Przemyśl - Krym - cz. 1.

Wyprawa 07.09. - 06.10.2009

Drukuj

Świat się zmienia. Także Ukraina. Za rok będzie już inna, za dziesięć nie poznacie jej. Trzeba więc jechać teraz. Ruszam z Andrzejem siódmego września z Przemyśla. Stąd tylko sto kilometrów do Rawy Ruskiej. Siedemdziesiąt lat wcześniej tam się właśnie urodziłem.

Trzy miesiące później to małe miasteczko zostało zajęte przez wojska niemieckie a pod koniec września znalazło się pod okupacją sowiecką. W mieście istniało getto i wymordowana została cała żydowska ludność. Wszak jestem Polakiem, lepiej było z tego piekła uciekać. Wróciliśmy do Wielkopolski i już nigdy później nie widziałem swego gniazda. To było inspiracją wyprawy na Ukrainę. Reszta jest przy okazji.


Trasa wyprawy biegła z Przemyśla przez Rawę Ruską, Lwów, Iwano-Frankowsk, Kołomyje, Czerniowce, Kamieniec Podolski, Chmielnicki, Winnice, Umań, Odessę, Mikołajew, Herson, Armańsk, Symferopol, Bachczyasaraj, Jałtę, Ałusztę i ponownie do stolicy Krymu Symferpola gdzie zakończymy podróż. Razem dwa tysiące czterdzieści pięć kilometrów wspaniałej przygody.

Dzień zero, 07.09.2009, kilometrów 18.
Ze Szczecina ruszyliśmy na start pociągiem. Wspiera mnie zawsze moja córka Dagmara, na zdjęciu na wrocławskim dworcu. Trzynaście godzin później byliśmy w Przemyślu. W przemyskim kantorze: 35 polskich groszy = 1 ukraińska hrywna. Ciemno już. W świetle reflektorów dotarliśmy do Medyki. Przyczailiśmy się na podwórku sympatycznej rodzinki tuż przy przejściu granicznym. Mój rower z wyposażeniem waży 47 kg, Andrzeja 53.

 


Dzień pierwszy, 08.09.2009, kilometrów 79.
Wczesnym rankiem przekroczyliśmy granicę. Dlaczego do Lwowa przez Rawę Ruską, pytali miejscowe ukraińskie mrówki. Na tym rowerze nie dojedziesz. To już drugie ostrzeżenie. Pierwsze otrzymałem od kierowców tirów ustawionych w kolejce poprzedniego wieczora pod szlabanem granicy, „nie masz już opon” brzmiało jak wyrocznia . Muszę, tam się urodziłem. To i tam umrzesz, jak oczywiście dojedziesz, usłyszałem w odpowiedzi. Andrzej analizując nasze dzisiejsze rozmowy i pamiętając jeszcze wczorajsze prognozy zasugerował, by zrezygnować z Rawy. Po chwili namysłu, zgodziłem się. Ruszyliśmy, ale już po trzydziestu kilometrach drogi na Lwów skręciliśmy na północ, na moją Rawę. Ukraińcy mają kompleksy, drogi wprawdzie dziurawe ale da się przejechać. Towarzysza Lenina można jeszcze gdzieniegdzie spotkać ale niemal wszystkie pomniki zastąpione zostały Szewczenką. Wieczorem rozbiliśmy pierwszy obóz dwadzieścia kilometrów przed celem. Dla podtrzymania rosyjskiej tradycji wypiliśmy za pomyślność naszej wyprawy.

