7:10 Sestokai

Rowerem po Litwie, Łotwie i Estonii - Sierpień 2009

Drukuj

Osoby dramatu (w kolejności przypadkowej): Lucky, Szpula, Sebastian, Wiśnia, Majka, Marta, Dudek, Andrzej, Boski, Hania, Kuzyn vel. Turek.

Od wszystkich bije zadziwiający blask. Ich wzrok jest jasny a kroki pewne. Pojawiają się z nikąd, budząc strach i uwielbienie. Mężczyźni z szacunkiem pochylają obnażone głowy, młode dziewczyny rzucają kwiaty na drogę a pobożne dziatki klękają pokornie. Normalnie respekt!

Marcin Wiśniewski:

1 sierpnia (sobota) – 4,5 km

Wyprawę zaczynamy po godz. 7 na Dworcu Wschodnim w Warszawie, ale część naszej ekipy wsiada na Dworcu Zachodnim, choć określenie „wsiada” jest sporym nadużyciem. Dwie osoby szczególnie boleśnie przekonały się, że od czasu do czasu polska kolej jest punktualna. Wsiadamy na Wschodnim i czeka na nas kolejna niespodzianka. Okazuje się, że w wagonie rowerowym praktycznie nie ma miejsca. Część naszych rowerów pakujemy po przeciwnej stronie wagonu rowerowego, a nawet w toalecie. Miejsc siedzących praktycznie nie ma, dlatego aż do Suwałk siedzimy na korytarzu.


W Szestokach (lit. Šeštokai) wysiadamy ok. godz. 14, czyli 15 miejscowego czasu i przesiadamy się w podmiejski do Wilna. W porównaniu z polskimi podmiejskimi, litewski odpowiednik charakteryzują stosunkowo długie wagony, które nie są podzielone na przedziały. Mankamentem jest brak przedziału lub wagonu rowerowego i zaledwie trzy miejsca na rowery. Z uwagi na małą liczbę pasażerów, nasze jednoślady stawiamy pomiędzy siedzeniami. Jeśli chodzi o dalsze porównania z polską koleją, to na Litwie zwraca uwagę czystość i schludność składu. Niestety, okazuje się, że problemy z konduktorami są globalne a liczenie w zakresie 100 wymaga kilkukrotnego użycia kalkulatora. Wprawdzie za przejazd do Wilna każdy płaci 28,30 lita, ale cena roweru jest zróżnicowana. Część z nas (w jednym wagonie) płaci 11 litów, a pozostali – w innym wagonie – 9 litów. Wcześniej za pociąg relacji Warszawa-Trakiszki płacimy 52 zł (bilet normalny) i 9 zł dopłaty za rower. Za przejazd od Trakiszek do Szestoków dopłacamy u konduktora po 8,50 zł.

Jak na pierwszy dzień wyprawy, to jeżdżenia rowerem było wyjątkowo mało, bo zaledwie 4,5 km. W Wilnie (lit. Vilnius) poszukiwaliśmy bowiem naszego hostelu (Wileńskie Schronisko Młodzieżowe – Vilniaus Jaunj Turist) położonego w separatystycznej Republice Zarzecza. Czyli w zasadzie w samym centrum starego Wilna. O ile z zewnątrz hostel prezentował się, jak ruina, o tyle wewnątrz spełniał standardy przyzwoitości. Następnie po zobaczeniu kilku absolutnie obowiązkowych pozycji takich jak: Ostra Brama (Brama Miednicka), Wrota Bazyliańskie czy Plac Katedralny przystąpiliśmy do degustacji miejscowych browarów, przede wszystkim Svyturysa i Baltsa. A co do samego Wilna, to zwraca uwagę niska zabudowa miasta, odrestaurowane kamienice i pomnik „samuraja”, czyli wyjątkowo nieudany pomnik założyciela miasta – wielkiego księcia litewskiego Giedymina (lit. Gediminas). Wilno wraz z austriackim Linzem są w tym roku Europejską Stolicą Kultury, ale w mieście nic takiego nie było wyraźnie widać.

 

 


2 sierpnia (niedziela) – 37 km

W związku z tym, że czekamy na dwie osoby, które nie zdążyły na pociąg postanawiamy pozostać w Wilnie i pojechać do Trok (lit. Trakai).
Często mówi się, że Troki są dawną stolicą Litwy. I jest to prawdą, ale tylko częściowo, bowiem obecne Troki, to właściwie Nowe Troki, a dawna stolica to Stare Troki (lit. Senieji Trakai), znajdujące się ok. 5 km na pd.-wsch. od Trok. Co ciekawe wśród ośmiu miast partnerskich Trok aż pięć stanowią polskie miasta (Malbork, Nowy Sącz, Giżycko, Góra i Szydłowiec).

