Czantoria

Drukuj

Pobudka o 6 rano przyniosła oczekiwany zawód: deszcz. Szybkie wybudzenie komputera z uśpienia i sprawdzenie prognozy pogody rozwiązało sprawę planowanego wyjazdu: deszcz do dziewiątej.

Później jednak wszystkie serwisy pogodowe zgodnie zapowiadały doskonałą pogodę. Jechać? Nie jechać? Wątpliwości rozwiewa telefon Grzesia - zrezygnowany decyduje zostać, potem standardowo SMS od Konrada (tutaj jęki, kwęki), że "odpada". Tym samym zabrałem córkę na spacer i nie było mnie dwie godziny.

Dzień uratował najmniej oczekiwany osobnik. Koło jedenastej zadzwonił "Krzeszu" alias KRS, kolega z pracy. W ten oto sposób zmotywowany przez jedynego przytomnego "bajkera" kilkanaście minut po dwunastej ruszyłem z plecakiem na grzbiecie w kierunku Jaworza, Brennej i Ustronia. Po drodze szybkie prostowanie wygiętego zęba w korbie, który to postanowił w niewyjaśnionych okolicznościach zmienić pozycję na horyzontalną. Strata kilkunastu minut została nadrobiona częściowo wariackim tempem na pozostałym do Ustronia odcinku. Gnałem jakby goniło mnie stado pijanych SZY i KNS poprzedzanych przez stado rasowych KLI. Średnia prawie 38km/h...
 


W taki oto sposób dotarłem do początku asfaltowego podjazdu do Poniwca. Teraz dopiero można było poczuć przedsmak tego nas czeka. Droga pnie się tutaj już mocniej do góry osiągając nawet 15% nachylenia. Dojechawszy do stacji narciarskiej witam się z "Krzeszem" i po krótkim odpoczynku ruszamy w teren. Tutaj zabawa się kończy. Mamy do wyboru kamienistą i stromą drogę, która do tego jest dzisiaj mokra lub podjazd/podejście trasą narciarską wzdłuż wyciągu. Widząc jak wygląda szlak decydujemy się na nartostradę. Wybór był całkiem niezły, bo zamiast cienia, zimna i kamieni mieliśmy do dyspozycji równą łąkę o szerokości dobrych 50m, piękne słońce i z każdym metrem w pionie coraz ładniejsze widoki. Na brak % też nie narzekaliśmy. Licznik momentami wskazywał nawet 34% a właściwie nie zdarzyło mu się spaść poniżej 19%. Biorąc pod uwagę stosunkowo mokry grunt podjazd w siodełku był jedynie zbiorem pobożnych życzeń i niepotrzebnym marnowaniem energii.

 

 

 


Po prawie 30 min mozolnego wchodzenia dotarliśmy wreszcie do głównego szlaku, gdzie po kilkuset metrach znowu musieliśmy podprowadzić rowery pod dość stromy i kamienisty podjazd. Pewnie niejeden by tam wyjechał ale znowu pokierowaliśmy się zasadą, że szkoda energii bo ta przyda się nam jeszcze na wcale niekrótkiej trasie, jaką planowaliśmy przejechać. Po tym krótkim podejściu można było już wesoło popedałować na samą Czantorię.

 

 

 

 


Chwila postoju pod wieżą widokową, na którą postanowiliśmy tym razem czasu nie marnować, po którym szlakiem granicznym puściliśmy się w dół po czymś, co bardziej przypominało kamieniołom niż szlak. Trzeba przyznać, że zjazd był pierwszorzędny. W pewnym momencie nawet musiałem się zatrzymać i objechać jedno z "rumowisk", gdyż stwierdziłem, że nie warto ryzykować bliskiego spotkania z kamieniami, które w tym miejscu było już wysoce prawdopodobne.

 

 

 

 


Gdy wreszcie pokonaliśmy ten fantastyczny zjazd droga zmieniła się nie do poznania. Z ostrych kamieni wszelakiej maści i wielkości, korzeni i stromych uskoków szlak przeistoczył się w leśną drogę, łagodną, dość równą i niemalże bez kamieni. W taki sposób minęliśmy Soszów i dotarliśmy do podnóża Stożka. Jak sama nazwa wskazuje było się na co wdrapać.

 

 

 

 

 


Początkowo stromy ale przejezdny podjazd przeistoczył się w najeżona korzeniami i bardzo stromą ścieżkę. Tutaj już można co najwyżej pokusić się o zjazd. Nam zostało jedynie prowadzenie rowerów, krótkie, ale jednak. Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do drogi prowadzącej do schroniska na Stożku. Trudno było odmówić sobie pokonania jej w siodełku bo, jakkolwiek stroma, jest kompletnie przejezdna dla jednośladów.

 

 

 

 


W schronisku na Stożku krótka przerwa na kawę i kawałek ciasta (ceny mają chyba z Jowisza a obsługa uśmiechem nie grzeszy). Kilkuminutowy odpoczynek i dalej w drogę w kierunku Kiczor. Te mieliśmy ominąć niebieskim szlakiem, ale że odejście niebieskiego jest jakoś zakamuflowane w zaroślach oczywiście go minęliśmy.

 

 

 

 


Żalu nie było, ponieważ od Stożka na Kiczory i dalej do niemalże samej Kubalonki zjazd jest wprost epicki. Korzenie, kamienie, wąskie przejazdy, omijanie bokami błotnistych kałuż, skałki, powalone pnie, doły, rowy i podmokłe łąki to esencja tego co pokonaliśmy pomiędzy Stożkiem a Kubalonką. Dotychczas znałem tą trasę z zimowych klimatów i walki na biegówkach z nieprzetartym szlakiem. Letnie (lub też wiosenne) doświadczenie to coś kompletnie odmiennego.

 

 

 

 

 


Kubalonka to właściwie ośrodek narciarstwa biegowego. Bez śniegu, przy pięknej pogodzie, mogła posłużyć jedynie jako punkt przystankowy na chwilę odpoczynku i zastanowienie się co dalej. Zgodnie uznaliśmy, że aby atakować Baranią Górę jest już zbyt późno. Finalna decyzja to zjazd do Wisły Malinki przez Stecówkę.

 

 

 

 


Koniec terenowej jazdy na dzisiaj. Stąd już tylko asfalt. Oczywiście nie umknął mojej uwadze fakt ustawienia przez jakiegoś skończonego barana znaku "Zakaz wjazdu rowerów" na skrzyżowaniu drogi na Stecówkę i asfaltu prowadzącego na trawers Baraniej Góry, który to jest dosłownie autostradą mogącą niemalże wszędzie zmieścić 2 autobusy obok siebie. Po raz kolejny przyznaję godło "To jest Polska". Choć w sumie... może i mają rację, przecież rower śmierdzi, kopci, straszy zwierzynę i turystów w promieniu 10km, robi masę huku, zostawia po sobie koleiny głębokie na ponad pół metra, zagraża drzewom, krzewom, kwiatom i motylkom w stopniu wręcz nieopisanym. Po przejechaniu jednego rowerzysty zostaje goła, spękana ziemia i ogólnie księżycowy krajobraz. A tu proszę, władza porządek zrobiła: ZAKAZ WJAZDU! Tylko ekologiczne traktory, samochody i ciężarówki! Brawo!

 

 

 

 


W tym zwątpieniu popedałowaliśmy w dół do jeziora i dalej w kierunku Malinki. Tutaj się pożegnaliśmy. Krzeszu pojechał w dół do Ustronia i dalej do Cieszyna. Ja natomiast w prawo w kierunku przełęczy Salmopolskiej. Nie ujechałem jednak daleko zanim zacząłem żałować swojej decyzji. Żal objawił się jęzorem ciągniętym około trzech metrów za rowerem. Jednakże nie dałem za wygraną, zapuściłem równomierne 260W, wgryzłem się mocniej w kierownicę i walecznie wspinałem się do góry. Biały Krzyż przywitał mnie ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Zrobiło się już dość zimno, więc pośpiesznie pokręciłem w dół w dół do Szczyrku. Stąd cudownym sposobem cały i zdrowy dojechałem do Bielska, gdzie wdrapawszy się z rowerem po schodach do mieszkania dosłownie wyciągnąłem kopyta... eee... to znaczy SPDy :) Co za dzień!