Spełniło się jedno z moich największych marzeń - przejechanie rowerem przez Himalaje i Ladakh w Północnych Indiach.
Ponad 1500 km wyłącznie po górach, 7 potężnych przełęczy, w tym najwyższa drogowa przełęcz świata, Khardung La. Ale wyprawa to nie tylko wspinaczka na przełęcze, ale przede wszystkim kontakt z niesamowitymi ludźmi – o zaskakującej dobroci i życzliwość, o szczerym uśmiechu – zwyczajnym, prawdziwym, który nieprzerwanie gości na ich twarzach.
Wreszcie nastał długo oczekiwany dzień wyjazdu. Po raz setny sprawdzam to wszystko od czego będzie zależało moje przeżycie przez najbliższe tygodnie. Zawsze, kiedy patrzę na spakowane sakwy ogarnia mnie zdziwienie, że wszystko czego potrzebuję mieści się w tych paru pakunkach. Zadziwiające jak niewiele rzeczy potrzeba człowiekowi do życia. Żegnam się z rodzicami i obiecuje mamie, ze nie będę jeździł „wysoko” po górach – obietnicy oczywiście dotrzymałem nie wjeżdżając na wysokość powyżej 6000 m n.p.m.
Ponad pół roku przygotowań, dziesiątki godzin spędzone przed komputerem w poszukiwaniu informacji dotyczących celu podróży, ale dopiero w samolocie uświadomiłem sobie, że przygoda właśnie się rozpoczęła. Schodziliśmy do lądowania, kiedy naszym oczom ukazało się morze świateł sięgające horyzontu - to było właśnie Delhi.
Przy odprawie urzędnik spytał się, jaki jest cel naszej podróży. Informując go, że chcemy przebyć na rowerach drogę z Leh do Manali prowadzącą przez kilka najwyżej położonych przełęczy na świecie, a następnie dolinę Spiti i Kinnaur, kończąc nasza podróż w Shimli, z przerażeniem w oczach wypowiedział tylko „Oh my God”.
Pierwsze co mnie „uderzyło” po opuszczeniu lotniska i dostaniu się do centrum Delhi to kolory. W powietrzu unosiły się niezliczone ilości smaków i zapachów ... niesamowity zapach orientu.
Motorikszą opuszczamy lotnisko i kierujemy się wraz z naszym bagażem i zapakowanymi w kartony rowerami do centrum Delhi. Południe. Na ulicach potężny upał. Wysoka temperatura, duża wilgotność i spaliny powodują, że powietrze jest gęste i lepkie. Jest 40 C - miejscowi mówią, że lato w tym roku jest chłodne. Na ulicy chaos. Co prawda obowiązuje tutaj ruch lewostronny, ale i tak każdy jedzie jak chce. Potworny hałas wypełnia to wielkie miasto, ponieważ każdy sygnalizuje swoją obecność na drodze przeraźliwym wyciem klaksonu.
Kolejnym etapem naszego planu jest przejazd autobusem na północ, do Leh. Na dworcu autobusowym, gdzie czekaliśmy na nasz środek transportu, który zgodnie z planem miał odjeżdżać do Manali wieczorem, zacząłem wypakowywać nasze rowery z kartonowych pudeł w celu ich poskładania. Wokół mnie w momencie zebrał się tłum ludzi, których bardzo zaciekawiło co robie. Dzieciaki podchodziły do mnie, dotykały moich włosów poczym płochliwie uciekały i chowały się za dorosłych. Po „rozprawieniu” się z rowerami, co zajęło mi parę godzin, załadowaliśmy nasz cały sprzęt na dach autobusu.
Kolejne dzień upływa na jeździe autobusem z Delhi do Manali. W Manali szybko przepakowywujemy nasz cały dobytek na kolejny autobus, który przewiezie nas do Leh w Ladakh.
Ladakh jest wysokim płaskowyżem w północnych Himalajach, nazywany często księżycową krainą, bo jego surowy krajobraz przypomina bardziej jakąś odległą planetę niż Ziemię. Panujący tutaj wyjątkowo suchy klimat powoduje, że zieleń pojawia się tylko w pobliżu rzek. W krajobrazie dominuje skała, piach, i osypiska kamieni. Ludzie potrafili jednak przystosować się do tak trudnych warunków i założyli tutaj swoje osady. Mieszkańcy Ladakhu to głównie uchodźcy tybetańscy. Ich ojczyzna od 1949 roku pozostaje pod okupacją chińską, dlatego w Ladakhu, który geograficznie należy do Tybetu, znaleźli schronienie. W zasadzie, Ladakh, który był niepodległym państwem [mają obecnie 42 króla] został uratowany przed inwazją chińską tylko dlatego, że wcześniej zajęły go wojska indyjskie.