Na jednej z wysp leżących na jeziorze Galwe (lit. Galvė) znajduje się średniowieczny zamek, który stanowił siedzibę wielkiego księcia litewskiego Witolda (lit. Vytautas). Zamek jest średniowieczny przede wszystkim z nazwy, ponieważ jego rekonstrukcja miała miejsce w XX w., choć trzeba przyznać, że zamek zwany „małym Malborkiem” robi wrażenie. Bilet normalny obejmujący zwiedzanie zamku jak również muzeum znajdującego się na zamku kosztował 12 litów.

 

 


Ciekawostką etnograficzną Trok są Karaimowie, czyli grupa etniczna i religijna pochodzenia tureckiego. Karaimowie zostali sprowadzenie na Litwę z Krymu przez wielkiego księcia Witolda. Widocznym elementem ich osadnictwa w Trokach są charakterystyczne chałupy z trzema oknami od ulicy oraz knajpkami z ichniejszą kuchnią. Godnym polecenia są kybyny, czyli rogaliki z baraniną i Kybynlar, czyli karaimski browar.

 

 


Do Wilna wracamy pociągiem. W końcu bez przesady z tymi rowerami, szczególnie z jazdą po autostradzie.


3 sierpnia (poniedziałek) – 68 km

Chcą uniknąć trudności związanych z wyjazdem z litewskiej stolicy jedziemy pociągiem (19,80 lita) do Pobrodzia (lit. Pabradė) oddalonego od Wilna jakieś 30 km. Po godzinie osiągamy swój cel.

W mieście położonym niedaleko granicy z Białorusią działa Centrum Rejestracji Obcokrajowców (Foreigners’ Registration Centre), w którym przebywają osoby, które nielegalnie przekroczyły granicę z Litwą, a dokładniej z Unią Europejską. Z reguły są to uchodźcy lub osoby starające się o taki status. Centrum mieści się w budynku dawnych koszar Armii Radzieckiej. Na wyremontowanie budynku UE dołożyła 500 tys. euro. W Centrum może przebywać 300 ludzi, ale w sierpniu 1997 roku upchnięto w nim 962 osoby z 42 państw.

 

 


Z Pobrodzia jedziemy drogą asfaltową E102 do Sariai, ale ruch na tej lokalnej drodze nie był zbyt duży. Stamtąd po posileniu się, drzemce i rozmowie z litewskim księdzem-podróżnikiem pojechaliśmy w kierunku Nowych Święcian (lit. Švenionėliai). Niestety, 16 km pokonujemy wyboistą i szutrową drogą. W Nowych Święcianach, w których zresztą mieści się oddział Związku Polaków na Litwie, na dłużej zalegamy pod sklepem. Dodatkowo bardzo miła pani zaprasza nas do swojego ogrodu częstując dosyć nietypowymi wiśniami. Jeden z uczestników ekipy bezskutecznie szukał sposobu na przewiezienie do kraju sadzonki albo chociaż pędów tego drzewa.

Dalsza część naszej wyprawy przebiega asfaltową drogą E111, ale nie wszyscy długo cieszyli się takim stanem. Po wyjechaniu z miasta, minięciu żydowskiego cmentarza i przejechaniu torów kolejowych Sebie zerwał się łańcuch, co spowodowało podział w ekipie. Część została razem z pechowcem, pozostali ruszyli w kierunku Połusz. Asfaltowa droga prowadziła głównie wśród pół i łąk, ale niekiedy pośród lasów. Jedynym większym miasteczkiem, które napotkaliśmy na drodze były Kołtyniany (lit. Kaltanėnai), skąd dalej jechaliśmy drogą E114.

 

 


Po upływie 1,5-2 godzin (a może dłużej?) docieramy wreszcie do Połusz (lit. Palūšė), miejscowości teoretycznie „wypoczynkowej”, bo w całej wsi oficjalnie jest ok. 200 miejsc noclegowych. Połusze zawdzięczają swoją popularność urokliwemu położeniu nad jeziorem Lusiu, tuż w pobliżu Auksztockiego Parku Narodowego (lit. Aukštaitijos nacionalinis parkas). Zresztą właśnie Połusze uchodzą za stolicę parku, dlatego we wsi znajduje się siedziba dyrekcji parku. Pracownicy informacji turystycznej ograniczają swoją wiedzę wyłącznie do parku, a pytanie ich o wszystko co znajduje się poza obszarem parku jest niczym porywanie się z motyką na słońce. Dodatkową atrakcją wsi jest XVIII-wieczny drewniany kościół, prawdopodobnie najstarszy na całej Litwie. Niektóre źródła podają, że przy budowie kościoła nie używano gwoździ, ale przyznajemy się bez bicia, że nikt tego nie sprawdził. Bardziej byliśmy zajęci dywagacjami nt. miejsca noclegu.

Po raz pierwszy podczas całej wyprawy nocujemy na kempingu, który jest pozbawiony jakiejkolwiek infrastruktury. Z naszego punktu widzenia ważne jest to, że znaleźliśmy miejsce, w którym można rozbić namioty i całkowicie legalnie wyspać się, nie ponosząc za to żadnych opłat, a że kemping leży tuż nad jeziorem, to już inna sprawa. Za kościołem usytuowany jest kemping z kuchnią, prysznicem i toaletami, ale nie leży nad jeziorem i jeszcze trzeba płacić za takie luksusy, więc już trzeciego dnia dokonujemy kalkulacji kosztów.


