Przemyśl - Krym - cz. 2.

Drukuj

Świat się zmienia. Także Ukraina. Za rok będzie już inna, za dziesięć nie poznacie jej. Trzeba więc jechać teraz. (...) - przedstawiamy drugą część relacji z wyprawy na Krym.

Dzień piętnasty, 22.09.2009, kilometrów 88.
Trzeba rozkopać cały bagaż by znaleźć jakieś rękawiczki. Palce drętwieją z zimna. Wracamy na szlak autostrady. Andrzej wymienia już piątą szprychę tylnego koła. Będzie ich razem szesnaście. Ja tylko czterokrotnie naprawiałem dętkę. Dzisiaj próbujemy zająć działkę jak najbliżej Odessy. Zupełnie nam się nie udaje. Ani baru by zjeść obiad ani miejsca na biwak, choć wioska duża i ładnie się nazywa. Albo nie mają dla nas miejsca, albo nie mają dla nas serca. Już dawno pragniemy znaleźć przyjazny teren do obozowania na dziko, poza ludzkimi skupiskami. Niestety, nie udaje się. Po kolejnej próbie wracamy do wcześniej dostrzeżonej cerkwi w remoncie. Gospodyni w regulaminowym wieku wyciąga telefon z kieszeni roboczego fartucha, młodsi pomagają wykręcić numer do szefa i po chwili mamy zgodę batiuszki na zajęcie gruntu pod dwa namioty.


Dzień szesnasty, 23.09.2009, kilometrów 68.
Odessa. W serwisie rowerowym którego w obrębie miejskiego bazaru szukamy całą godzinę, tracimy jeszcze dwie. Problem z pękającymi już codziennie szprychami w Andrzeja rowerze próbuje rozwiązać Vowa. Już wiemy, że to mu się nie uda. Teraz trzeba się spieszyć by zejść schodami Potiomkina, odwiedzić monumentalną operę, pospacerować po Prospekcie, usiąść na chwilę na „dwunastym krześle” i odpocząć na deptaku. Obiad najlepiej zjeść w samoobsługowym barze studenckim (20 hrywien). Zawsze kupujemy po drodze wiktuały na własną kolację ale często nie możemy odmówić gospodarzom gościnności. Znaleźliśmy skrawek miejsca pod orzechem w pierwszym z brzegu gospodarstwie. Już ktoś próbuje obciąć zwisające z drzewa gałęzie i zgrabić podłoże. Wykluczone, nie zgadzamy się, właśnie marzyliśmy o takiej scenografii. Ledwo się obroniliśmy, już podano obiad i herbatkę. Na śniadanie musieliśmy skonsumować po dwa jajka sadzone z pieczywem i kawą. Rano wręczam jak zawsze swoją wizytówkę. Po powrocie powinienem się spodziewać sporo przyjaciół z Ukrainy w moim domu.

 


Dzień siedemnasty, 24.09.2009, kilometrów 115.
Można powiedzieć, że od dzisiaj kierujemy się już na Krym. Mikołajew. Znaleźliśmy jakąś opuszczoną z powodu wszechobecnego kryzysu budowę. Zamykamy rowerowym zapięciem bramę. Wcześniej oddaliśmy opodal naszej zagrody akumulatory do ładowania. GPS, telefon i latarka czołowa wymagają co kilka dni nowej energii. Drobne bieżące naprawy. Wszystko się męczy, sprzęt także. Z powodu krótkiego dnia mamy aż 10 godzin na odpoczynek.

 

 

 

 


Dzień osiemnasty, 25.09.2009, kilometrów 107.
Kerson. Szprychy nadal pękają, dzisiaj Andrzej wymienia dwie. Cała operacja łącznie z centrowaniem koła zajmuje trochę więcej niż pół godziny. Nie napotkaliśmy żadnego baru, więc cumujemy rowery przed eleganckim zajazdem. Miła obsługa, na ekranie telewizora prezentują się polskie zespoły wokalne. Choć schabowy twardy, rachunek odpowiedni do standardu czyli 130 hrywna za marny obiad. Pod koniec dnia wreszcie jakieś zarośla w zasięgu wzroku niedaleko szosy. Można rozbić namioty z dala od ludzi. Zapas wody dźwigamy w plecakach od ostatniej napotkanej wsi. Jest niezbędna do codziennej toalety i przyrządzenia śniadania.

