Przepaść, która łączy się z przeciwnościami losu oraz z wieloma pytaniami – jak czegoś dokonać zamienia się w górę, którą zdobywamy. Stojąc na wysokim szczycie, to my wygrywamy, przełamujemy własne ograniczenia i słabości. Łamiemy własne doły i przepaście. Wtedy to my nad nimi górujemy....i właśnie ta myśl, to uczucie staje się naszym przyjacielem. Jako sprzymierzeniec towarzyszy nam na co dzień... nie tylko w trasie na rowerze, ale również wtedy, gdy czujemy twardą ziemię pod stopami.
Celem tej wyprawy było przejechanie najdłuższego i najwyżej położonego szlaku świata bez wsparcia z zewnątrz. Plan wydawał się tym bardziej ambitny, że nikomu prędzej to się nie udało. W ostatnich latach w świecie pasjonatów dwóch kółek głośno było o podobnych próbach, jednak każda kończyła się fiaskiem. Mimo wielu trudności i nieprzewidzianych zdarzeń, które zaskakiwały nas każdego dnia podczas wyprawy, która trwała siedemdziesiąt dni (20.11.2008 – 28.01.2009), UDAŁO SIĘ.
Każdy z długo planowanych punktów podróży był naszym udziałem: weszliśmy na drugi szczyt „Korony Ziemi”: Aconcagua (6962 m), zdobyliśmy najwyższy rowerowy podjazd Świata – Aucanquilicha (6176m), poznaliśmy na własne oczy, co znaczy przebywać na najsuchszej pustyni świata – Atakama, przejechaliśmy Salar de Uyuni – największe solnisko na Ziemi oraz jeden z najbardziej płaskich obszarów świata.
Nie ma żadnej wątpliwości, że wyprawa nie udałaby się, gdyby nie intensywne przygotowania, które rozpoczęły się na dwa lata przed planowanym dniem rozpoczęcia podróży. W tym czasie dowiedzieliśmy się wszystkiego, co możliwe na temat rejonu, w którym mieliśmy spędzić kilkadziesiąt dni w trudnych warunkach. Wiedzę czerpaliśmy z wielu źródeł, jednak mimo dość obszernych i dokładnym wiadomości, i tak rzeczywistość okazała się dużo barwniejsza, dużo bardziej zaskakująca i piękniejsza niż można było to gdziekolwiek przeczytać, czy nawet zobaczyć na fotografiach. Dopiero równoczesne zobaczenie, poczucie i dotknięcie dało nam pewną całość, która sama w sobie okazała się niesamowicie wciągającą pięknością natury.
Życie w Andach to godziny, które płyną inaczej niż do tego przywykliśmy, to noce podobne do dni, wulkany, które czujnie śpią i niespodziewanie się budzą. To zwierzęta, które nie boją się człowieka, bo go...nie znają.
Wystarczy ruszyć....
Nasza podróż samolotem trwała zbyt długo, byśmy mogli uznać ją za wygodną. Bezczynne siedzenie dwadzieścia jeden godzin przerywane trzema przesiadkami wydawało się udręką. Nie pomagały rozsądnie przychodzące czasem do głowy myśli, że taki odpoczynek przed ciągłą jazdą na rowerze jest wskazany.
To, na co tak długo czekaliśmy, w końcu nastąpiło. Wylądowaliśmy w Santiado de Chile i rozpoczęliśmy podróż znad Pacyfiku z obszaru równego poziomu morza. Mimo że wyprawa zaczęła się pechowo, bo już na samym starcie trzeba było łatać przebitą oponę, to z naturalną radością bliską wariactwu przyjmowaliśmy kolejne wyzwania, których niesamowite oblicze nie mogły umniejszyć hektolitrów wylanego potu, uczucia braku powietrza, tak bliskiego do pewności, że płuca zostawiło się daleko za rowerami. Każdy mijany kilometr mocno uderzał nam do głowy. Pulsował w naszych żyłach niepokój połączony z satysfakcją. Stan, który pcha na przód mimo zmiany nachylenia podłoża z „łatwych” 2,5% na 10,5 %, uporczywie wysokiej temperatury 50 stopni i ograniczonych możliwości zregenerowania sił uznać można by było za daleki od normalności. Jednak gdy słońce piecze, silnie nagrzewając ciała i nie pomaga nawet filtr UV60, to można przeciwstawić się ze zdwojoną mocą sile grawitacji, która związana z ciężkim bagażem, ironicznie patrzy nam w twarz. W takich momentach nawet ograniczenie żywności do minimum ( żywność liofilizowana, filtr wodny oraz tabletki uzdatniające) bywa mobilizujące.
Bycie sam na sam z odwieczną siłą przyrody zobowiązuje.