4 sierpnia (wtorek) – 61 km

Z Połusz ruszamy do Auksztockiego Parku Narodowego – jednego z pięciu litewskich parków, który może poszczycić się tym, że jest najstarszy. Założono go bowiem w 1974 r. i aż do 1991 r. był jedynym parkiem narodowym na Litwie.

Po przejechaniu leśną ścieżką rowerową 3 km docieramy do miasta Ignalino (lit. Ignalina), które może pochwalić się Ignalińską Elektrownią Atomową (lit. Ignalinos atominė elektrinė). Elektrowni jednak nie widzieliśmy, bo po przejechaniu tablicy z nazwą miasta okazało się, że nie zauważyliśmy skrętu na Ginuciai (lit. Ginuiai), dlatego musieliśmy trochę wrócić. Do wspomnianej wsi jedziemy asfaltową drogą pośród lasów i licznych jezior, których w całym parku jest aż 126. Park, pomimo pięknych miejsc, jest miejscem, w którym turystykę ograniczono do minimum. Turystów jest niewielu, bo i miejsc do uprawiania turystyki – jak na lekarstwo. Największą atrakcją Ginuciai jest zabytkowy młyn, pochodzący z II poł. XIX wieku. Następnie po przejechaniu 5 km leśną szutrówką docieramy do muzeum pszczelarstwa w Strypejkach (lit. Stripeikiai) – jednej z najstarszych osad w parku, wzmiankowanej już w 1337 r. Muzeum jest pełne licznych rzeźb, uli i przyrządów związanych z pszczelarstwem.

 

 

 


Dalej zmierzamy głównie szutrowymi drogami osiągając po 4,5 km Daunoriai, po kolejnych 6 km Mincia, a po następnych 3 km Jakenai. Stamtąd zbaczamy z wyznaczonej drogi, aby po 2 km dotrzeć do Svedriske, które wydawało się miejscowością rozwiniętą pod względem infrastruktury z uwagi na położenie nad jeziorem Azvintis Infrastruktura ograniczyła się do sklepu nieco większego niż znane nam kioski. Obiad i popołudniowa siesta nie zachwiały naszych planów, dlatego wróciliśmy do Jakenai a stamtąd po 9 km i przejechaniu przez wsie Tolimenai i Pratkunai wreszcie dotarliśmy do większego miasta – Salakas. Droga z uwagi na bardzo luźny piasek, momentami nawet żwir była bardzo męcząca i niekiedy wymagała prowadzenia roweru zamiast jechania na nim. Dodatkowym utrudnieniem był pagórkowaty teren.

Salakas pomimo nazwy wskazującej na jakieś greckie pochodzenie, albo mniejszość grecką zamieszkującą miasto nie ma z nim nic wspólnego, no może poza greckim piwem, które można było kupić w jednym ze sklepów przy głównym placu miasta. Nasz nocleg wygląda tak samo jak dzień wcześniej – kemping (nad jeziorem Luodis) pozbawiony infrastruktury. Trudno uznać za takową kilka wiat, wychodek i przebieralnię.

Wszystkie litewskie wsie łączy kilka cech wspólnych. Przede wszystkim są one wyjątkowo małe i składają się z kilku lub kilkunastu (z reguły drewnianych) chałup. Infrastruktura praktycznie nie istnieje. Sklep, poczta, budka telefoniczna czy droga asfaltowa to chyba nikomu niepotrzebne przeżytki. Dodatkowo dotarcie do tych wsi jest utrudnione a jedynym racjonalnym środkiem transportu jest samochód. Biorąc pod uwagę jakość litewskich dróg odradzamy każdemu kupno jakiegokolwiek samochodu, który był używany na Litwie. Autobusy kursują dwa razy dziennie – rano i wieczorem a jazda na rowerze jest utrudniona ze względu na nawierzchnię. Wsie wydają się wymarłe, wyludnione i zapuszczone, ale prawie w każdej jest niewielki cmentarz, co wprawia w przygnębienie. Jedno słowo idealnie opisuje widziane przez nas wsie – „bieda”…


5 sierpnia (środa) – 54,5 km

Przez 15 km prowadzących z Salakas do Jeziorosów (lit. Zarasai) zmagamy się z pagórkowatymi, szutrowymi drogami, na których „Wiśnia” łapie gumę, co wstrzymuje na jakiś czas naszą wyprawę. Kolejne 9 km pokonujemy jednak dużo lepszą, bo asfaltową drogą. W Jeziorosach, mieście otoczonym przez wiele jezior i rzek, robimy ostatnie zakupy a następnie tuż za miastem przekraczamy granicę z Łotwą.

