Gorce z siodełka.

Drukuj

Jazdę zacząłem z polany Trusiówka, która położona jest na Przełęczy Przysłop, mniej więcej na granicy Gorców i Beskidu Wyspowego (bliżej Gorców). Znajduję się tam parking, więc z zostawieniem samochodu nie będzie problemu. Parking nie jest strzeżony. Pomimo tabliczki informującej o opłacie (3 zł za 8 godzin, o ile dobrze pamiętam), nikt opłat nie pobierał (przynajmniej w tym roku). Sama polana jest niewielka i służy głównie jako parking i miejsce biwakowe. Dawniej znajdowała się tutaj huta szkła, ponoć do dzisiaj można znaleźć kawałeczki przepalonego produkowanego tu niegdyś materiału.<br><br>Pedałować zacząłem równo dziesięć minut po dziewiątej. Po przejechaniu mostu przerzuconego nad Kamienicą skręcam w prawo, w kierunku klasycznej, zielono-białej rampy zagradzającej wstęp samochodom do Gorczańskiego Parku Narodowego. Póki co jest chłodno (zwłaszcza w cieniu), jednak słoneczko nieśmiale przebija się przez konary drzew zapowiada się piękny dzień. Po chwili mijam niewielką sadzawkę położoną zaraz po lewej stronie od drogi. Jest przez nią przerzucona kładka, postanawiam się zatrzymać i obejrzeć ją dokładnie. Choć mostek sprawia wrażenie solidnego, wchodzę na niego ostrożnie (Przezorny Zawsze Ubezpieczony :). Spod nóg ucieka mi niedostrzeżona wcześniej jaszczurka. Nachylam się nad wodą. W wodnej roślinności baraszkują kijanki, nad tonią latają ważki. Miły zakątek

Pedałować zacząłem równo dziesięć minut po dziewiątej. Po przejechaniu mostu przerzuconego nad Kamienicą skręcam w prawo, w kierunku klasycznej, zielono-białej rampy zagradzającej wstęp samochodom do Gorczańskiego Parku Narodowego. Póki co jest chłodno (zwłaszcza w cieniu), jednak słoneczko nieśmiale przebija się przez konary drzew – zapowiada się piękny dzień. Po chwili mijam niewielką sadzawkę położoną zaraz po lewej stronie od drogi. Jest przez nią przerzucona kładka, postanawiam się zatrzymać i obejrzeć ją dokładnie. Choć mostek sprawia wrażenie solidnego, wchodzę na niego ostrożnie (Przezorny Zawsze Ubezpieczony :). Spod nóg ucieka mi niedostrzeżona wcześniej jaszczurka. Nachylam się nad wodą. W wodnej roślinności baraszkują kijanki, nad tonią latają ważki. Miły zakątek.

