Paweł obmyślił plan a ja tym razem nie dałam się długo namawiać. Mieliśmy przed sobą dwa tygodnie jazdy rowerem oraz wspinaczki po górach Słowacji.
Nasza wyprawa, bo tak już można to nazwać zaczęła się w Rajczy gdzie wcześniej dotarliśmy pociągiem. Zanim zdążyłam się obejrzeć pomykałam już ile sił w nogach pod przełęcz Glinka Ujsolska (830m n.p.m.) by dostać się do przejścia granicznego. Podjazd był dość długi, jednak nie zbyt trudny, bo w dużej mierze łagodny, dopiero końcówka podjazdu była dość stroma, ale dałam rade nawet z przyczepką (tym razem nie miałam tak łatwo i musiałam ciągnąć za sobą swoje manatki :-)) Po przekroczeniu granicy skierowaliśmy się w kierunku Zamku Orawskiego. Droga była przyjemna, ale też męcząca, bo często pod górę, lecz nie przeszkodziło to nam w dojechaniu do miejscowości Orawskie Podzamcze, w której właśnie znajduje się Zamek, niestety nie mieliśmy możliwości zwiedzenia go, ponieważ były bardzo długie kolejki, a czasu nie mieliśmy zbyt wiele. Pierwszy cel; czyli dotarcie do Orawskiego Podzamcza został zrealizowany tak więc opuściliśmy tą miejscowość i wyruszyliśmy dalej.
Kolejnym etapem wyprawy było dotarcie do Małej Fatry, jedną z większych przeszkód jaka stanęła nam wtedy na drodze to przełęcz Rovna Hola (751m n.p.m.). Podjazd zaczął się w Parnicy, tam jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka. Na początku jechało się dość dobrze dopiero po jakimś czasie nogi zaczęły odczuwać stromiznę, i ciężar bagażu. Droga zaczęła mi się strasznie dłużyć a nogi pracowały coraz wolniej, aż w końcu przy samym szczycie już nie dałam rady pedałować, musiałam zejść i te kilka metrów na szczyt przełęczy poprowadzić rower. Wysiłek, jaki włożyliśmy w wjazd na przełęcz opłacił się bo teraz czekał nas długi zjazd aż do samej Terchovej. Rower rozpędzał się jak błyskawica i mknął w dół, ręce ciągle naciskały na hamulce, na niejednym zakręcie znosiło mi rower, ale nie było źle dałam rade :). W taki oto sposób dojechaliśmy do Terchovej, wsi leżącej u podnóża Małej Fatry, prosto stamtąd dostaliśmy się do Doliny Vratnej gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na odpoczynek. Zmęczenie, jakie odczuwaliśmy po dojechaniu do tego miejsca zostało nam wynagrodzone pięknymi widokami, malowniczej doliny gdzie od razu ukazał nam się głęboko wcięty skalny przełom rzeczki Varinki, a potem wieniec szczytów ograniczających teren doliny. Podziwiałam ten piękny krajobraz i nie mogłam się nim nacieszyć a to był dopiero początek wspaniałych widoków.
Następnym celem, jaki sobie obraliśmy był Mały i Wielki Rozsutec, Panorama - Sedlo Medzirozsutce (Mała Fatra) a więc odłożyliśmy rowery na bok, na plecy zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy. Krajobraz był wprost bajeczny, kroczyliśmy w samym środku tegoż wąwozu pod nogami mając strumień, który momentami przechodził w malownicze wodospady. Droga przez Diery była samą przyjemnością, bo dla takich widoków warto się trochę pomęczyć. Po pokonaniu wszystkich drabinek wyszliśmy na łagodniejszą ścieżkę i dotarliśmy na przełęcz Medzirozsutce (1200 m n.p.m.),Panorama - Sedlo Medzirozsutce (Mała Fatra) tam zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek i podjęliśmy decyzje, że idziemy tylko na Mały Rozsutec (1343 m n.p.m.) ze względu na pogodę. Z Medzirozsutca szybko doszliśmy do kolejnej przełęczy Zakres (1225 m n.p.m.) tam właśnie nachylenie stało się konkretne, i czekał nas kawałek wspinaczki po skałach. Zamontowane na szlaku łańcuchy były nieodzowne, by dostać się na szczyt, ale jak się okazało MałyRozsutec jest wart wysiłku a widoki ze szczytu są przepiękne.Panorama Mały Rozsutec 1344m (Mała Fatra). Po wyjściu z lasu szlak złagodniał i wprowadził nas do osady Podrozsutec, gdzie znajduje się kilka domków letniskowych, dalej droga prowadziła już prawie płaskim podłożem aż do naszego punktu wyjściowego - czyli Białego Potoku, gdzie skończyliśmy pieszą wędrówkę i znowu wsiedliśmy w siodełka.