 

 


Droga do Dyneburga (A6/A13, E262) jest bardzo nierówna (28 km). Wprawdzie asfaltowa, ale pełna licznych zjazdów, podjazdów i dziur. Co ciekawe tylko w jednym miejscu pojawił się znak wskazujący na 7% nachylenie tak, jakby nigdzie wcześniej ani później nie było takich nachyleń. Widać, że co kraj, to obyczaj. Co jakiś czas przejeżdżają tiry, ale biorąc pod uwagę międzynarodowy charakter tej drogi obawialiśmy się, że będzie gorzej, dużo gorzej.

Dyneburg (łot. Daugavpils) widzieliśmy tylko przejazdem w drodze na dworzec kolejowy, skąd o godz. 18 mieliśmy pociąg do Rygi. Być może dlatego naszym oczom nie ukazało się nic godnego uwagi, choć z drugiej strony Dyneburg, mimo że jest drugim co do wielkości miastem Rygi, charakteryzuje się… brakiem starego miasta.

Pociąg, tym razem łotewskich kolei (latvijas dzelzceļš) był zadbany a miła pani konduktorka widząc liczbę rowerów poprosiła, abyśmy zajęli cały (!) wagon za maszynistą. Wagon, który teoretycznie był przeznaczony dla rowerzystów miał tradycyjnie… trzy miejsca na rowery. Jeśli chodzi o sieć kolejową na Łotwie to trzeba przyznać, że nie jest dobrze rozwinięta i łączy przede wszystkim duże miasta a Ryga jest oczywiście najlepszym punktem przesiadkowym dla jadących z jednej części Łotwy do drugiej. Za bilet normalny i przewóz roweru po uwzględnieniu zniżki grupowej płacimy po 5,65 łata. Pociąg pokonuje 218 km w niecałe 4 godziny. W Rydze odnajdujemy Riga City Camping, który jest o tyle ciekawym zjawiskiem, że znajduje się w pobliżu centrum miasta. Opłata za namiot wynosi 6 łatów za dobę, a dodatkowo 3 łaty za każdą osobę korzystającą z namiotu.

Ryska starówka robi oszałamiające wrażenie. I wcale nie chodzi o najważniejsze zabytki takie jak np. Dom Czarnogłowych, w którym w 1921 r. podpisano traktat ryski, protestancką katedrę z wieżą wysoką na 90 m, majestatyczny kościół św. Piotra czy zamek nad Dźwiną będący rezydencją prezydenta Łotwy. Wąskie uliczki i malownicze, różnokolorowe kamieniczki nadają Rydze wyjątkowy charakter, który szpeci Muzeum Okupacji 1940-1991 i pomnik marynarzy radzieckich. Podczas naszej wyprawy, na rynku ustawiono wystawę poświęconą walce z komunizmem. Ogromne zdjęcia z wydarzeń w Gdańsku, Gdyni, Budapesztu czy innych miast bloku wschodniego były opatrzone wersami z piosenek Jacka Kaczmarskiego, co dla nas było niesamowite. Czytanie fragmentów piosenek największego barda „Solidarności” w państwie, które podobnie jak Polska musiało wyrwać się z komunistycznego reżimu, powodowało naturalną sympatię dla tego państwa.

 

 

 

6 sierpnia (czwartek)

Niestety ja wracam.
Najpierw objeżdżam rowerem ryską starówkę (jak mawia „Boski” – ja tu jeszcze kiedyś wrócę!) a później udaję się na dworzec autobusowy (Autoosta) niebędąc pewnym czy mój nadbagaż w postaci roweru zostanie zabrany do luku bagażowego autobusu. Nie pytam się kierowcy, czy mogę, tylko oświadczam, że to mój nadbagaż. Dopłacam 20 euro i po 13 godzinach jest w Wawie. Po kolejnych 7, po raz pierwszy od 9 miesięcy, zmierzam do pracy…




Andrzej i Majka:

6 sierpnia (czwartek) – 18 km

Opuszcza nas Marcin zwany „Luckym” – co w zależności od wymowy podkreśla jego wyjątkowy fart, albo głębokie człowieczeństwo. W osobie Lucky’ego tracimy kronikarza. Tym samym wspomnienia z naszej wyprawy skazane są na ulotną pamięć Andrzeja i Majki. Dlatego to, co opisane poniżej nie zawsze miało miejsce. Brak systematyczności w zapiskach, czasem ich kompletny brak, czas, skłonność do konfabulacji, jak i spożyty alkohol – wszystko to ma wpływ na zgodność naszej relacji z tzw. rzeczywistością. My staramy się odmalować ją możliwie wiernie. Choć pewnie na to nie zasługuje, bura suka.

