Odyseja andyjska 2009

Drukuj

Wyjazd w Andy miał być pierwszą pozaeuropejską podróżą w moim życiu. Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Zaznaczam, wybierałem się w góry. Też zresztą najwyższe w mojej dotychczasowej karierze.

Wyjazd w Andy miał być pierwszą pozaeuropejską podróżą w moim życiu. Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Zaznaczam, wybierałem się w góry. Też zresztą najwyższe w mojej dotychczasowej karierze.
Logistyka zaprzątała moje myśli przez dłuższy czas, pod góry trzeba było przecież jakoś dojechać. Szukając materiałów natrafiłem na Janne Coraxa, Szweda, który od lat z powodzeniem łączy zamiłowanie do wysokich gór i do dwóch kółek. No i już miałem nowego idola. Raz się żyje, decyzja została podjęta, jadę w Andy na rowerze.

Szczerze mówiąc, nie miałem wcześniejszych doświadczeń z turystyką rowerową. Jeździłem na długie wycieczki, startowałem w rajdach przygodowych, ale sakwy były dla mnie nowością, wcześniej jakoś mnie do nich nie ciągnęło. W końcu, co to za radość jeździć na takim ciężkim rowerze? – myślałem. A teraz nagle stałem się posiadaczem trójkołowej rowerowej ciężarówki. Cztery sakwy od Crosso, na bagażniku plecak górski, no i kolejne dwie sakwy na nowym modelu przyczepki Extrawheel, świeżo przetestowanym przez Duszak Team, także zresztą w Ameryce Południowej. Razem z rowerem jakieś 50 kg bagażu. Cargo nadane, wsiadłem w samolot i z polskiej zimy przeniosłem się w letnie upały Santiago de Chile.
 


Parę dni w Santiago pozwoliło mi się zaaklimatyzować. Miasto wyglądało bardzo schludnie i europejsko, może tylko twarze przechodniów były trochę mniej nadwiślańskie. No i uświadomiłem sobie, że ja przecież nie znam hiszpańskiego. Angielski był jeszcze mniej popularny niż u nas, więc na początku rozmawiałem głównie z gringos. Z rozdziawioną gębą słuchałem podróżniczych historii moich nowych hostelowych znajomych. I słyszałem coraz głośniej zew mojej własnej drogi. Wreszcie dotarło cargo z rowerem i mogłem ruszyć w stronę Pacyfiku.

 

 


Pierwszy dzień, to oczywiście pierwsze problemy. Okazało się, że jedyna droga nad ocean to autostrada a na autostradzie są tunele przez góry. Na rowerze naturalnie nie wolno. Cóż było robić. Krzyknąłem ‘Hola!’ strażnikom na bramkach i z udawaną pewnością siebie ich wyminąłem. Samochody śmigały, ciężki rower pod górę nie chciał sam wjeżdżać, gwoździe dziurawiły dętkę a słońce świeciło. Kiedy po 120 km dojechałem do Valparaiso, byłem jednym wielkim zwątpieniem. Cały poparzony od słońca, nogi miałem jak baniaki a to przecież był tylko lekki zjazd do oceanu. To co będzie dalej?!

Obłażąc ze skóry znad Pacyfiku zawróciłem na wschód w stronę Andów. O, jak ja nie mogłem się doczekać tego górskiego chłodu, wiatru i śniegów! Najpierw jednak trzeba tam było podjechać. Po dwóch dniach stałem już na chilijskim posterunku granicznym. Od Argentyny oddzielał mnie tunel drogowy Paso de los Libertadores na wysokości 3000 m. Nie dla rowerów... Szukać okazji, która mnie przewiezie, czy wjeżdżać szutrową drogą na 3700 m na przełęcz Paso Cristo Redentor? Kilkaset metrów wyżej przeklinałem swoją decyzję.

 

 

 

 


Niezliczone serpentyny, miękka nawierzchnia i przełożenie 1-1. Jednak stojąc na przełęczy pod statuą Chrystusa Zbawiciela symbolizującą wieczysty pokój chilijsko-argentyński, byłem z siebie dumny. Zresztą podjazd był już za mną a przede mną piętrzył się masyw Aconcagua, najwyższego szczytu andyjskiego. Jeszcze tylko szalony zjazd na 2400 m do Puente del Inca i czas było odstawić rower na rzecz butów. Aconcagua czekała.