 

 


Dzień dziewiętnasty, 26.09.2009, kilometrów 71.
Czerwony Czaban. Z dala dostrzegamy dwie sylwetki. To Wasilij z wnuczką oczekują naszego spotkania. Tylko trzy kilometry trzeba zboczyć z drogi by poczuć się jak w domu. Tuż przed domem Wasyl zatrzymał swoją ładę a ja obsypałem w kolonialnym sklepie słodyczami Karinkę. Od lewej na zdjęciu gospodyni Alinka, Andrzej, Wasyl, wnuczka Karinka ze mną, syn gospodarzy Igor i bratanka Maruszka. Wszystkie moje rzeczy zostały wyprane, podano do stołu. Amur z pobliskiego jeziora, domowy chlebek, sałatka z ogrodu, winogrona tylko ręką sięgnąć z werandy no i samogon, dużo samogonu. W międzyczasie sporządzono w ogródku banię czyli ciepłą kąpiel a na koniec każdy z nas otrzymał wygodne łóżko w gościnnym pokoju. W nocy suszyło strasznie ale rano musiałem łgać że wstawałem szukać Maruszki. Już nie pamiętam ilu gości przewinęło się tamtego wieczora przez nasz biesiadny stół ale w pamięci pozostał czarowny urok tamtych chwil. Pokrzepieni śniadaniem i kawą ruszyliśmy przed siebie. Ręce kostnieją z zimna więc znowu trzeba przegrzebać sakwy by odnaleźć jakieś rękawiczki.

 

 


Dzień dwudziesty, 27.09.2009, kilometrów 113.
Przed nami brama Krymu, Armańsk. Podniesiony szlaban, uzbrojony strażnik ale nikt nas nie zatrzymuje wszak wjeżdżamy do autonomicznej republiki. Jakiś manekin kucharz zaprasza do przydrożnego pabu. Zatrzymuję się by zrobić z nim zdjęcie. Zapraszamy na kawę, słyszę od nieznajomego. Już piliśmy, odpowiadam. Śniadanko na rachunek firmy, upiera się restaurant. Ledwo wjechaliśmy a już taka gościnność, pomyślałem. Wołam Andrzeja który odjechał już jakieś sto metrów. Siadamy przy stoliku. Jest ukraiński barszcz, różne przysmaki nawet whisky której odmawiamy, kawa no i sto pytań. To nasza flaga i foster przyciągają ciekawość i uznanie wielokrotnie kwitowane słowami „ot maładcy” co raczej oznacza dzielni niż młodzi. Wielokrotnie musiałem odpowiadać na pytanie: skolko liet. Tylko raz musiałem udowodnić. Ujechaliśmy dwadzieścia kilometrów. Andrzej wymienia kolejną szprychę pod jakimś barem. Po krótkiej rozmowie z obecnymi tam podróżnymi, miła propozycja by usiąść z nimi na lunch. Jesteśmy syci więc odmawiamy. Jedyne dostępne miejsce na biwak do rana, upatrujemy za stodołą ostatniej wiejskiej zagrody. Otrzymujemy wodę i krótką odpowiedź tatara krymskiego na pytanie, czy można postawić na polu namioty. Brzmi ona: Kanieczno! Nic więcej. Później już przez płot, pogawędziliśmy o krymskich tatarach.

 

 


Dzień dwudziesty pierwszy, 28.09.2009, kilometrów 63.
Ostry dźwięk pękającej szprychy obudził nas o świcie. Przecież nikt jeszcze nie dotknął Andrzeja roweru. Pozbieraliśmy się, ale nim ruszymy muszę jeszcze naprawić gumę swojego roweru. Kilka kilometrów dalej powtarzam tą samą operację bo widocznie ścieżka na pole namiotowe była mocno najeżona cierniami. Wydłuża to znacznie czas dotarcia do Symferopola tym bardziej, że drogi pozostawiają wiele do życzenia. Na dworcu kupiliśmy powrotne bilety na czwartego października. Nie było już wiele czasu na zwiedzanie miasta które pozostawiliśmy na koniec wyprawy. Gościnność na Krymie nie ustępuje doświadczonej wcześniej ukraińskiej choć większość populacji jest pochodzenia rosyjskiego. Już zmierzcha więc w pośpiechu szukamy miejsca do odpoczynku na wsi, bo wokół pustkowia. Ktoś słyszy polską rozmowę, zagaduje nas i zaprasza na ukraiński barszcz i herbatę. Do namiotów trafiamy już po ciemku.