Wsiadam na rower. Droga jest tutaj dosyć wygodna, jedzie się ubitą ziemią i resztkami asfaltu, gdzieniegdzie wbite są w nią kamienie. Po przejechaniu jakichś ośmiuset metrów wjeżdżam na polanę „Papieżówka”, nazwanej tak, dlatego, iż w roku 1976 w położonym tutaj szałasie mieszkał przez jakiś czas Karol Wołtyła, odbywając dni skupienia w tym zacisznym miejscu. Mijam szałas. Przede mną rozwidlenie dróg – w lewo szlak rowerowy na Jaworzynę, w prawo, przez most, niebieski na przełęcz Borek. Kieruję się na przełęcz. Alejka zaczyna stawać się monotonna, trochę za dużo asfaltu, na szczęście za niecały kilometr robi się trochę ciekawiej. Droga zaczyna być bardziej kamienista i pnie się nieco pod górę. Po około 900 metrach dojeżdżam do ławeczki i pierwszego (z dwu) dziewięćdziesięciostopniowych zakrętów. Przejeżdżam przez niewielki strumyk. Po prawej stronie zostawiam rozpoczynający się w tym miejscu zielony szlak na Kudłoń. Ścieżka staje się bardziej płaska, trzeba jednak uważać – zdarzają się zacienione miejsca, gdzie woda nie wyschła pod wpływem słonecznych promieni i łatwo poślizgnąć się na mokrych, zdradliwych kamieniach. Zbliżam się do zapowiedzianego wcześniej drugiego zakrętu. Wydawać by się mogło, że zaczynam zawracać (dwa zakręty o 90 stopni w lewo) – to jednak złudzenie, na następnych metrach droga stopniowo „wygnie” się w drugą stronę. Po przekroczeniu drugiego strumyka rozpoczyna się nieco bardziej błotnisty odcinek. Po jakimś czasie zatrzymuję się, aby zetrzeć błoto z obręczy, hamulce muszą przecież jako tako działać. Kiedy jechałem tędy kilka dni temu, przez drogę, w odległości jakiś pięciu, może sześciu metrów przed kierownicą przebiegł dzik, dlatego też bacznie się rozglądam, czy i tym razem się tu gdzieś nie panoszy (jeszcze nigdy nie wspinałem się na drzewo z rowerem na plecach :). Przedstawiciel tutejszej fauny nie przeszkodził mi tym razem w jeździe i spokojnie docieram do niewielkiej rozpadliny utworzonej przez płynący jej dnem strumień. Rowerek trzeba wziąć na plecy – innej rady raczej nie ma. Schodzę parę metrów w dół, przekraczam strumień i po drugiej stronie wychodzę na szlak.

Po dwóch kilometrach od strumienia trzeba na chwilę zejść z roweru i iść korytem rzeki. Po tym odcinku znów zaczynam pedałować – ścieżka wije się pomiędzy łopianem, wjeżdżam już na Borek. Tuż przed przełęczą ścieżka opada lekko w dół, by nadrobić straty przy wejściu na polanę.

Wreszcie przede mną otwiera swe podwoje przełęcz Borek. Zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Niebieski szlak się tu kończy, dalej na Turbacz należy kierować się żółtym (przez przełęcz przechodzi z północnego wschodu na południowy zachód szlak żółty, trzeba kierować się tym na pł-zach, kiedy wjeżdżamy na Borek, to ten po lewej stronie). Po chwili wytchnienia ruszam dalej. Trasa odmienia się – w przeciwieństwie do dotychczasowej, spokojnej, można by nawet powiedzieć – sielankowej, obecna jest bardziej wymagająca. Na niektórych odcinkach uderzam z buta – za ciężkie dla mnie podjazdy. Jednak takie urozmaicenie jest miłą odmianą po monotonnym już, spokojnym pedałowaniu. Jeszcze kilka machnięć korbą i jestem na polanie Turbacz – i tu kolejna pamiątka po wędrówkach Karola Wojtyły. W znajdującym się tu niegdyś szałasie odprawił prawdopodobnie pierwszą w historii polskiego Kościoła mszę stojąc przodem do wiernych, na 10 lat przed Soborem Watykańskim II – głosi napis na pamiątkowej tablicy (została ustawiona we wrześniu zeszłego roku). Zostawiam po prawej stronie szlaki: zielony i niebieski, prowadzące do Koninek. Droga nieco zakręca w lewo, stąd już niedaleko do schroniska na Turbaczu.

Dojeżdżam do schroniska – a tam katastrofa. Sprawdziły się moje przewidywania. Tłok. M.in. chyba jakaś wycieczka oazowa („O czym było kazanie?”, „Eee, nie wiem...”). Kilku turystów widocznie nadużyło piwa, słychać wrzaski, krzyki. Widzę jakieś dwa rowery, szukam wzrokiem właścicieli - siedzą nieopodal, miny dosyć ponure (pod tytułem „mam lepszy rower od twojego”), taksują mnie wzrokiem od stóp do głów. Pierwsze wrażenie raczej nieprzyjemne, nie zagadałem :). Znowu słyszę wrzaski (śpiewy?). Bądź co bądź, ale właściciele schroniska chyba nie narzekają na brak popytu na napoje alkoholowe.