 

 


Dzień drugi, 09.09.2009, kilometrów 79.
O siódmej wieczorem po przestawieniu zegarków robiło się już szaro. O siódmej rano zaczynało świtać. Mamy każdego dnia najwyżej dziesięć godzin aktywnej podróży. Ale za to we wrześniu jest już po sezonie, mniej turystów i taniej. Ruszyliśmy o dziewiątej. Ugotowanie śniadania, upchanie wszystkiego w niewielkie sakwy oraz złożenie i zapakowanie namiotu zajmuje minimum 90 minut. Na rozbicie obozu z kolacją aż do zasunięcia zamków namiotu wystarczy tylko 60. Ale trzeba jeszcze wypić należne po każdym etapie piwko i zapalić miętusa bo tutaj tanie jak ukraiński barszcz. Przed południem przekroczyliśmy rogatki Rawy Ruskiej. Małe, śpiące miasteczko tętni życiem tylko na miejscowym bazarze. Sędziwa babuszka z którą rozmawiam nie pamięta już, kto tu mieszkał przed wojną. Spełniłem swoje marzenie, ujrzałem rodzinne gniazdo. Opuszczałem je ze smutkiem ale bez żalu. Napotkany pan Kosmałek z Lublina mieszka i pracuje tutaj już sześć lat a to znaczy, że moje miasteczko ma w sobie jakiś tajemniczy czar.

 

 

 


Dzień trzeci, 10.09.2009, kilometrów 82.
Wyznaczyliśmy sobie ostatnią wieś siedem kilometrów przed Lwowem, na nocleg. Niestety była to już sypialnia tego pięknego polskiego grodu. Żadnego miejsca na ustawienie namiotu. Z pomocą miejscowych kobitek znajdujemy kawałek wolnego placu. Wiktor buduje tu sklep przemysłowy. Rozbijamy namioty w towarzystwie młodej gawiedzi. Częstujemy czekoladą, oni rewanżują się plastrem arbuza, pomidorem i papryką. Jeszcze muszę wrócić na rogatki po piwo bo wylosowaliśmy w pociągu, że w dni parzyste polecenia w sprawach spornych wydaje Andrzej, a w pozostałe mścił się będę ja. Wieczorem jest zimno ale rano jeszcze bardziej. Obrazki przydrożnego handlu jak ten poniżej, można spotkać na Ukrainie wszędzie.

 

 


Dzień czwarty, 11.09.2009, kilometrów 85.
Ruch spory, drogi dojazdowe nienajlepsze. Ni stąd ni zowąd znaleźliśmy się w samym centrum Lwowa. „Witam turystów z Polski”, można usłyszeć dość często. Jednak krótka znajomość najczęściej zmierza do zaoferowania prywatnej kwatery. Czasami zagadnie młody człowiek żeby w końcu po krótkim spacerze upomnieć się o swoje honorarium. Liczne polskie wycieczki wsłuchują się w opowieści przewodników, a my dołączamy dyskretnie by wyłowić to czego nie znaleźliśmy w naszych notatkach. Plakat z tyłu mojego bagażnika i dumnie powiewająca na maszcie polska bandera są zaproszeniem do wielu miłych spotkań w każdym zakątku naszej wędrówki. W południe trzeba się napić najlepiej parzonej tu kawy, w małej kawiarence u Wirmenka. Kto nie ma simloka w swoim telefonie komórkowym płaci prawie 7 zł za minutę do Polski w roamingu naszego operatora. Jeśli kupisz kartę startową w „calyświat” płacisz do kraju 35 groszy i masz wszystkie telefony na Ukrainę za darmo. Pod wieczór opuszczamy Lwów. Planujemy trasę na swoich GPS i każdy z nich proponuje inną wersję. Wpadliśmy w prawdziwą kołomyję i wydostanie się poza miasto zajmuje nam sporo czasu. Pozwoliło to nam ujechać jeszcze 10 km i znaleźliśmy miejsce na namioty w przydrożnym ogródku. „Cygany przyjechały” mówili przechodnie mijając za płotem nasz tabor. Gospodarz zaprzeczał, ale nas to bawiło. Wkrótce zrobiło się ciemno i zostaliśmy zaproszeni na racuchy z konfiturą i pierożki z nadzieniem. Rano także nie ominęło nas śniadanie. Mocna kawa i ruszamy na południe.