Zobowiązuje również doświadczenie. To ono w dużym stopniu pozwala przetrwać mordercze wyzwania. Zanim wyruszyliśmy w Andy, trenowaliśmy w Alpach oraz w Tatrach. Pozwoliło nam to dobrze przygotować się do przebywania na dużych wysokościach. Jednak aklimatyzacja i tak była konieczna. Organizm jej się domagał tym silniej, im bardziej chcieliśmy zapomnieć o konieczności jej zaakceptowania. Silny ból głowy, przegrzanie organizmu, pieczenie skóry na skutek zbyt długiego i zbyt mocnego wyeksponowania na słońce, bezsenność i brak apetytu trzeba było przeżyć i poradzić sobie z nim. Ciężki smak wyrzeczenia lekko osładzały jednak urzekające krajobrazy. Nigdzie indziej nie uświadomiliśmy sobie względności świata oraz odwiecznych praw nim rządzących, tak jak w Andach. Zmienne perspektywy i zabawy organizowane przez Matkę Naturę sprawiły, że Księżyc i Słońce można było bardzo łatwo z sobą pomylić. Dzień z nocą nie były już tak oczywistymi przeciwnościami.
Wysokość 5000 m.n.p.m.
Także i na tym etapie podróży spotyka nas kolejne zaskoczenie. Mimo okresu suchego i charakterystycznego dla niego braku opadów, nocą budzą nas ciężkie krople deszczu, które opadają na gruby materiał naszego namiotu. Mocna konstrukcja naszego przenośnego domu chwieje się pod wpływem wiatru, a do wnętrza namiotu co jakiś czas dociera jasny blask błyskawic. Głośne grzmoty budzą nas z płytkiego snu, podczas którego regeneruje się nasz organizm. Gdy przebudzeni szybko liczymy w jakiej odległości uderzają błyskawice, mrozi nas myśl, że padają one na ziemię oddaloną od nas o 340 metrów. Zaniepokojone ryki zwierząt, dźwięk szybko trzepocących skrzydeł uzmysławia nam, że zwierzęta pozostawiają swoje kryjówki i instynktownie szukają bezpieczniejszych. My jednak pozostajemy. Modlimy się o to, by żaden piorun nie zabłądził zbyt blisko namiotu. Wyczerpanie całodziennej podróży w końcu jednak zamyka nasze oczy i pozwala na pobudkę dopiero z chwilą uruchomienia się budzika.
Gdy otwieramy oczy, wita nas codzienny świat Andów – temperatura minus piętnaście stopni, błękitne niebo, na którego tle wdzięcznie piętrzą się wulkany, w tym jeden niezwykle urokliwy – Parinacota (6330 m). Krótkie spojrzenie w oczy lam, które gryzą trawę niedaleko naszego namiotu i ruszamy w dalszą drogę. Kierujemy się na Boliwię, a naszym celem jest największe solnisko świata – Uyuni. Przejeżdżamy jeszcze przez Narodowy Park Luca oraz las Vicunas. W twarz dmucha nam silny wiatr, który szybko nazwany zostaje przez nas „podwietrze”. Jego ogromna siła chwieje naszymi ciałami i bawi się z naszą determinacją, która każe nam utrzymywać się prosto na rowerze. Przyroda dba również o dodatkowe atrakcje dla nas. Tym razem bardzo silnie dzieli się z nami piaskiem, który jest wszędzie. Dostaje się również do oczu, co powoduje silne łzawienie.
Trudne warunki i silny wiatr sprawiają, że tylko poczucie jazdy z górki daje nam świadomość, że właśnie po takim terenie jedziemy. Musimy zachowywać się całkiem inaczej – jakbyśmy jechali pod górkę. Dodatkowo nasze zmaganie się z trudnościami zostaje wzbogacone za sprawą samej drogi, której powierzchnia jest uformowana jak fale. Musimy jeździć rowerami od lewej na prawo, w celu jechania po możliwie prostym terenie. Trzęsienie, jakie nam towarzyszy można ograniczyć jedynie w ten sposób. Wszystko to sprawia, że przejeżdżamy maksymalnie 80 km dziennie, jedziemy z prędkością 5-15 km/h, ze średnią prędkością 7 km/h. Kolejne wyzwanie przynosi nam przystanek Boliwia. Droga ponownie się zmienia. Jednak nie na lepsze...
Kierujemy się na Salar Uyuni, objeżdżamy jezioro – Salar de Coipasa, które zamiast wyparować, tak jak to być powinno i przeważnie jest – wdzięczy się dumnie. Przemierzamy płaskowyż, co działa na nas usypiająco. Teren wokół nas nie zmienia się. Ma się wrażenie, że stoimy w miejscu. Przed naszymi oczami wyryty zostaje ten sam widok – płaska przestrzeń, stepy otoczone potężnymi wulkanami. Co jakiś czas nasze rozgrzane pracą mięśnie chłodzą znikąd pojawiające się burze. Mały obłoczek na horyzoncie bez ostrzeżenia zamienia się w kumulujące się ciemne chmury, które oblewają nasze rowery i nas dużą ilością wody. Odkrywamy także inne oblicze burzy – tym razem piaskowej, która wita się z nami, zaglądając nam w twarz u podnóża gór Corfillera de Licaytahua.
Burza piaskowa
Przyroda potrzebowała tylko jednej chwili, by odmienić otaczający nas krajobraz. Powietrze zamiast przezroczystej barwy zmieniło swój wygląd. Jego wszechogarniająca siła nie ominęła również namiotu. Minęła długa chwila, po której można było w końcu otworzyć oczy. Nie odetchnęliśmy jednak z ulgą. Niebezpieczeństwo nie minęło. Nad naszym namiotem zebrały się czarne cumulonimbus’y. Niebo, którego strukturę przetykały jasne pioruny nie zapowiadało spokojnej nocy. Trzeba było działać szybko. Od namiotu odsunęliśmy nasze rowery. Nie chcieliśmy ryzykować, że ściągną one na nas pioruny. Noc była wyjątkowo długa. Jednak z nastaniem dnia wcale nie skończyły się problemy...
Trzeba było zweryfikować dalsze plany. Wyschnięte jezioro, przez które miała biec dalsza trasa podróży zmieniło się nie do poznania. Zamiast spokojnego i w miarę wygodnego terenu zastaliśmy wielkie i głębokie bagno. Trzeba było szybko decydować co robić dalej. Mieliśmy dwa wyjścia: albo przeczekać aż bagno zniknie, co przy ciągłych zmianach pogody mogłoby trwać zbyt długo, niż moglibyśmy czekać, albo wybrać inne rozwiązanie, które pozwoliłoby objechać góry w inny sposób (jednak tutaj dodatkowo musielibyśmy pokonać 400 km). Zdecydowaliśmy poczekać i to była bardzo trafna decyzja, gdy jezioro w końcu wyparowało i można była przejechać, docierając do drogi, która biegła u podnóża gór.
Jednak plan był prosty tylko teoretycznie.
Droga, która według wszystkich map i planów miała biec u podnóża gór, była tylko tam teoretycznie. Rzeczywistość zaskoczyła nas po raz kolejny. Nie pozostało nam nic innego, jak szukać drogi w okolicach miejsca, które wyznaczała mapa. W końcu jednak zaczęła opuszczać nas nadzieja. Wracać nie było, jak i gdzie. Woda nam się kończyła. Dalsze szukanie wydawało się bez sensu. Postanowiliśmy ruszyć przed siebie, z uporczywie powtarzaną myślą, że to najlepsze z możliwych rozwiązanie. Intuicja kierowała nas na przód. Jednak zdrowy rozsądek podpowiadał, że puste pola i stepy nie dadzą nam schronienia i niezbędnej nam wody. Kończące się siły coraz częściej domagały się odpoczynku. Jednak my jak mantrę powtarzaliśmy słowa, że droga gdzieś tu musi być, mapy na pewno nie kłamią. Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą. Jednak w końcu szala naszej pewności go zwyciężyła. Na horyzoncie pojawili się ludzie. Ruszyliśmy w ich stronę, docierając do opustoszałej wioski, w której mieszkały tylko dwie rodziny. Bardzo pomocni jej mieszkańcy narysowali nam na piasku dalszą drogę, która przecinała wioskę, w której się znaleźliśmy. Uzupełniliśmy wodę.
Pozostało nam pokonanie gór. Jednak ten cel na tle dotychczasowych problemów wydawał się niezwykle prosty w realizacji. Dotarliśmy na największe solnisko świata – Salar Uyuni, znany obszar – jeden z najbardziej płaskich na ziemi. Różnica wzniesień na tym obszarze wynosi jedyne 41 centymetrów. Salar musieliśmy pokonać w jeden dzień, kiedy słone błoto zamienia się w twardą skorupę. „Niestety” – bo niesamowite krajobrazy chciałoby się widzieć dużo dłużej. Gdy przejechaliśmy Salar, kolejnym i najważniejszym celem wyprawy pozostającym jeszcze przed nami, było zdobycie najwyższego podjazdu świata – Aucanquilcha 6176 m n.p.m. Ciąg dalszy nastąpi...
Za pomoc w realizacji wyprawy dziękujemy:
www.kross.pl
www.extrawheel.com
www.szumgum.com
www.marabut.com.pl
www.makropix.com
www.nawigacja.pl
Oficjalna strona DuszakTeam:
www.wyprawy.org
Patronat medialny:
www.bikeWorld.pl