Miałem się tu zatrzymać dłużej, lecz ze względu na raczej mało przyjemną atmosferę zakładam kask i kieruję się w stronę „Chatki u Metysa”, a dalej - Kiczory, czerwonym szlakiem. Przejeżdżam między pasącymi się owcami na Długiej Hali, po lewej stronie zostawiam bacówkę. Zatrzymuję się chwilę, aby poczytać na temat Rezerwatu „Dolina Łopusznej”; w latach 1950-53 utworzono go tu w celu introdukcji żubra, jednak na skutek epidemii pryszczycy zwierzęta padły i hodowlę przerwano. Niedługo potem mijam obraz-kapliczkę Marii Panny Ludźmierskiej, patronki I Pułku Strzelców Podhalańskich AK. Spokojnie pedałując dojeżdżam do Polany Gabrowskiej. Stamtąd kieruję się na Jaworzynę (uwaga! – zmiana koloru szlaku: z czerwonego na zielony).

Po kilku minutach jazdy urozmaiconą (trochę błota, kamieni, korzeni) leśną ścieżką, na jej końcu widzę otwartą przestrzeń. Przede mną polana Jaworzyna. Rozciągają się stąd bardzo ładne widoki: na dolinę Kamienicy, Beskid Sądecki i Wyspowy. Z miejscem tym wiążą się dwie legendy: niegdyś pasł tu owce Tomasz Chlipała zwany Bulandą – jeden z najsławniejszych gorczańskich baców. Według przekazów Bulanda żył za pan brat z rozmaitymi płanetnikami, boginkami i dzięki ich pomocy znalazł skarb. Pod koniec życia zakopał go nieopodal kapliczki, którą ufundował i wybudował w 1904 roku (kapliczka została odnowiona w roku 1996).

Opodal polany znajduje się jaskinia zwana „Zbójecką Jamą”, według podań stanowiąca schronienie dla zbójeckich kompanii. Według legendy mieszkały tu duchy ziemne, tzw. Pankowie, których pojawienie się wróżyło nieszczęście. Mnie Pankowie się nie ukazali, także szczęśliwy mijam niewielką, biało pomalowaną kapliczkę i kieruje się w stronę polany Średniak, szlakiem zielonym. Humor troszkę psuje mi błąkająca się nade mną ołowianego koloru chmura. Nie jest wielka, ale jednak. Na szczęście nie rozpadało się.

Między Jaworzyną a Gorcem droga jest bardzo przyjemna, prowadzi wąską ścieżką, bez ciężkich podjazdów lub karkołomnych zjazdów. Dopiero tuż przed Gorcem trzeba będzie chwilkę podróżować w „pozycji odwrotnej”. Ścieżka cały czas prowadzi granicą GPN-u. Zatrzymuje się chwilę na Średniaku, próbując dostrzec owy Zbójecki Plac (charakterystyczne zagłębienie, które wg legendy mieli wytańczyć gorczańscy zbójnicy), o którym można przeczytać na informacyjnej tablicy. Jednak bez rezultatu – szczelnie maskują go borowiny. Zrywam parę borówek i jadę dalej. Mijam ślad po ognisku rozpalonym zapewne przez jakiegoś mało odpowiedzialnego turystę. Przejeżdżam przez Bieniowe - przy dobrej widoczności z polany można podziwiać Tatry. W tej okolicy w roku 1944 rozegrała się potyczka miedzy Niemcami a polskimi i radzieckimi partyzantami. Znajduję się też tu grób jednego z partyzantów, w latach ubiegłych to miejsce symbolizował krzyż – tym razem go jednak nie dostrzegam (chuligani?). Po prawej stronie mijam czarny szlak prowadzący do nieco niżej położonego schroniska „Skałka” i dalej do Ochotnicy, zostawiam też za sobą bazę namiotową. Droga zaczyna się tu robić bardziej błotnista, a przed samym Gorcem, jak już wcześniej wspomniałem, podjazd robi się nieco za trudny – trzeba podprowadzić. Przed szczytem szlak zielony zamieniam na niebieski i takim będę kierował się już w dół, na Nową Polanę.