W międzyczasie Weronika ma problemy żołądkowe spowodowane indyjskim, bardzo ostrym jedzeniem. Parodniowa biegunka powoduje niebezpieczne dla jej życia odwodnienie organizmu, co uniemożliwia w tym momencie kontynuacje jazdy na rowerze. Postanawiamy, ze tylko ja z Anną Marią rozpoczniemy wysokogórski maraton na najwyższą przejezdną przełęcz świata Khardung La. Weronika podczas naszej nieobecności zostaje w Leh czekając na nas i regenerując siły na dalsza część wyprawy.
Wyruszamy wcześnie rano. Wciskający się do oczu i ust wszechobecny pył... zdobywanie kolejnych metrów pionu... zaczynam się powoli czuć jak zupełnie oderwany od rzeczywistości. Cały świat poza pedałowaniem przestał dla mnie istnieć.
Powoli wznosimy się serpentynami ponad otaczające nas szczyty gór. Nieziemskie widoki i panoramy dodają energii na dalszą drogę. Jednak owe serpentyny to pułapka dla rowerzysty. Namiotu na zboczu rozstawić się nie da, jedyna możliwość, jaka pozostaje to tylko piąć się do góry.
Ostatnia godzina jazdy pod Khardung nie była łatwa. To jazda po kamienistej drodze na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów. Palce u rak i stóp drętwieją i staja się jak kołki drewniane bez czucia pomimo tego, ze jesteśmy poubierani od głów do stóp. Na wysokości 4000 m w powietrzu jest dwa razy mniej tlenu, a powyżej 5000 m organizm ludzki nie regeneruje się. Łyk zmrożonej wody. Patrzymy na wysokościomierz – 5100 m. Na takiej wysokości podatność naszego organizmu na zimno jest dużo większa. Krew gęstnieje żeby móc transportować więcej tlenu, ale przez to nie dopływa do cieńszych naczyń. Dlatego tak łatwo marzną palce i stopy.
Nasze organizmy domagają się tlenu. Wysokość daje znać - wydolność organizmu spada drastycznie. Wszystko odbywa się w zwolnionym rytmie. Trzeba jechać powoli stałym tempem, każdy gwałtowniejszy ruch kończy się zadyszką i postojem w celu złapania kolejnego oddechu. Ostatnie metry podjazdu i... przełęcz jest już widoczna z daleka. Khardung La zdobyta. Cały podjazd pod Khardung La zajął nam w sumie około 12 godzin. Jesteśmy na wysokości 5600 m npm. Z przełęczy cudowna panorama na ośnieżone szczyty pasma Karakorum, które barwiły się na kolor pomarańczowy od zachodzącego słońca.
Parę szybkich zdjęć i szaleńcza jazda w dół na dystansie 70 km. Do tej pory jechaliśmy pośród skal, widoków brył lodu i śniegu. Zjeżdżając do doliny Nubry robiło się stopniowo zielono. Punktem destynacji w dolinie był Panamik.
Po naszym powrocie do Leh Weronika czuła się dużo lepiej lecz nie na tyle abyśmy mogli kontynuować nasza trasę droga Leh - Manali. Postanowiliśmy jechać dolina Indusu w kierunku jeziora Tsomoriri i Tsokar.
Nasz dzień rozpoczął odcinek wzdłuż tej rzeki z całym bogactwem akcentów kultury tybetańskiej - klasztorami, gompami, polami czortenowymi i młynkami modlitewnymi. W tak interesującej scenerii zmierzaliśmy w kierunku jeziora Tsomoriri. Początkowo droga biegła bardzo łagodnie, od czasu do czasu delikatnie wznosząc się, aby za chwile „opaść” w dol. Po przekroczeniu przełęczy Namshang La zamieniła się ona w tzw. tarkę – średnia prędkość spadla do około 4km/h; momentami nie było możliwości, aby dalej jechać i zmuszeni byliśmy do pchania naszych rowerów. Lecz po dotarciu do jeziora Tsomoriri cały trud naszej drogi został wynagrodzony – od brzegu, aż po sam horyzont, który zakończony był wznoszącymi się szczytami ośnieżonych gór, rozpościerała się tafla jeziora w kolorze lazurowym.
Kolejny dzień upłynal na drodze powrotnej z jeziora Tsomoriri do wioski Puga. Stad prowadził trakt do kolejnego cudu natury - jeziora Tsokar. Przez cały dzień jechaliśmy w towarzystwie padającego deszczu ze śniegiem. W oddali można było jedynie dostrzec ledwo widoczne jezioro, które zostało zakryte przez chmury.
Poranek powitał nas bezchmurnym niebem. Do głównej drogi Leh – Manali zostało parę kilometrów. Po dotarciu tam, dziewczyny zapakowały się na ciężarówkę, która zmierzała na południe w kierunku Manali. W tym miejscu skończyła się nasza podróż przez Ladach, a zaczęłą moja samotna przeprawa przez Himalaje.