 

 

 


Dzień dwudziesty drugi, 29.09.2009, kilometrów 54.
Mamy do wyboru kierunek Sewastopol lub Bachczysaraj i Wielki Kanion. Wybieramy w oparciu o rady wcześniej i później otrzymane, wariant drugi. Bachczysaraj jest obecnie duchową stolicą krymskich Tatarów powracających po długim i tragicznym wygnaniu. Położony wśród wypiętrzonych skalnych gór ogrodów i winnic, imponuje wieloma mineratami i zabytkowym pałacem chana. Można tu zobaczyć marmurową fontannę poświęconą pięknej Polce (mówią że Marii Potockiej) porwanej przez Tatarów w darze dla chana. Nie radząc sobie z realiami życia w haremie zmarła rok później. Wprawdzie mój reportaż nie jest przewodnikiem turystycznym ale tego polskiego akcentu nie sposób pominąć. Warto jeszcze zobaczyć skalne miasto oraz monastyr Uspienskiego a także zjeść dobry zestaw obiadowy w ładnej stylowej restauracji za jedyne 15 hrywien, czyli niecałe pięć złotych. Wreszcie coraz więcej zielonych terenów na naszej trasie i obóz rozbijamy pośrodku oliwkowego, starego sadu. Każdy z nas wyposażony jest w kilka petard głównie dla obrony przed hordami wałęsających się psów, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Rano przed odjazdem odpalamy jedną na wiwat. Hałas jest ogromny potęgowany echem otaczających nas skał, więc umykamy co sił w nogach na Wielki Kanion.

 

 


Dzień dwudziesty trzeci, 30.09.2009, kilometrów 62.
Wielki Kanion. Siedemnaście kilometrów krętej wijącej się ciągle w górę drogi, wznosi nas na wysokość 1125 metrów. Zabiera to nam trzy godziny ciężkiej pracy, bo gorąco i bagaż ciągle waży sporo. Wreszcie wiemy na pewno że wznieśliśmy się na samą górę, bo ceny za zupę czy szaszłyk sięgnęły także szczytu. Upojny widok na panoramę Jałty, przesłaniany ciągle tworzącymi się chmurami z których za godzinę spadnie pierwszy tej wyprawy deszcz. Rozpoczynamy osiemnastokilometrowy zjazd który z uwagi na nienajlepszą drogę i zimno nie jest łatwy. Spotykamy tu po raz pierwszy rowerzystę który okazuje się być Rosjaninem z Moskwy. Początkowo miało być ich pięciu ale wszyscy zdążyli wycofać się przed startem. Pozostał sam ze swoim sprzętem, pamiętającym jeszcze lata pięćdziesiąte. Nic bardziej nie może podnieść na duchu zmęczonego już globtrotera z Polski. Poziom zero osiągamy wczesnym wieczorem po deszczu, z zachmurzonym ciągle niebem u stóp Jałty. Nie mamy szans znaleźć nigdzie miejsca na kamping. Poszliśmy na całość i przycupnęliśmy w ogrodzie pałacu w Liwadii. Tutaj w lutym 1945 roku miała miejsce Konferencja Jałtańska. Część pałacu zajmuje wytworne sanatorium. Brakuje nam tylko wody więc muszę starać się o nią ja, bo dziś rozkazuje Andrzej. Wizyta w sanatorium sprawia mi dużą przyjemność bo mogę rozmawiać po Polsku z bardzo ciekawą wszystkiego Krymką. Wymarzona, ciepła noc. Wstaję o północy by sięgnąć po piersiówkę z rumem, zapalić miętowego papieroska i wsłuchiwać się w śpiew cykady poszukującej czegoś dla swojego szczęścia. Kiedy opuszczaliśmy teren parku, nasze miejsce zajęły służby porządkowe. Pełny synchron.

 

 


Dzień dwudziesty czwarty, 01.10.2009, kilometrów 45.
Niełatwo jest zdobyć w tym górzystym terenie cokolwiek, tym bardziej położone osiem kilometrów na południe od Jałty Jaskółcze Gniazdo. Dawniej klasztor a po jego zburzeniu na samej krawędzi skalnego nawisu pobudowano mały zameczek z którego można popatrzeć na wybrzeże niemalże z lotu ptaka. Dzisiejszy dzień nie był łatwy. Powrotną drogę do Jałty wybraliśmy przez autostradę ale żeby się na nią dostać, musieliśmy wznieść się na wysokość 450 metrów na odległości sześciu kilometrów. Potem zjeżdżamy na dół by wkrótce wspiąć się na górę ponownie. Do miasta zjeżdżamy stromą, wąską i krętą dwukilometrową uliczką „pod prąd” bo nie mamy już siły szukać innej. Jadąca z przeciwka milicja nie próbowała nas powstrzymać mimo, że łapówki są tu podobno dodatkowym stałym źródłem utrzymania. O samej Jałcie nie będę pisał, musicie pojechać i zobaczyć sami. Do Ałuszty prowadzi droga nadmorska ale nie myślcie, że będzie w miarę płaska. Wydaje się, że tu wszystkie drogi prowadzą pod górę. Zmęczeni szukamy skrawka pod namiot. Jakiś lekko podchmielony menel oferuje nam pochyłe podwórko opuszczonego domu, ale chce za to pieniądze. Nie mamy tyle na zbędne wydatki. Zabierają nas alpiniści na Czerwoną Skałkę ale dojść tam nie sposób więc wracamy do punktu wyjścia. Ktoś podpowiada aby spróbować na szkolnym podwórku i udaje się. O siódmej rano zanim pojawi się dyrekcja, nie powinno już być po nas śladu. Pobudka o piątej, ale latarki czołowe trzymamy zawsze w dobrej formie.