 

 


Dzień piąty, 12.09.2009, kilometrów 86.
Przed Iwano-Frankowskiem wyczerpujące góry. Kiedy wspinamy się na szczyt zastanawiamy się zawsze co będzie za nim. Odpowiedź była niemal zawsze ta sama, zjazd i znowu pod górę. Uzupełniamy kalorie w przydrożnym sklepiku. Ruszamy pokrzepieni pod kolejną górę. Na szczycie okazuje się, że jestem sam. Zatrzymuję samochód by spytać o los zaginionego, samotnego rowerzysty. Uruchamiam telefon, włączam GPS. Okazuje się, że jadę w przeciwną stronę, do Lwowa. Andrzej także zatrzymał samochód zadając to samo pytanie i nie domyślał się nawet co się mogło wydarzyć. Po upływie pół godziny ujrzał mnie mozolnie wspinającego się na szczyt. Szczyt niefrasobliwości, ale niech to będzie zapisane na moje wyczerpanie. Dziesięć procent wzniesienia oznacza, że na długości jednego kilometra muszę się wznieść sto metrów w pionie. No i do tego naprawa drogi technologią spotykaną również na polskich drogach. Najpierw polewa się ją rozgrzaną smołą a potem sypie grys. Moje opony oklejone taką konfiturą zatrzymują rower w miejscu i mogę być pewny, że za chwilę będzie wymuszony pitstop. Zawsze mam jedną oponę i dwie dętki w zapasie. Ukręciliśmy już osiemdziesiąt kilometrów. Więcej się nie da. Na Ukrainie w rejonach które przemierzamy, nie ma lasów. Rzędy krzaków oddzielają szosę od pól. Zawsze musimy wpraszać się do gospodarstw wiejskich. Ma to dużą zaletę bo nie musimy dźwigać zapasu wody przed rozbiciem namiotów w otwartym terenie. No i ta zawsze miła gościnność. Tym razem szczęściem dzieliliśmy się z rodziną Darii i Anatola. Kąpiel a potem pierogi ze śmietaną. Daria bywała w Polsce z chóralnym zespołem więc odśpiewaliśmy sztandarowe „hej hej ułani”. Rano pożegnaliśmy się nostalgiczną „spraszczaj rodimyj gorod”. Było bosko.

 

 

 


Dzień szósty, 13.09.2009, kilometrów 85.
Już lepiej niż wczoraj. Dość płasko by tego nie zauważyć. Do Kołomyi docieramy przed południem. Za późno by spotkać Polaków opuszczających kościół i porozmawiać jak to drzewiej bywało. Jest za to muzeum wydmuszki, ładny ryneczek a na nim dopiero co poślubieni nowożeńcy, bo sobota. Obiady zawsze w barach, czasem w restauracjach. Od 15 hrywna za rosół, klopsiki z ryżem i herbatę do 90 za miseczkę zupki i sześć maleńkich placuszków ziemniaczanych bo degustowaliśmy ”ukraińskie specjały”. Śpimy w ogródku biedniejszej zagrody ale herbatka gościnnie jest. W nocy jakiś zabłąkany pies zaczepia odciąg Andrzeja namiotu i ogłoszony został alarm. Gospodarze oddalonego około sto metrów domku, pojawili się na ćwiczeniach natychmiast. Głupio nam było, toteż wczesnym niż zwykle rankiem umknęliśmy niepostrzeżenie.

 

 


Dzień siódmy, 14.09.2009, kilometrów 74.
Czerniowce. Mówi się „Mały Paryż” ale wydaje się to przereklamowane. Ta stolica Bukowiny może się jednak pochwalić mnogością architektonicznych perełek, kunsztownie zdobionych budynków, różnorodnością mieszkańców z czego do najbardziej wpływowych należą Rosjanie, Żydzi, Polacy i Rumuni. Wczoraj wydawało nam się, że góry zostawiliśmy już za sobą. Ale to był tylko jeden dzień odpoczynku. Ukraińskie górki nie przekraczają wprawdzie 1200 metrów wysokości ale powtarzają się jedna za drugą jak fale na wzburzonym morzu. Już wszystko jedno gdzie musimy położyć się spać, byle szybko. Rano okazuje się, że moja tylna piasta ma wyrwane dwa gniazda mocujące szprychy. Do Kamieńca Podolskiego niedaleko, próbujemy dojechać.

 

 


Dzień ósmy, 15.09.2009, kilometrów 75.
Przed południem jesteśmy w Kamieńcu Podolskim. Wszelkie próby znalezienia piasty, także na bazarze gdzie można kupić nieomal wszystko kończą się na niczym. Mamy jednak sprawdzoną informację, że w Chmielnickim znajdziemy serwis gdzie będziemy mogli naprawić rower. To spora odległość i trzeba skorygować trasę. Tymczasem możemy zwiedzić to piękne miasteczko. Most nad rzeką Dniestr zapięty jest na sto kłódek. Tradycyjnie już, zakochani przysięgając sobie wierność na całe życie, zamykają kłódkę na barierkach mostu a klucze rzucają w przepaść. Można oglądać też wspaniałe cerkwie wokół ratusza, twierdzę i panoramę miasta. Tutaj kupuję ikonę dla mojej żony bo takie było jej życzenie. Jest nadgryziona przez korniki co ma określać jej wiek i wartość. Ikon wykonanych przed pięćdziesięciu laty nie można wywozić, ale chyba celnicy wiedzą z której stodoły pochodzi ta stara deska na której wczoraj namalowano świętego. Jak ją targowałem, farba była już sucha na pewno. Jest piękna. Zawsze na koniec trafiamy do ogródka za miastem gdzie dobrzy ludzie przyniosą wody do mycia, postawią butelkę dobrego piwa i pozwolą zrobić pamiątkowe zdjęcie.

 

 

 


Dzień dziewiąty, 16.09.2009, kilometrów 73.
Pogoda wspaniała, słońce przygrzewa podczas dnia, wieczorem jest przeważnie chłodno, rankiem mniej niż 5 stopni. GPS poprowadzi nas najkrótszą drogą choć nie był to dobry wybór. Wpadliśmy na drogę iście raczej dla kładów. Ale nie cofniemy się. Szrut, dziury i góry. Wreszcie zobaczyliśmy coś takiego czarnego jak asfalt. Wreszcie jakiś sklepik czyli punkt odżywczy. Mój plakat oraz flaga zawsze zainteresują kogoś i sprowokują do ciekawej rozmowy. Minęło prawie pół godziny nim wsiedliśmy znowu na rowery. Było dużo dobrej zabawy ale tego właśnie szukamy. Dziesięć kilometrów przed Chmielnickim szukamy miejsca na obóz. Musimy być wcześnie w serwisie. Heliena i Juri przyjmują nas kolacją. Gospodyni ma polskie korzenie i cieszy się z naszego spotkania. Kotleciki z ziemniaczkami uzupełniają stracone po drodze kalorie. Rano mocna kawa stawia nas na nogi.

 

 


Dzień dziesiąty, 17.09.2009, kilometrów 79.
Kilka razy z góry w dół, z dołu pod górę i jesteśmy w Chmielnickim. Mamy adres, szukamy serwisu. Ktoś uprzejmy sięga po telefon, komunikuje się z kimś, po chwili mamy jasny plan dotarcia do celu. Tylko dwie godziny i czterysta hrywien kosztuje wymiana uszkodzonej piasty. W bankomacie pobieram 1100 hrywien. Przydadzą się, o czym opowiem później. Andrzej łapie pierwszą gumę. Odtąd nie będzie tak łatwo znaleźć kawałek pola na kamping. Ludzie boją się nas choć golimy się systematycznie i strzyżemy włosy co tydzień. Mężczyźni są zdecydowani w odmowie zaś kobiety zawsze próbują nam pomóc. Błądzimy po wsi gdy nagle na horyzoncie pojawia się batiuszka na rowerze. To miejscowy pop którego cerkiew mijaliśmy wcześniej. Uśmiechnięty, przyjmuje naszą rekomendację z zadowoleniem. Lokujemy się w ogródku plebanii z reprymendą, żebyśmy byli pokorni. Kiedy już rozbiliśmy namioty, wieczorem po pracy pojawia się grupa sympatycznych młodzieńców remontujących ową cerkiew. Jest także batiuszka z którym żartujemy do woli. Nawet nie przypuszczaliśmy, że zaproszeni będziemy na wytworną kolację. Barszcz ukraiński, suszona wędzona ryba, woda ognista i piwo. Rozmowy trwały tak długo jak wytrzymała głowa. Rano, kiedy już się spakowaliśmy ujrzeliśmy naszego batiuszkę w oficjalnym już stroju popa. Jaka przemiana, w pełni respektu odłożyliśmy żarty na bok. Zaproszeni do cerkwi dostąpiliśmy zaszczytu uczestnictwa w krótkiej mszy i błogosławieństwie specjalnie tylko dla nas. To niesamowite przeobrażenie wewnętrzne spowodowane autorytetem które reprezentował duchowny. Tego nigdy nie doświadczyłem w naszym kościele.

 

 


Dzień jedenasty, 18.09.2009, kilometrów 88.
Winnica, największe miasto Podola. Tu w szesnastym wieku dostaliśmy solidne lanie od Kozaków, tu urodził się Brzechwa, tu miało miejsce pierwsze w historii zabalsamowanie ciała miejscowego chirurga które potem stało się wzorcem do zmumifikowania Lenina. Winnica jest miastem kosmopolitycznym. Nie ma tu żadnych zachowań rasistowskich jakie możemy obserwować u nas. Studiuje tu na czterech miejscowych uczelniach niemal cały świat. Spotykamy tu Juriego, dziennikarza, poetę, filologa i działacza politycznego Z maila wiem, że zostawiliśmy tu swój ślad w miejscowej gazecie. Opuszczamy kolejny gród ciesząc się sympatią jaką nam tu okazali. Śpimy poza miastem przy drodze, ale mamy kontakt z gospodarstwem a więc jest woda, witaminki i kawa na dobry dzień, chociaż rano tylko plus cztery..

 

 

 


Dzień dwunasty, 19.09.2009, kilometrów 101.
Wchodzimy przez Umań na autostradę Kijów Odessa. Właściwie jest to droga szybkiego ruchu z poboczem, odpowiednio wyprofilowana czyli dosyć płaski teren. Słonecznie jak zawsze, boczny wiaterek. W przydrożnych bazarach bułeczki z powidłami, rodzynkami i innym nadzieniem są najczęściej oferowane ale nie pasują do wędlin które zresztą nie są tu najlepsze. Nie dostaniecie nigdzie konserw mięsnych poza jedyną półkilową tuszonką ale nie będzie wam smakowała. Pasztety oraz ryby w puszkach także nie ucieszą waszych podniebień. Coraz bardziej na wschód. Coraz bardziej nieufnie odnoszą się do nas ludzie których prosimy o nocleg na terenie posesji. Wasilij który ma polskie korzenie a teraz składa wizytę swojej mamie, także odmawia bo wjeżdża samochodem z przyczepą na swoje podwórko i nie wystarcza dla nas miejsca. Za chwilę, kiedy umawiamy się z babcią obok, przywołuje nas do siebie. Zmieścicie się? pyta oferując pozostałe 20 metrów kwadratowych ziemi obok studni. Jasne że tak. W przyjaznej rozmowie koryguje naszą dalszą marszrutę, bowiem mieszka na Krymie i zna tam każdy zakątek. Był kierowcą autobusów. Podaje adres i przekonuje do złożenia wizyty. Pokuszamy pogulamy, zrobimy banię, zachęca. Trudno odmówić. Spotkamy się za 7 dni.

 

 


Dzień trzynasty, 20.09.2009, kilometrów 111.
Ciągniemy ostro, na liczniku grubo ponad 30 km/godz. Ktoś na poboczu usilnie stara się nas zatrzymać. Skąd, dokąd, padają pytania. Nagle zjawia się jakiś gość i o coś pyta naszego rozmówcę. Oddala się, ale gubi portfel wypchany różnego rodzaju nominałami. Krzyczę za nim ale nie reaguje. Cicho, stul pysk usłyszałem od opryszka, podzielimy się. Protestuję, nie chcę to nie nasze pieniądze. W samochodzie przed nami jeszcze dwóch opryszków w panterkach. Zdajemy sobie sprawę, że jeżeli im przeszkodzimy, znajdą nas wszędzie. Jeszcze dwa dni będziemy jechać tą autostradą. Ruszamy. Za moment wraca poirytowany poszkodowany. Wiemy, że pieniądze ukryte są za gumką spodni dresu opryszka. Dajemy się zrewidować żeby podejrzenie skupiło się wyłącznie na złodzieju. Gość przegląda nasze nominały i ostatecznie przystępuje do tego właściwego, trzeciego podejrzanego. O dziwo, znajduje swój portfel z łatwością. Nawet nie dał mu w mordę. Widocznie wszyscy tu się wszystkich boją. Odjeżdżając odetchnęliśmy z ulgą. Nie braliśmy udziału w przestępstwie. Jak to się stało, że gość z przeciwległej strony autostrady pokonując zaporę po jej środku dociera do nas aby zadać jakieś pytanie? Ta myśl nie daje mi spokoju. Podczas obiadu w restauracji przedstawiam Andrzejowi nową wersje wydarzeń. Może to była jakaś zorganizowana banda która postanowiła nas okraść? Andrzej liczy swoje pieniądze, ja z kimś rozmawiam. Wreszcie możemy ruszyć ale Andrzej upiera się żebym przeliczył też swoje. Coś ty? Nie może mi niczego brakować, patrzyłem mu cały czas na ręce. Jednak sprawdzam. Brakuje 400 hrywien i 25 euro, Andrzejowi 300 hrywien i 20 $. Tyle płacimy za dziecinną naiwność połączoną z pokazem fachowej iluzji. Dzisiaj trzynasty dzień podróży. Próbowałem odkuć się w tańcu na rurze ale nikt nie chciał się dorzucić Przekroczyliśmy 1000 km i jak zwykle w niedzielę, należy się flaszka. Na pocieszenie.

 

 


Dzień czternasty, 21.09.2009, kilometrów 113.
Na ukraińskich drogach naprawy samochodów dokonuje się zwykle przy drodze, na poboczu. Pełno tu rozdartych opon co pewnie świadczy o warunkach dopuszczenia do ruchu. Nie ma takiej sprawy której by się nie dało z milicjantem załatwić. Dlatego pewnie tak często stoją tu krzyże przy drodze. Żeby tylko nie były to kiedyś nasze, upominamy się nawzajem by zachować czujność. Wieczorem trzeba skręcić do wioski na obiad i znaleźć jakieś miejsce do przetrwania. Zjeżdżamy na bezdroża, trzy kilometry dalej ma być sklep i bar. Potem okazało się że jeszcze cztery. Już nie wracamy z powrotem, choć droga nie zachęca co dalszej jazdy przed siebie. Jest wreszcie wioska, jest bar. Obok mocno już podchmielone towarzystwo gra w karty popijając złocisty trunek. Każdemu trzeba podać rękę. Pokuszać można? barszcz, kartoszki, miaso? pytam barmana. Wsio jest. Pootwierał jakieś szafki, lodówkę i zakomunikował: niczewo niet. Pojawia się szefowa. Gdzie będziecie spać? U ciebie, odparłem. Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Zawołała męża. Pięćdziesiąt metrów dalej znaleźliśmy się za wysokim murem strzeżonego obiektu przemysłowego. Rozbiliśmy namioty i o dziwo, zaproszono nas na obiad z powrotem do baru. Barszcz ukraiński, schabowy z frytkami, surówka, małpka i popitka. Wszystko za 40 hr.na ryjka (!) Już było ciemno kiedy na kampingu odwiedził nas mąż pani szefowej z reklamówka winogron i słoikiem miodu. Rano przed siódmą mieliśmy opuścić teren zakładu. Choć było jeszcze ciemno i zimno, nie było powodu do narzekań.

 

 


Za tydzień druga część relacji z wyprawy na Krym.