 

 


W planach miałem trawers góry z podejściem przez dolinę Vacas i wejściem przez Lodowiec Polaków a powrót drogą normalną przez dolinę Horcones. Sezon się kończył i baza na Plaza Argentina pustoszała. Kiedy wreszcie jako tako się zaaklimatyzowałem i ruszyłem do góry, pogoda postanowiła zasygnalizować koniec lata. Utknąłem na tydzień sam w dwójce, czyli obozie pod samym lodowcem na wysokości 5800 m. Mogłem zejść tak jak wszyscy do bazy, ale z każdym dniem miałem nadzieję na poprawę warunków, więc czekałem. Kiedy wreszcie pojawiło się okno pogodowe, stało się jasne, że jedyną szansą na wejście na szczyt jest trawers na drogę normalną – na lodowcu było za dużo świeżego śniegu.

 

 

 


Przenosząc się, straciłem okulary i prześwietliłem sobie oczy... Kolejne dwa dni musiałem spędzić z zamkniętymi oczami w namiocie lecząc ślepotę śnieżną. W tym czasie inny zespół dwukrotnie zawrócił z powodu wiatru z prób ataku szczytowego. Gdy podjęli decyzję o odwrocie, ich przewodnik zostawił mi zapasowe okulary przeciwsłoneczne, żebym dzień po nich zszedł do bazy. Moje pozwolenie się kończyło i straciłem już nadzieję na szczyt, zresztą poza mną wysoko na górze nikogo już nie było. A tu nagle następnego poranka – lampa. Było co prawda późno, ale przynajmniej nie wiało i mogłem już otworzyć oczy. Zaskoczony ruszyłem do góry. Po kilku godzinach szczyt był mój – „dzięki” długiemu załamaniu pogody byłem niemalże sam na tak popularnej górze.

 

 

 

 


Gdy dwa dni później stanąłem nagi pod prysznicem w Puente del Inca, nie wiedziałem czy śmiać się, czy płakać. Pod Aconcaguę wszedłem ja, a ze szczytu wrócił jakiś poodmrażany na twarzy i zarośnięty typ z BMI skoczka narciarskiego. Zjeżdżając na rowerze w doliny czułem jak lycra faluje na moim wychudzonym udzie a z powodu infekcji z gardła wydobywał mi się głos Jana Himmilsbacha. Nie było jednak czasu na roztkliwianie się nad sobą, trzeba było jechać na północ.

 

 

 


Tymczasem zjechałem w doliny i to było prawdziwe wytchnienie od górskiej pustyni. To znaczy, w dolinach też była pustynia, z tym, że cieplejsza, jednak miasteczka stanowiły zielone oazy w tym martwym kamiennym krajobrazie. Trawa, konie, zapach topoli po prostu oszałamiały. No i spotkałem Jaffy’ego – Nepalczyka, który od roku jechał z Kaliforni w kierunku Ziemi ognistej na swoim góralu zaopatrzonym w przyczepkę Boba. Poderwał tu jakąś dziewczynę, więc zatrzymał się na parę dni. Ja natomiast najadłem się, nawdychałem tych wszystkich zapachów i ruszyłem dalej do Barreal, miasteczka, z którego miałem atakować kolejny sześciotysięcznik, Mercedario. Po drodze jeszcze zaliczyłem paskudną glebę, kiedy na zjeździe urwał się długo wyczekiwany asfalt a ja rozpędzony wskoczyłem w miękki szuter. Ja w lewo, przyczepka w prawo i w locie zdążyłem tylko zastanowić się, kiedy mnie ktoś tu znajdzie połamanego. Na szczęście skończyło się na kilku niegroźnych obtarciach i doświadczeniu, że trzeba jeździć ostrożniej, bo to nie XC i tak ciężki rower błędów nie wybacza.