Wreszcie wyczołgałem się na Gorc. Mijam krzyż zbity z dwóch belek, oparty o rosnące na szczycie drzewa, sprowadzam kawałeczek, potem wsiadam i zaczynam bardzo przyjemny zjazd na położoną pod Gorcem polanę. Mijam dwójkę gburowatych turystów, którzy nie odpowiadają na moje „Cześć!” i mknę w stronę Świnkówki. Spotykam tam odpoczywającego piechura. Po wymianie wstępnych grzeczności, pyta się, czy w górach nie wygodniej na piechotę :). Rozmawiamy chwilę, po czym rozchodzimy się – ja zaczynam zjazd w stronę Nowej Polany, on idzie na Gorc.

Początkowo droga nie jest trudna, do czasu. Między Świnkówką a Nową Polaną czeka nas kilka trudniejszych technicznie zjazdów, ja na jednym kilkanaście metrów sprowadzałem – trochę za stromo i za dużo kamieni. Wreszcie dojeżdżamy do ubitej, szerokiej, ziemistej drogi, która zaprowadzi nas już na wspomnianą wyżej polanę. Z owego miejsca są dwie opcje zjazdu: dalej szlakiem niebieskim do Rzek lub rozpoczynającym się tu szlakiem czarnym do Szczawy. Droga do Szczawy jest dłuższa, trudniejsza i o niebo ciekawsza. Mimo iż potem na Trusiówkę będę musiał się wrócić ok. 8 km asfaltem, wybieram tę drugą opcję.

Na początek ok. siedemset metrów niewielkim, kamienistym korytkiem okresowego strumyka. Szybko się nie da jechać – przynajmniej na moim hardtailu. Potem muszę kawałeczek prowadzić – parę metrów trzeba iść dosyć kamienistym korytem strumienia. Po chwili wsiadam na rowerek – troszkę szutru, troszkę ubitej ziemi - jedzie się wygodnie. Ciekawe, ze piasek i woda we wszystkich kałużach jest zabarwiona na kolor brunatnobordowy, pewnie od jakiegoś minerału (skały?) tu występującego – niestety nigdy nie byłem dobry z geografii. Przede mną rampa, przełażę pod nią, droga zaczyna robić się kamienista – to już ostatnie kamienie tej trasy.

Po tym odcinku przejeżdżam przez niewielki mostek – zaczyna się asfaltowa droga, którą dojedziemy już prosto do Szczawy. Rzadko kiedy asfalt wzbudza we mnie pozytywne odczucia, lecz ten pozwoli odetchnąć trochę zmęczonym rękom. Zbliżam się do T-kształtnego skrzyżowania. Wybieram drogę w prawo. Dalej cały czas z górki, po kilku minutach, zostawiając po lewej stronie nowy kościółek, dojeżdżam do głównej drogi w Szczawie. Skręcam w lewo, od Rzek dzieli mnie pi razy oko osiem kilometrów. Te kilkanaście minut upływa nieco monotonnie, tym bardziej, więc cieszę się widząc zieloną tabliczkę z przekreślonym napisem „Szczawa”, a zaraz za nią również zieloną z napisem „Lubomierz”. Stąd na Trusiówkę można trafić w dwojaki sposób: pokonać podjazd i na szczycie wzniesienia skręcić w lewo w dół zaraz za białym sklepikiem lub już w tym miejscu skręcić w lewo. Ja skręcam w lewo: ta droga wydaje mi się ciekawsza (a na pewno o mniejszym natężeniu ruchu, jeśli w ogóle). Po chwili mijam kapliczkę, ośrodek wypoczynkowy (kilka domków z żółtymi dachami) i kieruję się cały czas prosto. Po 1,5 kilometra widzę znajomy most – skręcam i przejeżdżam przez niego – jestem na Trusiówce.

Trasa: polana Trusiówka, dolina Kamienicy, przełęcz Borek, polana Turbacz, Turbacz, Jaworzyna, Średniak, Bieniowe, Gorc, Nowa Polana, Szczawa, Rzeki, Trusiówka.

Najwyżej położony punkt: Turbacz, 1310 m.n.p.m.
Najniżej położony punkt: Szczawa, 520 m.n.p.m.
Dystans: ok. 40 km

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj