Ukraine Castle Tour 2010

Drukuj

Na dobrą sprawę wyprawa na Ukrainę zaczęła się już 29. lipca, od gorączkowego pakowania, z niewiadomych przyczyn odłożonego na ostatni moment.

Godzina po godzinie sakwy wypełniały się najróżniejszym sprzętem, począwszy od zapasowych dętek i szprych, a kończąc na ręczniku i konserwach. Pomimo początkowych obaw co do pojemności rowerowych sakw, na końcu zostało w nich jeszcze nieco luzu. Gdy następnego dnia dosiadłem roweru, okazało się, że nie jest wcale tak ciężki, jak się spodziewałem. Dojazd na Ukrainę zajął nam praktycznie cały dzień, począwszy od rannego wyjazdu z dworca w rodzinnych miastach, przez spotkanie w Malborku i już wspólny dojazd stamtąd do Przemyśla. Na samą granicę ruszyliśmy już ranem następnego dnia, po noclegu na dworcu autobusowym, by w miarę możliwości uniknąć kolejek, co z resztą nam się udało.

W przeciągu kolejnych dwóch dni zwiedziliśmy Żółkiew oraz znaczną część zabytków Lwowa, na wszystkie jednak nie starczyło czasu. Na naszej trasie obowiązkowo musiały się znaleźć Cmentarz Orląt Lwowskich, Uniwersytet Lwowski, czy dawna kawiarnia „Szkocka”. Niestety, plagą, która gnębiła nas od początku był fatalny stan ukraińskich dróg, oraz wiążące się z tym awarie. Nawet w samym Lwowie większość ulic, jakimi przyszło nam jeździć, było wyłożonych brukiem. Na przestrzeni całej trzytygodniowej wyprawy przypłaciliśmy to sumarycznie 11 pękniętymi dętkami i 14 szprychami, nie wliczając pozostałych, jednorazowych usterek.
 


Na Krym, do Symferopola, przewiózł nas pociąg jadący w dniach 2-3 sierpnia. Pomimo problemów ze zmieszczeniem rowerów w naszym przedziale i drobnego nieporozumienia z opłatami za nie, udało nam się całkiem sympatycznie spędzić podróż, poznawszy dość dogłębnie warunki i swoistą mikrokulturę panującą w pociągach postradzieckiej „Plackarty”. Warty wspomnienia jest system „cateringu”. Nie występują tu bowiem wagony jadalne odpowiadające polskim „Warsom”, zamiast tego zakupów można dokonywać u kupców tłocznie gromadzących się na dworach w godzinach przejazdu pociągów. Zdaje się, że nawet rozkład jazdy to uwzględnia, zapewniając pociągom długie postoje na każdej stacji.

Jeśli miałbym wybrać jedno słowo, które kojarzy mi się najbardziej z naszym pobytem na Krymie, bez wątpienia byłby to „upał”. Nawet słupek rtęci w termometrze w wiozącym nas pociągu bez wysiłku przekroczył kreskę opatrzoną etykietką „380C”. Każdego dnia w godzinach największego upału skwar był wprost nie do zniesienia, musieliśmy więc robić regularne sjesty w odwiedzanych miastach, by przeczekać najgorsze godziny. Odbiło się to niestety na naszym kilometrażu i część naszej trasy przewidzianej na Krym musiała zostać nieco skrócona.
Pomimo skrócenia naszej trasy i tak udało nam się odwiedzić większość miejsc, z którymi półwysep Krymski jest najczęściej kojarzony. Na naszej liście znalazły się takie pozycje, jak pałac Hanów w Bakczysaraju monastyr Uspieński, port marynarki wojennej w Sewastopolu, Chersonez Tauryński, Jaskółcze Gniazdo, czy najdłuższa funkcjonująca na świecie linia trolejbusowa na trasie Jałta-Ałuszta-Symferopol, której trasę przebyliśmy niemalże od początku do końca. Pomimo lepszego zdecydowanie niż w początkowych dniach wyprawy stanu dróg, i tutaj nie obyło się bez awarii. Zmuszeni byliśmy szukać sklepów rowerowych w odwiedzanych miastach w poszukiwaniu części zapasowych, co niestety czasami było czasochłonne i przynosiło marne rezultaty.