Po raz kolejny czekał nas podjazd pod Rovna Hole - ponieważ zamierzaliśmy dostać się do Sutowa, tym razem pokonałam przełęcz bez schodzenia z roweru i czułam się już o wiele pewniej podczas zjazdu. Z Parnicy droga poprowadziła nas wraz z biegiem Orawy w kierunku miejscowości Kralovany gdzie Orawa wpływa do rzeki Wah. Dalej jadąc już wzdłuż rzeki Wah dojeżdżamy do Sutowa. Pierwszą atrakcją, jaką spotykamy jest kamieniołom, piękne wprost bajeczne miejsce, gdzie widoki zapierają dech w piersiach. Zielono błękitne lustro wody wraz z wysokimi pokrytymi roślinnością zboczami wykopaliska, daje niesamowity efekt. Dalej ruszamy asfaltową drogą przez wieś w celu dotarcia do Wodospadu Sutowskiego. Na końcu zostawiamy nasze rowery w pobliskim gospodarstwie i dalej ruszamy piechotą. Droga wiedzie przez las wzdłuż potoku Sutowskiego, na początku jest to asfaltowa dróżka, która potem zmienia się w wyboistą gdzieniegdzie żwirową i kamienistą ścieżkę. W końcu docieramy do wodospadu Sutowskiego, gdzie woda spada z hukiem aż z 38 metrów, stanęłam kilka metrów dalej i nawet tam czułam orzeźwiającą mgiełkę bijącą od wodospadu, nade mną wysoko z góry tryskała woda i spadając szybko w dół rozbijała się głośno o kamienie, gdzie dalej spływała już o wiele spokojniej potoczkiem, obok którego wcześniej szliśmy. Sutowo okazało się miejscem bardzo atrakcyjnym i wartym zobaczenia, ale czas było ruszyć dalej.
Kolejnym celem były Góry Choczańskie, postanowiliśmy, że początkowo dostaniemy się do miejscowości Lucki. Miejscowość jest bardzo malownicza, a w samym jej centrum spotkała nas niespodzianka w formie przepięknego wodospadu, który bardzo przykuwa naszą uwagę. Widok jest niesamowity, z jednej strony domy, sklepy, ulice a z drugiej piękny wodospad ze znajdującym się na dole małym zbiornikiem wodnym. Dalej już w Kalamenach mieliśmy okazje zobaczyć naturalne źródło termalne, ze względu na dużą zawartość siarki w wodzie wydobywającej się wprost z ziemi bajorko ma brązowe zabarwienie. Źródło umiejscowione jest tuż za wsią, jest to jedyne naturalne źródło termalne na Słowacji.
Czekał nas kolejny etap wyprawy. Z Lucków wyjechaliśmy na wąski asfaltowy szlak, prowadzący początkowo wzdłuż rzeczki Raztocna, przed nami droga wiła się cały czas do góry prowadząc na przełęcz, którą musieliśmy pokonać, aby dostać się do miejscowości Osadka. Droga wraz z wysokością stawała się coraz bardziej zniszczona, miejscami asfalt przechodził w żwir, co nieco utrudniało jazdę, ale za to widoki stawały się coraz piękniejsze, otaczały nas góry, lasy, pola uprawne, można było zobaczyć stada owiec wypasających się na trawiastych zboczach gór, a szczególnego uroku dodawał Wielki Chocz (1611 m n.p.m.) najwyższy szczyt Gór Choczańskich, który od tej pory towarzyszył nam przez długą część trasy wystając ponad wierzchołki innych gór. W ten sposób docieramy do szczytu przełęczy, szybka zmiana przerzutek i już mkniemy w dół, aby już w Osadce znowu stanąć przed kolejną przełęczą, tym razem prowadzącą prosto do Malatiny. W Malatinie skierowaliśmy się na rzekomy szlak rowerowy, zauważyliśmy nawet tabliczkę informującą o tym fakcie, jest to polna ścieżka, która cały czas ostro pnie się w górę. Na początku droga wydaje się dość przyjemna, wokół roztacza się przepiękny krajobraz, pola, lasy, góry, ale juz niedługo stromizna daje się we znaki, a droga staje się coraz bardziej wyboista. Koła zaczynają toczyć się coraz wolniej, w