 

 


A było mniej więcej tak (albo zgoła inaczej): rano podjęliśmy, kolejny z resztą raz, odzyskać właściwy ludzkiemu gatunkowi stan skupienia. Odżegnać ból głowy i suchość w ustach, uzupełniając płyny i elektrolity. Pojedynczo i małymi grupami eksplorowaliśmy miasto. Wiśnia tymczasem okopuje się na starówce w ogródku piwnym i korzysta z promocji 0,5 l za 1 Łata. Bardzo korzystnie. Ponad to, co opisała Marcin, udało się zobaczyć jeszcze to i owo. To zrobiło na nas nie mniejsze wrażenia jak owo, a w szczególności anemiczna demonstracja pracowników służby zdrowia. Niby sporo ludzi, ale gdzie im do najskromniejszych nawet występów górniczo-hutniczej orkiestry dętej w Alejach Ujazdowskich! Nuda, normalnie nuda… Jeszcze tego samego dnia przerzucamy siły pociągiem do Siguldy.

Sigulda – lokalny wypasik. Wszystko czego potrzeba turyście: sklep, bankomat, restauracja, informacja turystyczna i cukiernia . Baza wypadowa dla górskich wycieczek pieszych i rowerowych, jakieś swawole na linach i w wodzie, normalnie weekend w Tesco dla rodziny.
My po desancie na peronie zaliczamy genialny zjazd szosą i lądujemy na polu namiotowym dla kajakarzy nad sama rzeką. Spotykamy tam, a jakże, duża grupę Polaków. Urządzamy sobie względnie kulturalną bibę – ognisko i konsumpcja. Niestety jeden z kajakarzy zabija naszą ułańską fantazję, przysiadając się, marudząc i dzieląc przemyśleniami natury szczegółowej. No gada o sobie. Gada natarczywie. Idziemy spać.


7 sierpnia (piątek) – 57km
Kierujemy się na Cesis. Najpierw koszmarny podjazd do Siguldy – cóż, „każda góra ma dwa końce”. Potem już przyzwoicie asfalt i szutrówka. Po drodze przeprawa przez rzekę promem Skalupes. Oryginalna konstrukcja, 50 centów za osobę – cena umiarkowana, ekscytacja z podróży też umiarkowana. Ale fajniej niż przez mostek.
Do Cesis trzeba podjechać ostro w górę. Warto tam zostać dłużej – spore miasto, pełna infrastruktura, teatr w ruinach zamku. My niestety musimy ruszać dalej, w stronę Valmiery. Ok. 8,5 za Cesis zjeżdżamy w lewo w las i zatrzymujemy się na polu biwakowym, nad rzeką Gaują.


8 sierpnia (sobota) – 76km

Z campingu nad rzeką jedziemy asfaltem ok. 27 km do Valmiery, gdzie wsiadamy w pociąg do Algi (Estonia). Pociąg jedzie ok. 1h 10 minut. Z Valgi jedziemy rowerami w kierunku miasta OTEPAA (około 50 km). Śpimy na bardzo fajnym campingu Animacji Społecznej pomiędzy Silva a Puhajorve, 1,5 km od głównej drogi. Na campingu można wynająć domek lub rozbić namiot (100 koron za dobą).

 

 


Jest czysty prysznic i bar w którym można zjeść cos ciepłego, o ile są to takie ciepłe kuleczki, bo na przyrządzanie innych potraw kuchnia nie ma ochoty. Można też zaznajomić się z barmanem, co za kołnierz nie wylewa, służył w ruskiej armii, nienawidzi sowietów, zna Czterech Pancernych i Psa, jak i Hansa Klosa! Grisza Gruzin, dwa poliaka, ruskij tank i sobaka. Prawda czasu, prawda ekranu, prawda? Po rytualnej, nomen omen, lufie jesteśmy przyjaciółmi – ściskamy sobie graby, strzelamy misie, również z jego kumplami. Barman szczodrą ręką częstuje. Następnego dnia część z nas znów walczy ze stanem skupienia i niedoborem elektrolitów. Niech żyje przyjaźń Polsko – Estońska!


9 sierpnia

Jedziemy w stronę Tartu. Pierwsze 27 km robimy w 1h 10minut. W sumie do Tartu z miejsca naszego wczorajszego noclegu jest ok. 57 km. Jedziemy asfaltem wzdłuż drogi. Niestety nie mamy wiele czasu żeby zwiedzić miasto, udaje nam się jedynie przejechać przez ładny rynek z ciekawą fontanną z pomnikiem całującej się pary. Jedziemy na dworzec kolejowy około 2 km od centrum i dalej pociągiem do Tapy. Bilet kosztuje nas 86 koron od osoby, pociąg jedzie około 1h. Z Tapy jedziemy już rowerami w stronę Tallina. Po 9 km skręcamy z asfaltu w szutrówkę i szukamy kampingu. Po drodze starzec na rowerze rzuca na nas zły urok, życząc zdaje się wszystkiego najgorszego. I przekleństwo działa. Jest kamping – dom na zadbanym terenie, drewno na ognisko, ale ni żywego ducha. Sąsiad oferuje nam pomoc i na motorze prowadzi 4 km przez las nad takie czarne jeziorko, w samym środku nigdzie. Ani się rozbić, ani zejść do wody. Postanawiamy wrócić. Szczęśliwie napatoczył się właściciel kampingu – pozwala nam zostać, choć sam się zmywa, zostawia nam otwarty dom. Następnego dnia kasuje jakieś śmieszne kwoty. Głupi ma szczęście. Wielu głupich ma wiele szczęścia.

