesem i pewny swego Tom zerwał obowiązujący kontrakt z US Postal i przeszedł do ekipy klasycznego specjalisty, Patricka Lefevre. Tam miał mieć realną szansę, by zostać prawdziwą gwiazdą.

Wielki sezon 2005
Na ważne sukcesy Boonen musiał poczekać jeszcze dwa lata. Sezon 2003 był dla niego średnio udany. Tak naprawdę dopiero zbierał doświadczenia w zawodowym peletonie, które zaowocowały w 2004r. Na swoim koncie zanotował aż 24 zwycięstwa, w tym jedno w ulubionym przez niego terenie. Co prawda we Flandrii i w Roubaix nie błyszczał, udało mu się za to wygrać „sami klasyk” Gandawa – Wevelgem. Oprócz umiejętności szybkiej i skutecznej jazdy po bruku, Boonen pokazał się także jako groźny dla najlepszych sprinter. Po tak owocnym sezonie przypomniał i potwierdził, że jest „Wielką Nadzieją Belgów”, największą od czasów swojego idola, Museeuwa. Następny sezon, czyli 2005 był najlepszy w jego dotychczasowej karierze a rezultaty, jakie na swoim koncie zapisał to absolutny szczyt marzeń kolarza klasycznego. Po mocnym, ale spokojnym wejściu w sezon (m.in. drugie miejsce w Omloop Het Volk) dokonał rzeczy wielkiej.

W ciągu tygodnia zwyciężył w Ronde van Vlaandereen i Paryż – Roubaix

, czyli prześcignął swojego wielkiego idola. Później przyszedł czas na dwa etapowe zwycięstwa w Tour de France a jesienią, w Madrycie na mistrzostwo świata. Zatem już w wieku lat 25. Boonen osiągnął niemal wszystko, co kolarz klasyczny osiągnąć może! O tym, że jest faktycznie wielki, przekonał kibiców rok później. Choć nie triumfował w Roubaix, udało mu się zrobić rzecz niespotykaną od 1975.

Tak jak Eddy Merckx, Tom Boonen zwyciężył w Ronde van Vlaandereen ubrany w koszulkę mistrza świata.

Fakt, że w ciągu kolejnych miesięcy borykał się z „klątwą tęczowej koszulki”, m.in. wycofując się z Tour de France pozostaje w cieniu tego wydarzenia. Równocześnie jednak podczas „Wielkiej Pętli” był przez jeden dzień liderem wyścigu, czyli do swojej sporej kolekcji dołożył najcenniejszą z żółtych koszulek.
Pod znakiem Tour de France stał dla Boonena także kolejny sezon. W roku 2007 dość łatwo został najlepszym sprinterem i właścicielem koszulki zielonej. Był to równocześnie jedyny większy sukces Belga w tamtym sezonie, choć na swoim koncie zanotował jeszcze m.in. wygraną w prestiżowym, wczesnowiosennym Kuurne – Bruksela – Kuurne.
O tym, jak rozpoczął rok 2008 dobrze wszyscy wiemy. Spokojnie i niemal niemrawo, w zasadzie niewidoczny podczas wczesnych wyścigów do głosu doszedł de facto w kwietniu. Choć we „Flandryjskiej Piękności” ubiegł go klubowy kolega, Stijn Devolder, to już „Piekło Północy” należało właśnie do Boonena.

Mistrz czy rzemieślnik, klasyk czy sprinter?
W młodym wieku Tom Boonen osiągnął wiele wspaniałych, by nie rzec historycznych wyników. Na stałe wpisał się w pamięć kibiców, nie tylko belgijskich! W chwili obecnej jest najlepszym i najbardziej znanym flandryjskim kolarzem, choć na stałe zamieszkuje w Monako. Mimo tego Boonen… nie przekonuje. Choć nie stroni od kontrowersyjnych wypowiedzi, braku mu „tego czegoś”, co tworzy prawdziwą gwiazdę. Jego zwycięstwa, choć piękne i zdecydowane, nie są spektakularne. Jako sprinter, choć niejednokrotnie wygrywał z Petacchim, nie może się równać z Cipollinim. Jako klasyk, choć już osiągnął w zasadzie tyle samo do Musseuw czy van Petegem, nie zdobył się do tej pory na spektakularną akcję, jaką nie raz podejmował „Lew z Flandrii”. Tegoroczna wygrana w Roubaix to wielki i klasyczny wyczyn. Na finiszu Boonen ograł bowiem dwóch pozostałych największych faworytów wyścigu, nie zostawiając cienia wątpliwości, kto jest najlepszy. Dodatkowo, choć za dyrektorem grupy Quick Step ciągną się dopingowe podejrzenia, nigdy do tej pory nie zostały sprecyzowane a sam Boonen zostaje krystalicznie czysty, niemal tak, jak śnieżnobiałe stroje jego ekipy. Być może więc jest po prostu zbyt „nudny” i przewidywalny, tak jak wielu współczesnych wielkich sportowców. Wygrywa tam, gdzie ma wygrywać i rzadko ponosi porażki w kluczowych dla siebie startach.

W jego kolekcji „skalpów” brakuje właściwie tylko zwycięstwa w Mediolan – Sanremo

oraz mistrzostwa olimpijskiego. Być może ten drugi fakt sprawi, że Boonen zamiast w 30, zakończy swoją karierę w 32 roku życia. Niewykluczone, że Londyn 2012 będzie chwilą jego największej chwały. Do tego czasu zostały jednak długie cztery lata. Belgowi pozostaje więc życzyć dalszych sukcesów. Jego kibicom, i wszystkim kibicom kolarstwa, dla odmiany życzyć trzeba wielkiego rywala dla Toma Boonena. Kogoś, kogo walka z „Tomem Torpedą” elektryzowałaby tłumy.

FOTO: www.lazerhelmets.com