Ta część drogi Leh – Manali to jedna z najpiękniejszych i najtrudniejszych dróg świata. Została ona otwarta dla zagranicznych turystów dopiero w 1989. Prowadziła mnie przez przełęcze: Lachlung La 5100 m n. p. m Nakeela 4950 m n. p. m Baralacha La 4985 m n. p. m. Droga ta otwarta jest tylko przez trzy miesiące w roku, kiedy topnieją śniegi i przełęcze stają się przejezdne. Podczas tej podróży mogło zdarzyć się wszystko – w każdym momencie mogło się okazać, ze nie będę mógł kontynuować podróży, ponieważ drogę wyżłobioną w urwistych zboczach rozmyje deszcz lub topniejący lodowiec albo zatarasuje błotno-kamienna lawina czyniąc mnie odciętym od świata nie wiadomo na jak długo.
Od miejsca skąd wjechałem na drogę Leh – Manali, aż do przełęczy Taglang - La rozpościera się na długości kilkudziesięciu kilometrów dziki i surowy płaskowyż o średniej wysokość około 4700 m n.p.m. Wystające z niego pagórki wyglądają raczej dość niepozornie i aż nie chce się wierzyć, że prawie każdy z nich jest pięciotysięcznikiem.
Po paru godzinach jazdy dotknął mnie problem wody - zasoby wodne w rejonie przełęczy są bardzo skromne i trudne do zlokalizowania. Rower i sakwy.... ich koloryt staje się coraz bardziej intensywny ... powoli staja się brudne i zakurzone - takie jak powinny być.
W międzyczasie uczę się nowej “gospodarki wodnej” zużywając na umycie się 0.5 litra wody. Po powrocie do Polski znów będę bezlitośnie roztrwaniać tyle samo na umycie rak i twarzy. Dodatkowym utrudnieniem jest również brak dokładnych map tego regionu Himalajów. A większość dostępnych, to zwykłe szkice pozbawione skali i poziomic, których szczegółowość jest tak mała, że ich stosowanie budzi poważne wątpliwości.
Z głównej drogi Leh – Manali w wiosce Gramphoo, obieram kierunek do subregionu Kinnauru przez dolinę Lahalu i Spiti, które bezpośrednio sąsiadują z chińskim Tybetem. Rejon ten udostępniono obcokrajowcom w 1992 roku, jednak bez specjalnego zezwolenia wjazd na te tereny jest nadal niemożliwy. Przedłużeniem drogi po stronie chińskiej jest Droga Pielgrzymów prowadząca do Nepalu. Prawdopodobnie można dostać się nią do Kathmandu. Niestety przekraczanie granicy w tym miejscu jest niemożliwe dla turystów.
Kolejne 43 km na trasie miedzy Batal i Losar, z perspektywy całej wyprawy, okazały się najcięższymi i najbardziej trudnymi. Pomimo, że najwyższe góry i najwyższe przełęcze miałem już za sobą, to Himalaje zaskoczyły mnie czymś wyjątkowym.
Dotychczas nawierzchnia dróg bywała słaba, ale na tym odcinku nawierzchni nie było w ogóle. Cala droga to kamienny trotuar z kamieni wielkości pieści leżących w bezładzie. Droga to wspinała się na zbocze, to opadała ku rwącemu potokowi. Często nie było żadnej różnicy w prędkości poruszania się, czy jechałem pod górę, czy w dół, prędkość była taka sama – 3-4km/h. Trafiały się też odcinki, gdzie głazy były tak duże, że jazda stawała się mniej efektywna niż prowadzenie roweru.
Zjeżdżam coraz niżej opuszczając jednocześnie góry. Dotychczasowe widoki skal i lodu powoli zaczyna wypierać kolor zielony. Tracę na wysokości zjeżdżając w dół, jednocześnie w sposób bardzo "płynny" wtapiam się w otaczającą mnie dżungle. Suche i bardzo zimne górskie powietrze powoli staje się coraz bardziej wilgotne i cieple. Dookoła słychać dźwięki dżungli – odgłosy cykad, skrzeczących małp, śpiewających ptaków. Chwile później zaczyna padać intensywny, ale bardzo ciepły deszcz .... w jednej chwili wszystko zamiera ... głucha cisza przybiera na sile do tego stopnia ze prawie zaczyna sprawiać ból. Obóz rozbijam w wiosce Bahli. Ostatnie dni pobytu w Indiach. Czas mojej wyprawy dobiega końca.
Można powiedzieć, że wszystkie dni wyprawy były podobne do siebie, bo przecież codziennie stawałem przed podobnymi, prozaicznymi problemami: przejechać kolejne kilometry, pokonać kolejną górę, znaleźć coś do jedzenia, znaleźć miejsce na nocleg. Była to jednak monotonia tylko pozorna. Każdy dzień przynosił ze sobą mnóstwo doświadczeń. Każdy dzień sprawiał, że czułem wręcz namacalnie Pełnię Życia.
Bardzo dziękujemy sklepowi rowerowemu A Z Y M U T (Przemyśl, ul.3go-Maja 12, tel. 016 679 02 10; biuro@sklepazymut.pl; wielkie dzięki dla Waldka i Andrzeja :)) za udzielenie rabatu na części rowerowe oraz przygotowanie roweru Anny do podróży.
BikeWorld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.























