Pokonywaliśmy te zjazdy w różnych waria(n)tach (powodziowym, lawinowym), ale nigdy za przysłowiowym jednym strzałem. Perć Borkowskiego sama w sobie potrafi dostarczyć tylu wrażeń, że po przejechaniu jej (słowo ‘przejechaniu’ to tutaj bardzo mocne nadużycie semantyczne) można mieć serdecznie dość jazdy na pewien czas. Tym bardziej byłem ciekaw jak smakować będzie Wyspowy Tryptyk czyli trzy najciekawsze zjazdy Lubonia i Szczebla za jednym machnięciem łyżki.
Rozochoceni pudłem pogodowym pięknej tvn-ówki Omeny Mensah, która wyginając się przed mapami pogody prorokowała opady deszczu, ruszamy w pełnym słońcu na szczyt Lubonia. Pod górę, czas na naszych 18-kilogramowych rumakach mija jak z bicza strzelił. Po krótkiej pauzie pod schroniskiem, którą Grzesiek wykorzystał na nawiązanie romansu z warszawskimi turystkami, przechodzimy do konkretów (czyt. jazdy w dół).
Perć Borkowskiego: 0:1
Borkowski nas przerósł. Zmiażdżył. Nie tylko dlatego, że wizyta na początku sezonu na quasi-tatrzańskim szlaku, który w naszej sześciostopniowej skali otrzymał...siódemkę, jest alogiczna. Górny odcinek jest zacny, syty technicznie - ułożenie się w zakrętach, przepłynięcie ich MIAŁOBY w sobie coś z freeride’owej sztuki. Miałoby, bo złożenie w płynną całość linii lecącej przez tamtejszy rock garden było poza zasięgiem. Odcinek wiodący przez gołoborze to już pogranicze trialu i FR (ale nawet jeśli jesteś świetnym trialowcem z zacięciem FR i mocną psyche, warto mieć jak najwyższą polisę ubezpieczeniową).
Postanowiliśmy pozostać w grze na resztę sezonu i Borkowskiego potraktowaliśmy tym razem treningowo, powtarzając pojedyncze odcinki. Na szczęście Borkowski również potraktował nas ulgowo i skończyło się na drobnych obtarciach sprzętu (sprzętowi fetyszyści nie uznaliby haratniętnych goleni za „drobne”). Dotarcie pod gołoborze zajęło nam łącznie z całą zabawą kilkadziesiąt minut(!).
Przełęcz Glisne: 1:1
Z gołoborza wracamy z rowerami na plecach na Luboń. Duet zamienia się kwintet. Dołączają kalwaryjczycy. Ci goście nie znają pojęcia luźna jazda. Pod górę młócka, w dół młócka. Jednak zjazd na Przełęcz Glisne zdewaluował się jak turecka lira od mojej ostatniej wizyty (okolice 2007). Zrobiło się szerzej, mniej kamieniście, bezpieczniej. Ale nie znaczy to, że przestało być ciekawie. Po kilku minutach lawirowania lekko trawersującą zbocze ścieżką, docieramy na przełęcz z odbudowanym morale. 1:1.
Szczebel: 1:1 ze wskazaniem na „Strzelistą Górę”
Ostatnim akordem tryptyku miał być zjazd czarnym szlakiem ze Szczebla (997m) do Mszany. Klasyk. Kilka sezonów temu został ochrzczony mianem Ambony (w końcu było nie było szlak papieski), czerpiąc nazwę od skalnych „ambonek”, które dość ciekawie urozmaicają jazdę w dół.
Subiektywnie jest to najciekawszy szlak dwóch bratnich szczytów. Ponad dwa kilometry zjazdu spadającego urozmaiconą ścieżką, lawirującą fajnie uformowanym terenem, o zmiennym nachyleniu. Przysnąć się nie da. I tylko szkoda, że tego typu zjazdy występują w Beskidach w tak skromnej liczbie.
Na szczycie Szczebla skład z przyczyn techniczno-czasowych redukuje się do 60%, ale niech żałują ci, których zredukowało. Klamra spinająca tryptyk dopala emocje jazdy. Ze starcia z finalną rynną jako jedyny obronną ręka wychodzi Masta W, który ratuje honor zespołu. Trasę kończymy niespodziewanym spotkaniem nad brzegiem Raby i grillowaniem z widokiem na strome zbocza, z którymi zmagaliśmy się kilka godzin.
Trasa: Rabka - zielony - Luboń Wielki - żóty / Perć Borkowskiego - Luboń - czerwony - Przełęcz Glisne - zielony - Szczebel - czarny / Ambona - Mszana Dolna
Dystans: 20km
Przew.: ~1000m