Welocypedem po Półwyspie Malajskim.

Drukuj

Półwysep Malajski jest podzielony między trzy państwa Tajlandię, Malezję i Singapur. Trasa naszej zimowej wyprawy wiodła z Bangkoku do Singapuru.

To ponad dwa tysiące km, z czego rowerami pokonaliśmy ok. 800 w ciągu trzech tygodni, a właściwie, jeśli uwzględnić zwiedzanie Bangkoku i Singapuru – zaledwie dwóch. Obawialiśmy się tego wyjazdu. Ale jak zawsze nasze obawy okazały się przesadzone, a odwiedzane kraje pokazały nam się z dobrej strony. I zobaczyliśmy prawdziwe ich oblicza, a nie te, które zwykle pokazują goszczącym w nich przybyszom z Europy. I przekonaliśmy się, że w Tajlandii białe, rajskie plaże wcale nie są regułą, Malezji poziomu rozwoju mógłby pozazdrościć niejeden kraj europejski, także Polska, a Singapur jest jednym z tych ogromnych, kosmopolitycznych i nowoczesnych miast, w których fajnie by było przez pewien czas pomieszkać.



Jeździliśmy rowerami po ruchliwych autostradach, na zapchanych ulicach dziesięciomilionowych miast musieliśmy lawirować między setkami tuk tuków i skuterów, ale najwięcej radości sprawiała nam jazda po bocznych drogach i ścieżkach przeciskających się przez gaje palmowe albo plantacje kauczuku. Oczywiście całą trasę pokonaliśmy, jadąc złą stroną drogi, bo we wszystkich trzech krajach obowiązuje ruch lewostronny. Poza dwoma drobnymi incydentami udało nam się nie wpakować się nigdzie pod prąd. Były problemy techniczne – pomimo prób spawania obluzowanego pedała w przydrożnych warsztatach niezbędny okazał się powrót do Bangkoku po części zapasowe. A znalezienie profesjonalnego sklepu rowerowego w dziesięciomilionowym mieście w trzecim świecie, gdzie na dodatek wszyscy mówią tylko po tajsku, a my ani w ząb, było naprawdę dużym wyzwaniem.

 



Zainspirowani słynnym „Mostem na rzece Kwai” postanowiliśmy przejechać się Koleją Śmierci, linią zbudowaną za okupacji japońskiej w czasie II wojny światowej. Do pociągu zabraliśmy oczywiście – jakże by inaczej – nasze rowery. A ponieważ pociągi to nasza druga obok rowerów pasja, podróż ta zaowocowała setkami zdjęć, z których ułoży się niedługo ładny reportaż.

 



Ale przecież Tajlandia przede wszystkim kojarzy się z morzem i rajskimi plażami. Więc i my pływaliśmy łodzią po lasach namorzynowych i po morzu pomiędzy malowniczymi, wyniosłymi wyspami. A raz nawet wpakowaliśmy na niewielką łódkę nasze rowery i cały bagaż, by przepłynąć zatokę zamiast ją objeżdżać. Co do rajskich plaż, wyrobiliśmy sobie opinię: naprawdę niełatwo na nie trafić. A na widokówkach z Tajlandii skały na plażach i pozostałe po odpływie błoto koloruje się w Photoshopie, by wyglądały jak piasek. W ten sposób zachęca się tysiące nieświadomych Europejczyków do podróży na drugi koniec świata i przekonania się na własne oczy, jak wyglądają w rzeczywistości.

 

 



Zaskakująca jest różnorodność kulturowa i religijna odwiedzonych krajów. Zwiedzaliśmy buddyjskie świątynie, wypełnione dymem kadzideł i pachnące kwiatami lotosu, które pochłonięci mruczeniem modlitw mnisi w pomarańczowych szatach układają u stóp setek jednakowych złotych posągów Buddy o skamieniałym uśmiechu. W Nakhom Pathom obeszliśmy najwyższą na świecie buddyjską budowlę, a w Klang zwiedziliśmy meczet z najwyższymi na świecie minaretami. Zafascynowały nas świątynie hinduskie, kiczowato upstrzone figurkami bóstw i świętych zwierząt w krzykliwych kolorach. Zaś na muzułmańskim południu półwyspu budziły nas co rano śpiewy muezzinów, które tak dobrze kojarzą nam się z wcześniejszymi wyjazdami na Bliski Wschód (zob. https://news.bikeworld.pl/rower/artykul/3098/W.piachu.po.piaste/ i https://news.bikeworld.pl/rower/artykul/2423/Welocypedem.przez.piachy.Bliskiego.Wschodu/).

 



Tajlandię i Malezję poznaliśmy od kuchni, także dosłownie. Żywiliśmy się w garkuchniach urągającym wszelkim standardom sanitarnym, ale za to oferujących najprawdziwsze tajskie jedzenie, tak ostre, że bez dużej ilości ryżu i popijania każdego kęsa wodą, nie sposób by było zjeść całego dania. Ujęły nas potrawy pachnące trawą cytrynową i mlekiem kokosowym kosztujące zaledwie równowartość kilku złotych. I te owoce! Objadaliśmy się rambutanami, longanami, liczi, mangostanami, owocami smoczymi, spróbowaliśmy też śmierdzącego duriana. Ale mnie najbardziej ujęły świeże owoce morza, a zwłaszcza ostrygi, których porcja kosztowała równowartość 4 zł.

 



Pierwsze nasze spotkanie z Dalekim Wschodem należy uznać za udane. Zapraszamy na www.welocypedy.pl po informacje praktyczne dotyczące podróżowania po krajach regionu, a także do lektury zamieszczonych tam tekstów, opisów trasy i obejrzenia zdjęć. Teraz zabieramy się za przygotowywanie dziewięciomiesięcznej wyprawy przez Afrykę (zobacz zapowiedź).


Więcej informacji na https://www.welocypedy.pl/