 

 

 


10 i 11 sierpnia

Rano szybka wymiana dętki w rowerze Majki i ruszamy do PALMSE - ok. 28 km asfaltem, miło się jedzie głównie lekko w dół. Po drodze mijamy zdechłego borsuka i znak na Petersburg 280 km – rozważamy tą opcje przez chwile, ale w końcu jedziemy w prawo na NARVU. Docieramy do wybrzeża.
Rozbijamy się w miejscowości HARA, na całkiem przyzwoitym kampingu – sauna, bilard, kuchnia do dyspozycji, prysznic, ceny umiarkowane. Najbliższe miasteczko to Loksa, stosunkowo duże, z bankomatem, sklepem, kawiarnią i restauracją. Stosunkowo, bo generalnie to wybrzeże lekko wymarłe. Nie ma gofrów, smażalni ryb, chrzczonego piwa po złodziejskiej cenie, tłumu górników w grajdołkach na plaży, debili w volkswagenach golfach z tubą basową w bagażniku. Brak też synków bogatych rodziców udających, że przyjechali latać na kajcie oraz pijanych gimnazjalistek zdejmujących majtki przez głowę. No wiecie o czym mowa.

 

 

W okolicy za to jest co zwiedzać – wybrzeże, plaże, bagna, opuszczone sowieckie osiedla wojskowe. Część ekipy jeszcze tego samego dnia robi objazd cypli – w sumie tego dnia pokonują 100km. Ekscytacjom nie ma końca. Inni robią sobie wypasik na plaży – Rioja, oliwki, serki i takie tam atrakcje. Ekscytacjom nie ma końca.
Następnego dnia z samego rana opuszcza nas Dudek i Hania – śmigają do Tallina, skąd kierują się już do Warszawy. Reszta zwiedza. Nie spać, zwiedzać! To zwiedzamy. Ładnie jest. Tylko skąd tu tyle much? I czemu nie ma ludzi? I dlaczego nigdzie nie można zjeść rybki? Ale ładnie jest.


12 sierpnia – 78km

Dzień, w którym ewakuowaliśmy się w deszczu, przemokliśmy do suchej nitki, Boski złapał gumę, łataliśmy dętki u śmiesznego dziadka w lesie, co przyprawił Sebie rogi, wiatr wiał nam po gębie, Boski stracił cierpliwość do warunków atmosferycznych, Wiśnia złapał gumę, zmienialiśmy dętkę na armeńskiej stacji benzynowej, mordowaliśmy się pod wiatr na autostradzie do Tallina, wadziliśmy się z bogiem, zwątpiliśmy w sens istnienia, by wiarę tę zaraz odnaleźć, znów zmokliśmy krzynkę, Tallin powitał nas pięknym widokiem i niemożebnym smrodem z zatoki, Boski po przejściach z rowerem wyglądał jak ofiara prześladowań etnicznych, okazało się, że można do sandałów nosić z powodzeniem skarpetki, jak również foliowy płaszcz w kolorze zielonym, a moda jest pojęciem względnym. Wieczorem zamiast na regionalnych specjałów skończyło się na chińczyku … normalnie tak było!


13 sierpnia

Z samego rana zapada decyzja zostajemy jeszcze jeden dzień w Tallinie żeby zwiedzić miasto. Znowu mamy wycieczki w podgrupach. Starówka jest cacy. Wrażenie też robi sowieckie nabrzeże – kilkaset ton betonu wylanego nie wiadomo w jakim celu. Szpula i Seba odkrywają świetna, niedrogą naleśnikarnię KOMPRESOR, naprzeciwko ambasady Belgii. Miasto jest prze. Opuszcza nas Boski i Turek – wracają do Wilna i dalej do Warszawy. Ronimy łzę. Kobiety jawnie, mężczyźni w ukryciu. Wieczorem lądujemy jeszcze w barze koło naszego hostelu. Całkiem godne miejsce, pomijając klientelę – młodzież estońską i niemiecką. Młodzież pije, młodzież rzyga, młodzież gasi mi w kuflu peta. Nie lubię już młodzieży.