 

 


A Barreal miało urok prawdziwego pueblo jak z westernu. Ciche, zielone i prowincjonalne w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zupełnie mi się nie chciało stamtąd wyjeżdżać. Nawet jednostka wojskowa, gdzie załatwiałem pozwolenie na wyjście na wyjście w góry, była tak przyjemnie senna a żołnierze tacy przyjacielscy, że aż się nie chciało wierzyć, że istnieją tak błogie miejsca – z jednej strony cywilizowane, a z drugiej strony, żyjące swoim własnym rytmem, zupełnie oderwane od tego, co dzieje się w wielkim świecie.

Rowerem dojechałem do Santa Ana – tu, na wysuniętym posterunku dwóch żołnierzy łowiło ryby, karmiło konie i piło fernet oglądając wieczorem telewizję. Znowu nie chciało mi się nigdzie ruszać... Jednak dalszy trekking doliną Rio Colorado okazał się wart wysiłku, chociaż trudny, bo obfitujący w liczne przejścia przez rwącą rzekę. Samo wejście na Mercedario poszło szybko. Piękna, stroma linia wiodąca przez południową ścianę budziła respekt, ale 2400 m deniwelacji do szczytu udało się pokonać w pojedynczym ataku. Muszę przyznać, że powrót po dwudziestu godzinach przez charakterystyczne dla Andów śniegi pokutujące, czyli penitenty odbywał się już „na oparach”.

 

 


I znowu Barreal, i znowu rower. Wciąż jechałem na północ, w kierunku ostatniego górskiego celu – rejonu Puna de Atacama. Kilka dni jazdy, księżycowe krajobrazy, noclegi na pustyni, piękne kaniony. Coraz bardziej czułem się „u siebie” będąc w drodze. A w cieniu zrujnowanego domu, jedynym w okolicy miejscu, gdzie można schować się od palącego słońca, stoi Michel – pielęgniarz z Francji – i spokojnie obiera sobie jabłko. Właśnie kończy swoją trzymiesięczną rowerową podróż po Argentynie, Chile i Boliwii. Co roku bierze długi urlop i rusza gdzieś z rowerem, ostatnio był na Kubie, wcześniej na Tajlandii a teraz już myślami jest przy następnej podróży. Wymieniamy informacje i każdy rusza w swoją stronę. Kolejne dni i przychodzi pora wymienić klocki hamulcowe. A w San Jose de Jachal wszystko zamknięte. Dlaczego? No jak to, przecież jest święto San Jose! Jednak Francisco, który siedzi i pije mate na ławce przed domem ma znajomego, który zna właściciela warsztatu. Z nowymi klockami ruszam dalej w stronę Puny.

 

 


Odległości między miasteczkami są dla Europejczyka wprost niewyobrażalne. Proste ciągną się po kilkadziesiąt kilometrów. Złapałem już jednak rytm, bagaż mi nie ciąży i mam wrażenie, że odległość sama ucieka spod kół.

 

 


Wreszcie Vinchina - ostatnia osada przed Puną. Strażnik parku narodowego za nic nie chciał nie przepuścić, dowiedziawszy się o moich planach, jednak wreszcie, widząc, że nic nie wskóra, dał za wygraną. Ja grałem twardego, chociaż sam nie bardzo wiedziałem, co mnie czeka.

