A szkoda, bo dzieło którego znakowanie zapoczątkował Władysław Midowicz (1907-1993) to jeden z ciekawszych szlaków długodystansowych w Polsce pod kątem MTB. Myśl o wybraniu się na ten szlak zaczęła mnie nękać od chwili gdy wertując stare czasopisma turystyczne natrafiłem na krótką wzmiankę o owej zapomnianej beskidzkiej włóczędze. Wylegiwałem się wtedy w gipsie, a każda kolejna wizyta u chirurga zdawała się oddalać mnie od powrotu do normalnego żywota i nie mniej wytęsknionego powrotu na dwa kółka. Powrotu w te otwarte przestrzenie, „gdzie króluje wiatr i słońce, gdzie powietrze pachnie lasem, potokami”, nie miejskimi spalinami. Ale tęskno było nawet za deszczem i pluchą, na którą zwykłem psioczyć. Teraz wiele bym dał, żeby móc potoczyć się w błocie i zimnie gdzieś przed siebie…
Żarem po oczach
Kilka miesięcy później ląduję w Bielsku-Białej. Trzynasta. Przepaskudnie parny dzień. Beskid Mały opalany żarem czerwcowego słońca przypomina piec. Wspinam się ocienionymi serpentynami na Przełęcz Przegibek. Hektolitry potu zalewają oczy. „Gdybym miał skrzydła, taki początek mógłby mi je podciąć”. Czerwone znaki, które spotykam na Gaikach po około pięciu kilometrach wspinaczki, towarzyszyć mi będą do końca po sam szczyt Lubonia Wielkiego (1022m n.p.m.). Orientacyjna suma pieszych czasów dla całego szlaku bez wliczania postojów wynosi 40 godzin. Nie mam pojęcia ile godzin zajmie dotarcie do celu na dwóch kółkach, ale ktoś mądry kiedyś powiedział, że celem jest droga, trafnie oddając esencję podróżowania.
Zmagając się z podjazdami i ukropem zlewającym się z niebios, po cichu liczę, że w okolicach godziny siedemnastej upał zelży i pozostanie pięć godzin przyjemnej jazdy do zapadnięcia ciemności. Ale póki co mijam szczyt Hrobaczej Łąki, którym wstrząsają wyładowania elektryczne wypluwane przez kłębiące się ponuro chmury. Żar (761 m n.p.m.) z ulokowanym pod szczytem sztucznym zbiornikiem wodnym i – ponoć – anomaliami grawitacyjnymi, nokautuje komizmem sytuacyjnym i ironią. Rozpowszechniane tu i tam mity o butelkach toczących się samoistnie pod górę doskwierają mi szczególnie kiedy łydki palą ogniem, a tempo podjazdu spada do 2-3km/h.
Po osiągnięciu grani Gór Zasolskich jazda robi się przyjemna (nazwa ta określa część Beskidu Małego na wschód od rzeki Soły, dziś wyszła już z użycia, używają jej tylko nieliczni starsi mieszkańcy okolic). Wiatr zaczyna prześlizgiwać się po przełęczach dostarczając rześkiego powietrza. Szlak faluje delikatnie granią pokonując na odcinku dwudziestu kilometrów aż dziesięć przełęczy (beskidzki ewenement). Dynamika tego odcinka, zmienność terenu nakręca do jazdy i chyba jest to jeden z fajniejszych odcinków na grani Małego.
MSB wiedzie trzema mniej docenianymi przez turystów pasmami beskidzkimi, a Beskid Mały, mimo że usytuowany blisko dużych skupisk miejskich, Wadowic, Andrychowa, Bielska, urzeka pustką na szlakach i tylko w tzw. „godzinach szczytu” w pełni sezonu trzeba liczyć się z większym tłumkiem turystów pod schroniskami. Nie inaczej jest tym razem, na szlakach panuje zupełna cisza i pustka. Rewelacja. Słońce kładzie się coraz niżej nad horyzontem, powietrze przyjemnie się schładza po całym dniu upałów, a dudniące kilka godzin za plecami burze przetaczają się gdzieś na południe przez Beskid Śląski i Worek Raczański, milknąc w oddali. Na Madohorze witają mnie milczące, opalane czerwonawym słońcem skały. Przyjemnie byłoby tu usiąść, nacieszyć zmysły, ale brak wody od 1.5h gna mnie pod kolejny wierzchołek, Smrekowicę i Polanę Suwory ze źródełkiem. Pozarastana trawami i łopianami ścieżka doprowadza mnie do orzeźwiającego źródła i tutaj już nie potrafię sobie odmówić momentu postoju. Lasy toną w zupełnej ciszy, którą przerywa tylko co kilka chwil delikatny podmuch wiatru…
Strzępy informacji na które natrafiłem mówią, że MSB powstawał na przestrzeni kilku lat, a początki znakowania go sięgają prawdopodobnie roku 1927 i jak wspominał wiele lat później Władysław Miodowicz: „w roku 1927 i jeszcze kilku następnych górale widząc go samotnie wędrującego z kubełkami farby robili na czole znak krzyża i chronili się w chałupach, jak przed jaką zjawą".
Droga wzywa. Powoli robi się ciemno. Leskowiec pozdrawiam w przelocie, starając się dotrzeć jak najdalej przed zapadnięciem ciemności. Wspinaczka na Pasmo Żurawnicy (724m) mija szybko. Tuż pod wierzchołkiem gaśnie ostatni blask dnia. Panorama na ciemny kontur pasma Beskidu Małego rozcinający niebo i tonącą w ciszy i ciemnościach poniżej wioskę, zapadnie mi na długo w pamięci.
Pędząc z czołówką granią Żurawnicy nie poznaję ani Przełęczy Carchel ubraną w nocną szatę, ani wierzchołka Żmijowej. Migocące w dole światła Suchej Beskidzkiej dodają jeździe klimatu, ale uwiedziony nocnymi panoramami, przegapiam odbicie szlaku i na dobre grzęznę w łopianach po środku lasu. Wąska ścieżynka, która towarzyszyła mi na ostatnich metrach urwała się ni stąd ni zowąd. Ciemno jak w dolnej części pleców. Brnięcie w ciemnościach w pokrzywach, łopianach, opuszczanie się przez skały, obchodzenie powalonych drzew pożera mi godzinę, może więcej. Ot, taki urok jazdy nocą. W końcu wynurzam się na ..tory kolejowe relacji Sucha Beskidzka – Zembrzyce i nimi pedałuję do tego ostatniego miasteczka.
Nocny Beskid Makowski
Północ. Zembrzyce. Zaczyna lekko siąpić. Po kolacji na opustoszałym przystanku PKS, ruszam dalej. Rozpoczyna się kolejny etap MSB, wiodący wzniesieniami Beskidu Makowskiego. Jest to pasmo cieszące się nikłą popularnością wśród turystów pieszych, ale całkiem nieźle nadaje się do jazdy na rowerze górskim. Długie, połogie grzbiety nie przekraczają co prawda wysokości 1000m n.p.m., ale nie brakuje tutaj podjazdów i ciekawych technicznych odcinków.
Nocna jazda kosztuje sporo sił, dlatego na podjeździe na Babicę decyduję się rozbić obozowisko. Wyrażenie obozowisko to lekkie nadużycie semantyczne. Dwa czasopisma wyścielają zroszoną łąkę, mapy robią za kołdrę. Staram się zasnąć na godzinę. Z tysiącami gwiazd nad głową i znów dudniącą w oddali burzą. Dopiero teraz przypominam sobie długą, żmudną rehabilitację, setki godzin ćwiczeń. Tygodnie walki o powrót do normalności. I cieszę się, że mam właśnie przywilej marznąć na tej polanie w towarzystwie rzępolących swoje melodie świerszczy i huczących tubalnymi podpitymi glosami górali w oddali.
Może zasypiam, może nie, ale po około godzinie zaczyna świtać. Leniwie zbieram się do dalszej drogi i po czwartej rano wjeżdżam na Bieńkowską Górę. Zroszona trawa, mgiełki unoszące się nad dolinami, wylewający się z nad wschodniego horyzontu brzask. Niepozorny Makowski oczarowuje. Przelot wysuszoną na pył granią Pasma Babicy z widokami na delikatnie podświetlane budzącym się słońcem doliny to na pewno jeden z najpiękniejszych momentów tej trasy. Dużo zjazdów, dużo szybkich, płaskich odcinków, „wyścigi” z sarnami i o siódmej z groszami wyjeżdżam na polanę z widokiem na uśpione Myślenice.
W tym momencie większa część szlaku jest za mną. Do wieńczącego trasę szczytu Lubonia Wielkiego pozostaje około 50 kilometrów. Tylko i aż. W górskim terenie to solidny kawał drogi, a kto zna specyfikę Wyspowego wie, że to wciąż bardzo daleko. Rankiem sklepy zamknięte na cztery spusty. Pozostaje strumyk przepływający prawie przez środek miasta, ale pragnienie jest zbyt mocne, żeby pamiętać o ostrzeżeniach znajomego, który zatruł się w ten sam głupi sposób. Docieram na Śliwnik. Przeliczenia międzyczasów wskazują na to, że jeśli pomknę do przodu nie zdążę na wrócić „do bazy” na umówioną godzinę. Kilka minut szarpię się z myślami, sumuję, przeliczam, ale w końcu zalegam na zalewanej słońcem polanie i oddaje się przyjemności solaryzacji. Powrót w to miejsce i kontynuację jazdy planuję dwa dni później…
Więcej niż dwa dni później
Siódma rano, wspinam się ocienionymi stokami Ukleiny, omijając nieprzyjemne podejście czerwonym szlakiem. Przyjemny chłód lasu nie zwiastuje jeszcze późniejszej zmiany pogody i warunków. Na wysokości około 600m n.p.m. wracam z powrotem na Mały Szlak Beskidzki i kieruję się w stronę schroniska na Kudłaczach. Ognisko, snujący się nisko po łąkach dym, cały klimat Beskidów.
MSB trawersuje trzy górskie pasma, pokonując po drodze blisko 25 szczytów (wliczając te mniej wybitne) i około 20 przełęczy, z których co ciekawe, aż 11 znajduje się w Beskidzie Małym. Suma przewyższeń wynosi nieco ponad 5000 metrów...
Niebawem osiągam najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego (Lubomir, 912 m n.p.m.), górę numer 22 na liście Korony Gór Polskich. Wierzchołek został „przyozdobiony” postawionym w 2006 roku obserwatorium astronomicznym, a właściwie powinienem napisać odbudowanym obserwatorium z przed II Wojny Światowej (jednym z dwóch które w owym okresie istniały w polskich Karpatach - to drugie znajdowało się na należącym dziś do Ukrainy Popie Iwanie). Pokonując kolejne niższe wierzchołki i kilometry bardzo przyjemnej jazdy, docieram pod potężną północną ścianę Śnieżnicy. Strzeliste, piramidalne sylwety tutejszych szczytów to wizytówka tego wycinka naszych gór.
Beskid Wyspowy
Końcówka MSB to udręka, a swoje dwa grosze dorzuca pogoda. Niebo zasnuwa się ołowianymi chmurami, „pęka” dziesiątkami błyskawic i przez godzinę leje jak z cebra. Oglądanie burzy przetaczającej się po Wyspowym ma jednak jakiś urok. Teraz w błocie, zamieniony w koryto deszczowego potoku szlak wspina się na szczyt Lubogoszczy, krótkim, ale skrajnie stromym podejściem. Napotkany po drodze góral z politowaniem patrząc na to mozolne wdzieranie się na szczyt, pyta z uśmiechem „a za co ta pokuta?”. Mimo, że do końca pozostaje raptem 18 kilometrów są to najcięższe fragmenty MSB. W nogach czuć przebyty dystans, dziesiątki podjazdów i narastające zmęczenie. Po osiągnięciu wierzchołka pozbawionego niestety jakiejkolwiek panoramy widokowej, lawiruję w dół kamienistym szlakiem. W ankiecie na najmniej przyjemny zjazd w Beskidach, ten szlak miałby spore szanse zatryumfować. Niewiele frajdy, multum luźnych kamieni, zero zjazdowej finezji. Za to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pogoda zmienia się o 180 stopni.
Szlak można pokonywać w dwóch kierunkach. O ile dla piechurów kierunek marszu nie ma z reguły większego znaczenia, o tyle więcej przyjemności z jazdy daje pokonanie go z Bielska-Białej Straconki na szczyt Lubonia Wielkiego (1022 m n.p.m.). Większość trasy w tym wariancie pokonujemy w siodełku, choć nie zabraknie na nim odcinków „beskidzkiej drogi przez mękę”, ale czym byłyby Beskidy bez usłanych kamiennymi dywanami szlaków?
Po wynurzeniu się z lasu rozpościera się panorama na zalane słońcem Gorce i tonącą w dole Mszanę Dolną przeciętą błyszczącą nitką Raby. Luboń Wielki wydaje się być stąd na wyciągnięcie ręki, ale mimo tego udaje mi się zabłądzić gdzieś pomiędzy łanami zbóż. Ostatnie, strome podejście na Luboń, jawi mi się tym razem jako absurd, ale to już ostatni kilometr trasy. Po nim zalegam na szczycie w przyjemnie rozgrzewającym słońcu. Godzinę, a może dłużej wpatruję się w panoramy rozlewające się ze szczytu. Myślę o kilkudziesięciu szczytach po drodze, o dziesiątkach podjazdów, gwiaździstej nocy nad Palczą, o całej tej kapitalnej mountain bike’owej trasie, której początek dał ponad 80 lat temu z okładem Wł. Midowicz malując na drzewach pędzlem pierwsze znaki szlaków w Beskidzie Małym. Koniec. Euforia miesza się z żalem, że to już „meta”, ale obiecuję sobie na MSB powrócić