 

 

 

 


14 sierpnia – 70km
Opuszczamy Tallin. Kierujemy się na zachód, najpierw pociągiem, do miasteczka Paldiski. Szukamy klifów – podobno wartych obejrzenia. Chyba nie są. Co kto lubi oczywiście, ale ósmy cud świata to to nie jest. Ruszamy dalej w kierunku Palmie. Tempo mamy zawrotne, jednak w sześć osób jedzie się szybciej niż w jedenaście. I świat byłby piękny, gdyby Wiśnia nie złapał gumy. Wymieniamy kolejną dętkę, wprawę już mamy kosmiczną. Po kilku kilometrach jednak znów jest flak. Systematycznie dopompowując docieramy sam nie wiem gdzie. Jesteśmy tamże 15 minut po zamknięciu sklepu, a dnia tego alkohol bardzo jest nam potrzebny, bo dzień był ciężki. Szukamy kampingu. Jest „po sezonie” wszystko zamknięte. W końcu jakiś leśnik prowadzi nas na pole swoich znajomych. Próbujemy z Wiśnią łatać dętki, lecz skutek tego mizerny. Wiśnia już snuje plany wstania o świcie i złapania autobusu, niechby i do Tallina, po zapas dętek. Morale opada jak forma Krzyżówka i „stuletnie piersi”, no dół, szczęście nam opuściło a rzeczywistość wystawia nam rachunek, kiedy Szpula…

 

 

…kiedy Szpula objawia nam butelkę pioruńskiego likieru 80%alk, co to go wiezie na urodziny Seby. Seba dmucha świeczki na torcie z boczku, a Szpula objawia nam drugą flaszkę – tym razem skromne 45%. Majka poznaje znaczenie powiedzenia „zwalić z nóg”. Zanim to następuje, śpiewa „Wesołe jest życie Majeczki, lajlalaj, rowery, Andrzejek i wóda, lajlalaj”. Na placu boju ostatecznie pozostają panowie, tocząc dysputy o życiu i takie tam bełkoty.


15 sierpnia – wiele kilometrów
Dzień tragiczny. Łatamy jednak dętkę Wiśni i zmieniamy zapas Majki, jak się okazało też złapała gumę. Nie mamy już zapasowych dobrych dętek, jedynie te połatane. Droga do Haapsalu, mimo że ładna, jest koszmarem. Po drodze jeszcze raz zmieniamy dętkę i odkrywany mikroszkiełko w oponie, co ją systematycznie dziurawiło. Do Haapsalu musimy regularnie dopompowywać powietrze, które uchodzi przez przepuszczającą łatkę. Docieramy po zamknięciu sklepów. Mimo że serwisy rowerowe i sklepy są w Haapsalu przynajmniej trzy – musimy czekać do poniedziałku – w niedziele nie pracują.
Haapsalu to spore, zabytkowe miasto, mimo to trudno o kamping. Lądujemy w końcu w marinie jachtowej. Pole słabe, w wyciętej trzcinie, z martwą mewą na środku. Za to jest restauracja, duża wiata i bardzo ładny widok na zatokę. Obsługa mariny generalnie jest mało ogarnięta, albo bierze coś, co wygłusza im nieustanne dudnienie wiatru, jednocześnie zaburzając kontakt z rzeczywistością (czy wspominałem, że to bura suka?). Wieczorek spędzamy właśnie tam, racząc się kto czym lubi, a raczej kto co ma.


16 sierpnia
Zwiedzamy Haapsalu – nabrzeże, stary dworzec kolejowy – najdłuższy ponoć w Europie, ruiny zamku – całkiem nieźle zachowane. Duma narodu estońskiego (skądinąd sympatycznego) jest niemożebna, i każe jego synom wciskać kity o rzekomo estońskim pochodzeniu najróżniejszych, ewidentnie innostrańczych wynalazków. Na obiad „traditional Estonia pizza”…Wieczorem na zamku jest koncert rockowy, na który jednak nie wchodzimy, bo bilety są absurdalnie drogie. Postanawiamy posłuchać muzyki siedząc w okalającym zamek parku, racząc się piwkiem. Plan się nie udaje – odkrywamy, że alkohol w sklepie można kupić jedynie do 22.00. 3 minuty później jest to już niemożliwe. Próbujemy więc słuchać traditional estonian rocka na trzeźwo.
Na kampingu czeka nas przykra niespodzianka – obozowisko nawiedził traditional estonian chory lisek. Rozwalił nam żarcie, ukradł nóż w skórzanej pochwie, pogryzł kubek, odgryzł rzepy od sandałów Wiśni i sznurówki od butów Majki. Zżarł też Wiśni spodnie. Głupi jakiś?