 

 

 


Dzień dwudziesty piąty, 02.10.2009, kilometrów 54.
Ałuszta, morski kurort i największy konkurent turystyczny Jałty. Kąpiemy się już w październiku ale woda ma jeszcze wciąż 25 stopni. Kąpiel w takim morzu jest bardzo przyjemna ale wędrówka po plaży okropna. Na trasie do Symferopola znajduje się Przełęcz Angarska stanowiąca bazę wypadową w okoliczne góry. To jeden z najwyższych płaskowyżów na Krymie. Przez szesnaście pierwszych kilometrów pniemy się ciągle pod górę wśród wspaniałej przyrody by wreszcie wspiąwszy się o 900 metrów móc spocząć na punkcie odżywczym. Teraz tylko sześć kilometrów w dół do Czerwonej Pieczary. W każdy weekend zbierają się tu liczne motocyklowe, samochodowe i piesze wycieczki. My pragniemy tylko odpocząć i przygotować się do powrotnej podróży pociągiem. Opuszczamy pieczarę i organizujemy własny kamping na stepie.

 

 


Dzień dwudziesty szósty, 03.10.2009, kilometrów 26.

Ruszyliśmy dopiero w południe. Mamy już bilety więc nie możemy się spóźnić z powodu jakiegoś niespodziewanego zdarzenia. Ostrożnie zbliżamy się do Symferopola. Dwanaście kilometrów przed stolicą zatrzymujemy się nad jeziorem. W oddali widać ostatnie miasto, kres naszej wyprawy. Przed sklepem w którym robimy zakupy obdarowani zostaliśmy, chyba w dowód jakiejś sympatii znaczną ilością piwa. Już nie rozbijam namiotu ale jak zawsze pod pałatką ukryję swój rower, skarb największy. Rano pochmurnie i zimno.

 

 


Dzień dwudziesty siódmy, 04.10.2009, kilometrów 28.
Symferopol, czterystotysięczne miasto zamieszkałe głównie przez Rosjan. W centrum stoi czołg symbol zwycięstwa. Tu kończy się wyprawa. Zdobyliśmy wszystko, zmęczeni ale jakże szczęśliwi. Przed nami dwudiestopięciogodzinna, wygodna podróż do Lwowa. Przedział czteroosobowy z miejscami do spania w którym umieściliśmy wszystkie nasze bagaże i rowery. Wszystko zmieściło się na półkach i pod siedzeniami z wyjątkiem mojego roweru który spoczywał na półce sąsiedniego przedziału. Dla nas pozostały dwa wygodne łóżka wyposażone w komplet świeżej pościeli. Wszystko w przeliczeniu za niecałe sto złotych.

 

 


Dzień dwudziesty ósmy, 05.10.2009.

Do Lwowa przyjechaliśmy po południu i o piętnastej ruszyliśmy na rogatki miasta. Mamy prawie sto kilometrów do Medyki i powinniśmy dojechać tam jeszcze przed zmierzchem. Łapiemy na stopa mikrobus i udaje się. Dzięki temu możemy wsiąść do pociągu w Przemyślu rano następnego dnia. Mijając bokiem stado mrówek na przejściu granicznym w Medyce byliśmy już w Polsce. Śpimy na tym samym podwórku co miesiąc temu. Nad ranem się rozpadało i podmoczyło mnie trochę, bo znowu spałem bez namiotu. Taki survival na koniec.

 

 


Dzień dwudziesty dziewiąty, 06.10.2009.
Z Medyki do Przemyśla lało i przemokłem doszczętnie ale na dworcu przebrałem się. We Wrocławiu Dagmara dostarczyła nam gorący posiłek. Mimo wszystko katarek dopadł mnie, ale już w domu.

Koniec. Jak zwykle czuję to, … że czytając reportaż jechaliście ze mną. Dzięki.