 

 

 


Przyszło nam też pokonywać tutaj najcięższy kawałek naszej trasy- podjazd z Ałuszty na Przewał Angarski. Na szczęście nie obyło się też bez zabawnych akcentów, poprawiających nasze samopoczucie, to właśnie na Krymie przyszło nam jeść podniesionego z drogi arbuza, który na naszych oczach spadł z wiozącej go ciężarówki, urządzać konkursy w zbieraniu leżących na poboczu kopiejek, czy jeść surową cebulę (zwaną „Jałtajskim Łukiem”), w przekonaniu, że „Skoro sprzedają to co kawałek, to musi być coś więcej niż przyprawa”. Koniec końców, zatoczyliśmy pełne koło i dnia 9. sierpnia wsiedliśmy do pociągu wiozącego nas w drogę powrotną na zachodnią Ukrainę, konkretnie do miasta o znajomej nazwie Chmielnicki.

 

 

 

 


Pierwszy dzień po powrocie na zachodnią Ukrainę nie nastawił nas zbyt optymistycznie jeśli chodzi o awarie, ponieważ musieliśmy wymienić i dętkę i szprychę w rowerze Ani, a na domiar złego ja złamałem stópkę. Pogoda za to, poza lekką mżawką, była idealna i stanowiła pożądaną odmianę po Krymskich upałach, które zmuszały nas do wożenia praktycznie cały czas sporych zapasów wody (które, jako pełniącemu funkcję cysterny, przypadały w udziale mnie i mojemu rowerowi).

 

 

 

 

 


Pierwszą naszą atrakcją miał być zamek w Zinkowie, gdzie po godzinie błądzenia według często sprzecznych wskazówek mieszkańców, odnaleźliśmy jedynie coś, co mogło ongiś być mostem prowadzącym do zamku. Była to jedyna atrakcja tego dnia, zaś gdy przyszło szukać noclegu (na Krymie regularnie rozbijaliśmy się na dziko- gdzie popadło), podjęliśmy próbę znalezienia gospodarza chętnego udostępnić nam kawałek miejsca na rozbicie namiotów. Próba ta okazała się nieskuteczna i po kilku podejściach, postanowiliśmy rozbić się jeszcze raz na dziko, podle drogi, osłonięci od niej jedynie szeregiem drzew. Tak też nocowaliśmy już do końca naszej wyprawy.

Na zachodniej Ukrainie znacząco zmienił się styl obiektów, które zwiedzaliśmy. Wcześniej były to zabytki kultury z silnymi wpływami orientalnymi, odmienne od tego, co możemy zobaczyć chociażby w Polsce. Teraz rozpoczęliśmy odwiedzanie zamków, które w większość zostały wybudowane przez polskie rodziny szlacheckie, takie jak Krzemieniec, Wiśniowiec, Chocim, Kamieniec Podolski, Zbaraż, Stare Sioło czy Złoty Potok. Pierwszy z nich był na trasie Kamieniec, który urzekła nas nie tylko pieknem samego zamku, ale i doskonale zachowanej i zakonserwowanej starówki. Choć kolejnymi przystankami na trasie były twierdze w Paniowcach i Żwańcu, dopiero Chocimski zamek wywarł na nas podobne wrażenie, tak ze względu na jego stopień zachowania, jak i jego malownicze położenie. Niestety, nie udało nam się zwiedzić go całego- przybyliśmy o zbyt późnej porze.

 

 

 

 


Resztę naszego pobytu na Ukrainie zachodniej spędziliśmy już przemierzając naszą trasę od zamku do zamku (których w sumie na naszej trasie pojawiło się 50), zwłaszcza w początkowej fazie głównie po kiepskich, wiejskich drogach, które nie oszczędzały naszych opon i kół. Rekompensowała to na szczęście atmosfera i nastawienie mieszkańców mniejszych miejscowości. Wszędzie, gdzie nawiązywaliśmy dialogi, witano nas serdecznie, nieraz proponując kieliszek „Na lepsze pedałowanie.”. Oczywiście za każdym razem sumiennie odmawialiśmy.
Ze smutkiem należy stwierdzić, że znaczna większość zamków, czy ruin, jest niezagospodarowana turystycznie i jeśli nie leżą odłogiem, to służą jako budynki mieszkalne, pastwiska, sady, czy wreszcie budynki przemysłowe, jak do niedawna zamek w Czortkowie, w którego murach stała gazownia. Do zwiedzania przystosowano i zagospodarowano tak naprawdę jedynie, oprócz wspomnianych już Kamieńca Podolskiego i Chocimia, jedynie zamek w Zbarażu, część pałacu w Wiśniowcu (w pozostałej części znajduje się m. in. Technikum), oraz ruiny w Krzemieńcu, które jednak, należy zaznaczyć, nie są wcale bardziej okazałe niż wiele pozostałości po zamkach znajdujących się w mniejszych miejscowościach. Zbaraż za to stanowi wzorowe muzeum wypełnione eksponatami z epoki dzikich pól i portretami kozackich przywódców. Z naszego punktu widzenia równie ciekawe były zamki w Czortkowie i Złotym Potoku, udało nam się tam bowiem, czystym przypadkiem, spotkać osoby, które los niejednokrotnie związywał z zamkiem w tych miejscowościach i mieliśmy okazję z pierwszej ręki poznać nowoczesną historię tych obiektów, jak i wysłuchać opowieści o dawniejszych dziejach. Warto tu zaznaczyć, że trafiliśmy na sam początek robót restauracyjnych na zamku w Czortkowie i gdy tam byliśmy, niewiele zostało jeszcze zrobione, poza wycięciem gnieżdżącej się w murach roślinności. Ciekawym będzie odwiedzić do miejsce za pięć-dziesięć lat i porównać je ze wspomnieniami.

 

 


Ostatnie kilka dni, gdy parliśmy już na zachód, odwiedzając ostatnie punkty naszej wycieczki, minęło pod znakiem ostrego wiatru dmącego nam prosto w twarz. Trzeba przyznać, że tak, jak przez większość wyprawy nie mieliśmy szczęścia do wiatru, tak ostatnie dwa, czy trzy dni jechaliśmy non-stop pod tak silny wiatr, że przy wyjeżdżaniu zza osłaniających nas górek, rowery niemal zatrzymywały się w miejscu. Nic więc dziwnego, że po odnalezieniu ostatniego na naszej trasie zamku, Starego Sioła, skorzystaliśmy z okazji, by odcinki Stare Sioło-Lwów i Lwów- Mościska (ostatnia stacja kolei ukraińskich przed granicą) przejechać osobową „elektryczką”.

 

 

 

 


Dnia 21 sierpnia przekroczyliśmy granicę około godziny 6:00 czasu polskiego, a 5:00 ukraińskiego. Pomimo tak wczesnej pory i tak czekalibyśmy w długiej kolejce na granicy, gdyby nie to, że jako rowerzystów przepuszczono nas wejściem „dla inwalidów”. Z ulgą znaleźliśmy się po polskiej stronie granicy.

 

 

 

 


Nie wspominaliśmy Ukrainy źle, wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że „warto było”, jednak trzy tygodnie obracania się wśród ludzi, których językiem władaliśmy z trudnością, w dodatku licząc tylko na własne nogi, rower i zawartość sakw, nieco nas wyczerpały psychicznie i fizycznie. Szybko pokonaliśmy trasę do Przemyśla i wsiedliśmy w pociąg, który zawiózł nas w rodzinne strony. Tej podróży długo nie zapomnimy.