Następnego dnia, po dwóch tysiącach metrów podjazdu byłem już po środku Wielkiej Przestrzeni. Na wysokości ponad 4000 m rozpościerała się błękitna laguna a wokół, jak okiem sięgnąć, kamienna pustynia, z której wyrastały kopce kolejnych sześciotysięczników. Jedynymi przejawami życia były brodzące w jeziorze flamingi i wikunie skubiące rachityczne roślinki. Nad laguną stał niewielki kamienny schron – przed stu laty zbudowano ich całą sieć, by pomóc przetrwać w tym niegościnnym otoczeniu podróżnym przeprawiającym się przez Andy do Chile. Choć dziś nieużytkowany, szlak ten wkrótce odzyskać ma dawne znaczenie – tuż nad laguną niespodziewanie napotkałem gładką asfaltową drogę. Ponieważ jednak jest ona budowana od strony granicy, nie ma na razie połączenia z dolinami. Walcząc z wiatrem mijałem osłupiałych operatorów maszyn drogowych, zastanawiających się pewnie, skąd się tu wziął ten Don Kichot. Szybko jednak opuściłem drogę i po śladach samochodów terenowych skierowałem się do kaldery Corona del Inca – najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie (cokolwiek to znaczy...). Rower, w przeciwieństwie do samochodów, ma jednak tylko dwa wąskie koła, więc szybko zamieniliśmy się miejscami i przez piaszczystą dolinę wędrowaliśmy już obok siebie lub on na mnie. Na 5000 m poddałem się i porzuciłem swego rumaka, do kaldery nie było mu dane dotrzeć. Po drodze wszedłem jeszcze na kolejny sześciotysięcznik Bonete Chico, minąłem jezioro i skierowałem się dalej na piechotę w stronę masywu Monte Pissis. Samo wejście na trzeci co do wysokości szczyt andyjski poszło szybko, ale za to na moją psychikę zaczęła działać potęga Puny.

 

 


Nastroje wahały się od euforii do załamań bliskich płaczu. W każdą stronę od najbliższej osady dzieliło mnie co najmniej 200 km. W jednej chwili podziwiałem tę niesamowitą przestrzeń, intensywność kolorów skał i nieba, a po chwili nachodziły mnie myśli, że jestem tam sam, głodny a jak coś mi się stanie, to nikt mnie nie znajdzie, tak jak tego Anglika parę lat temu.

Mimo wszystko, gdy wróciłem do asfaltu, zgodnie z planem skierowałem się jaszcze dalej w głąb Puny. Nocleg w tymczasowej bazie robotników i spotkanie z ludźmi znacznie poprawiły moje morale. Byłem gotów, by ruszyć w bezdroża. Miałem okrążyć masyw Pissis. Wiedziałem, że udało się to kilku ekspedycjom 4x4, więc miałem nadzieję, że mi też się uda. Na początku szło nieźle – podłoże było dość twarde a kamienie niezbyt duże. Jednak po kilku godzinach moja dolina zaczęła się zwężać i zamieniła się w głęboki kanion. Jechać już od dawna się nie dało. Rozebrałem więc bagaże i ratami wyniosłem wszystko na płaskowyż nad kanionem. Oczywiście okazało się, że jestem z jego złej strony, bez możliwości przeprawienia się na drugą stronę, gdzie znajdował się łatwy teren, którym właśnie udało się przejechać wyprawom samochodowym. Żeby się tam znaleźć należało wyjść z doliny znacznie wcześniej. Następne dwa dni na zmianę nosiłem i pchałem rower przez wielkie głazy skrajem kanionu lub środkiem rzeki nim płynącej. Pięć kilometrów dziennie. Wreszcie udało mi się znaleźć słaby punkt w zboczu wąwozu i wyjść na jego właściwą stronę. Kanion wreszcie skończył się a ja mogłem odtańczyć dziki taniec zwycięstwa u progu rozległej płaskiej doliny. Wiedziałem już, że dam radę. Zresztą opcji wycofania się raczej nie było. Jechać się wciąż nie dało z powodu piaszczystego podłoża, ale za to pchanie szło o wiele szybciej. Wreszcie znowu zobaczyłem pojedyncze ślady samochodów terenowych i nawet udawało się pokonywać kawałki na siodełku. Przełożenie oczywiście 1-1. Za przełęczą na 5200 i mroźnym noclegu (amplitudy temperatur w Punie są bardzo wysokie), wjechałem w twardszą, bo pokrytą solą dolinę i dość szybko dojechałem do kolejnego wielkiego jeziora – Laguna Verde. Znowu wreszcie spotkałem ludzi – jezioro jest stosunkowo popularnym celem dla miłośników samochodów terenowych. Czekał mnie kolejny dzień z ciężkimi podjazdami, piaszczystymi dolinami, uszkodzonymi wózkiem przerzutki i po szalonym półtorakilometrowym (w pionie) zjeździe mogłem ucałować prawdziwy, połączony ze światem asfalt. Od wczoraj miałem już resztki jedzenia a tu się okazało, że do najbliższego miasteczka Fiambala jest jeszcze 100 km. Na szczęście prawie cały czas w dół, więc następnego dnia po trzech godzinach jazdy mogłem się już rzucić na zapasy miejscowego sklepu.