17 sierpnia – kilometrów znów sporo. Może 80?
Od rana deszcz, potem się przejaśnia. Wymieniamy dętki w rowerze Wiśni i Majki (u niej też znajdujemy mikroszkiełko), i uzupełniamy ich zapas w sklepie rowerowym. W marinie żegna nas chory lisek i przytłumiona obsługa, która nawet nie chce, byśmy płacili.
Ruszamy w stronę Parnu. Mamy świetne tempo i wiatr w plecy, i nawet zastanawiamy się, czy by nie udało się osiągnąć Parnu tego samego dnia. Po kilkudziesięciu km wiatr się odwraca i przez 15 km wieje nam w twarz. Pech i mordęga. Stajemy lekko wyczerpani w Ligula i próbujemy złapać autobus do Parnu. Sześć osób i sześć rowerów – udaje się za drugim razem. I znów jest pięknie! (Po co my te rowery braliśmy?). Z Parnu robimy jeszcze 24 km w kierunku Rygi, szosą w wzdłuż wybrzeża. Po akcjach z dętkami i opóźnieniach mamy parcie na dom. Postanawiamy zjechać do Rygi na rowerach – innej opcji zresztą nie ma. Między trzema bałtyckimi państwami nie ma połączeń kolejowych. Zostaje nam szosa via baltica.
Tego dnia nocujemy w TAHURANWA (około 7 km w prawo od Dulu). Wzbudzamy litość (litość, straszne uczucie!) panienki pilnującej domu rekolekcyjnego, która pozwala nam zająć podłogę. Przynajmniej odpada rozstawianie namiotów.

 

 

 


18 sierpnia – 100km z okładem.
Budzimy się, za oknem znowu deszcz. Dobrze, że nie musimy zwijać mokrych namiotów. Nie mamy wyjścia ruszamy na via baltikę. W HAADEMEESE Seba i Szpula na chwile od nas odbijają i jadą wzdłuż wybrzeża równoległą drogą turystyczno-krajoznawczą. Pierwsze 40 km przejeżdżamy w ulewnym deszczu, jesteśmy kompletnie przemoczeni. Na szczęście nasze sakwy dają radę i na stacji na przebieramy się w suche bluzy. Zatrzymujemy się już na Łotwie w sieciowym barze Hesburger (jakieś 3km od granicy). Jedzenie jeszcze gorsze nić McDonald. Jeśli kiedyś tam będziecie – omijajcie z daleka. Po mimo deszczu, a może właśnie przez deszcz wykluczający dłuższe postoje, tempo tego dnia mamy dość dobre. Postanawiamy pobić nasz rekord i przejechać ponad 100 km. Udaje się. Nocujemy na kampingu 3-4 km za LUKOILEM w miejscowości KUROSISI. Kamping LAULU AKMENI położony w bardzo ładnym miejscu nad samy morzem okazuje się bardzo drogi i ekskluzywny.
Oferujemy cielesne rozkosze pani recepcjonistce, jednak nasz wygląd znów wzbudza tylko litość… śpimy na podłodze w jadalni.

 

 

 


19. sierpnia
Wstajemy bladym świtem, bo w jadalni wydają śniadania, i obiecaliśmy nie obrażać naszym widokiem ekskluzywnych gości. Wylewnie żegnamy się z recepcjonistką. Wiśnia wprowadza ją w lekki szok całując szarmancko w rękę, co skutkuje rumieńcem i upuszczeniem naczyń na podłogę. Niestety w życiu rowerzysty, szczególnie żonatego, nie ma miejsca na romanse! Zostawiamy roniącą łzy recepcjonistkę i ruszamy rowerami do nie pamiętam gdzie, ale niezbyt daleko. Tam wsiadamy w podmiejski do Rygi.
Czas nas goni, a wydostać się z Rygi nie jest łatwo. Dlaczego nie ma pociągu do Wilna? Jeśli byliście kiedyś na Centralnym w Warszawie w tzw. kasie międzynarodowej, i próbowaliście się dowiedzieć czegoś na temat pociągów, to wiecie, co czuliśmy. W informacji nie mówią po angielsku, nie mówią też specjalnie po rosyjsku. Za to każde pytanie wywołuje pogardliwego focha, obrażamy ich swym jestestwem. Czyli standard obsługi PKP.
Na szczęście w Rydze jest lokal XL Pelmeni (Lalku 7) – genialna knajpeczka z pierożkami i soljanką, co ratuje naszą wiarę w Łotyszy. Szpula i Seba postanawiają zostać w Rydze, a my w 4 osoby z 4 rowerami postanawiamy spróbować wbić się do autobusu do Wilna.
Dogadujemy się w uniwersalnym języku złota. „Lity, Łaty, Euro, Złote… co za różnica, pieniądz to pieniądz” – tak swą życiową maksymę formułuje kierowca autobusu, u którego „kupujemy bilety”.

 

 

 


W Wilnie nocujemy w tym samym hostelu. Pętla się zamyka, czas się dopełnia, wszystko ma swój początek i swój koniec. Odwiedzamy jeszcze bardzo fajny lokal w separatystycznej Republice Zarzecza – idąc od starówki przez mostek z kłódkami trzeba skręcić w krzaczory przy restauracji, i tam właśnie zbierają się wileńskie freaki. Ni to knajpa, ni to squot, klimat trochę jak na Dobrej. Wracamy do domu.


Wyprawę wsparł sklep www.bikeman.pl, bo jest bardzo fajny, diluje świetnymi niemieckimi sakwami i ma serwis, co wam wyszykuje rower z dnia na dzień, nawet w sezonie, a nie, że „przyjdź we wrześniu bo mamy zapisy na dwa miesiące do przodu”.