 

 


Po regeneracji w pobliskich gorących źródłach i kilkudniowym odpoczynku... zawróciłem w stronę Puny. Znany mi już ze zjazdu odcinek szedł tym razem trochę wolniej, poza tym spotkałem kolejnego sakwiarza – pod górę toczył się Constantino, Argentyńczyk, który wielkanocny urlop postanowił wykorzystać na krótką wizytę w Chile u stóp wulkanu Ojos del Salado – drugiego najwyższego szczytu w Andach. Przejechaliśmy wspólnie jeden dzień, po czym znów opuściłem asfalt, by wejść na wspomniany wulkan od rzadko uczęszczanej argentyńskiej strony. Wejście odbyło się w ekspresowym tempie, do tego nową drogą, drugą już polską na tym szczycie – jego pierwszymi zdobywcami byli w 1937 r. Wojsznis i Szczepański. Tak więc na Ojos del Salado po „Ruta Polaca” pojawiła się jeszcze „Ruta Varsoviana”.

 

 


Po czterech dniach w górach wróciłem na rower i czekał mnie długi podjazd na graniczną przełęcz Paso San Francisco. Kierowcy nielicznych mijających mnie samochodów kibicowali mi, gdy wspinałem się powoli na liczącą 4800m przełęcz. Stąd jeszcze 200 km i dojadę do najbliższego miasteczka w Chile – Copiapo. Jednak najpierw czekało mnie kilka zjazdów i podjazdów, oraz walka z huraganowym wiatrem wiejącym od strony oceanu. Dopiero ostatnie 120 km zjazdu miało być łatwiejsze fizycznie, chociaż i tak pełne emocji – pokonałem je ze średnią prędkością blisko 40 km/h – kto jeździł tak dociążonym rowerem po górskich drogach, ten wie jakie to uczucie.

 

 


Moja południowoamerykańska przygoda zbliżała się do końca. Jeszcze tylko 800 km drogi na południe do Santiago de Chile. Częściowo po uczęszczanej autostradzie nr 5, z której szybko uciekłem na lokalne drogi wiodące wzdłuż wybrzeża oceanu, potem przez coraz bardziej zielone ku południowi poprzeczne górskie doliny. Opuściłem region Atacama, z czasem coraz mniej widać było kaktusów i pustynnych krzewów. Coraz więcej gajów oliwnych i owocowych. Codziennym rytuałem była wizyta w supermarkecie i wtłaczanie w siebie gigantycznych ilości kalorii, tak potrzebnych przy przejazdach przez kolejne grzbiety.

 

 


Wreszcie po kilku dniach i finiszowym ściganiu z kolarzami amatorami na szosówkach zamknąłem swoją pętlę i stanąłem u stóp wzgórza San Cristobal w stolicy Chile. Zarośnięty, opalony na heban i wyżyłowany jak nigdy dotąd mogłem opowiadać swoje historie innym gringos, którzy dopiero co przyjechali i tym razem to oni słuchali mnie z rozdziawionymi ustami. A ja wiedziałem, że po tym wyjeździe nic nie będzie takie sam. Już zaczynałem kombinować – gdzie by tu pojechać w następnym roku? Ekspedycyjny wirus złapał mnie na dobre.

 

 

 


 


PS.
Chciałbym bardzo podziękować firmom, które pomogły mi w realizacji tego wyjazdu – Extrawheel za świetną przyczepkę, Crosso za niezawodne sakwy i nadajnikowi satelitarnemu Spot, który zwiększył moje bezpieczeństwo i pozwolił moim bliskim śledzić moje postępy podczas całej podróży.

Nie bójcie się marzyć i swoje marzenia realizować!

Piotrek Kłosowicz