niektórych momentach muszę zejść z roweru i kawałek go poprowadzić, ale to też nie jest zbyt proste, nachylenie jest zbyt mocne, ciężar bagażu ściąga w dół, a nierówna polna dróżka nie ułatwia sprawy. To było dla mnie niesamowite wyzwanie, i bardzo ciężki podjazd, zaczęłam się nawet zastanawiać czy to aby na pewno szlak rowerowy. Polna ścieżka pomału przeradzała się w błotne kałuże, a gdzieniegdzie stawała się tak wyboista, że nie dało się przejechać i trzeba było schodzić z rowerów, to nawet nie wyglądało jak ścieżka tylko jak zaschnięte błoto, po którym przejechały jakieś wielkie koła. Na szczęście po tym odcinku było już dość łagodnie aż do samej góry, a wspaniała panorama gór, którą ujrzeliśmy na szczycie wynagradzała cały wysiłek. Teraz czekał nas już tylko zjazd, jak się okazało bardzo ekstremalny i chyba po raz pierwszy bardziej uciążliwy niż podjazd, a tego się nie spodziewałam. Większość ścieżki zjazdowej przebiegało przez las, stąd też wynikało nasze utrudnienie, w bardzo wilgotnym i zacienionym miejscu cała dróżka zmieniła się w błotny grząski potok, a my w centrum tej błotnej drogi podążaliśmy w dół. Oczywiście wiadomo jak wyglądały nasze rowery i my na końcu tej przeprawy, ale nie przejmowałam się tym byłam szczęśliwa, bo mieliśmy już pewny grunt pod nogami no i osiągnęliśmy cel - byliśmy w Wielkim Borovym.
W momencie, gdy kolejny cel został osiągnięty, postanowiliśmy zrealizować jak najszybciej następny i już tego samego dnia ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy się dostać do miejscowości Kwacany przemierzając Dolinę Kwaczańską. Malowniczą ścieżką wjeżdżamy w progi doliny, i już na początku pejzaż ukazujący się naszym oczom zapiera dech w piersiach. Ozdobą doliny jest jej skalna sceneria, a zupełnie magiczną atmosferę wprowadzają położone w głębi gór stare młyny w Obłazach - nad potokiem Kwaczanka stoi zrekonstruowany unikalny obiekt starych drewnianych młynów wodnych, pochodzących z połowy XIX wieku, jest to bardzo dobre miejsce, aby przystanąć na chwilę i odpocząć, my jednak ruszamy dalej. Niestety okazało się, że szlak przez Dolinę w stronę Kwacan w pewnych miejscach jest trudno przejezdny, wiec zrezygnowaliśmy z tego zamiaru i skierowaliśmy sie na drogę prowadzącą przez dolinę w stronę Hut, jest to stara droga rządowa łącząca Wielkie Borove z Hutami, kiedyś jedyne połączenie tych dwóch wsi. Droga jest bardzo przyjemna po jednej stronie mamy cały czas potok a po drugiej wysokie ściany skalne, w ten oto sposób docieramy do Hut. Wtedy właśnie siły nas opuszczają (no przynajmniej mnie) po takim dniu wrażeń marzę już tylko, aby się gdzieś położyć. Niestety szczęście nam nie dopisało, okazało się, że we Wsi nie ma wolnych miejsc noclegowych, tym sposobem mieliśmy jeszcze do pokonania dwie przeszkody w formie dwóch asfaltowych przełęczy. Sama nie wiem, jakim cudem dałam rade jechać, ale udało się i ponownie byliśmy w Wielkim Borowym, gdzie udaliśmy sie na zasłużony odpoczynek.
Następnego dnia obraliśmy nieco inny cel, a mianowicie zostawiliśmy rowery i ruszyliśmy na pieszą wędrówkę po górach. Nasza trasa zaczynała się ponownie w Dolinie Kwaczańskiej, przemierzamy znaną nam już drogę w kierunku Obłazów, gdzie tym razem spędzamy chwilę czasu. Potem kierujemy się już bardzo stromym szlakiem w stronę Kwaczan, droga w tym kierunku pokonuje licznymi zakrętami strome zbocze, gdzieś głęboko w dole huczy potok Kwaczanka wytwarzając wodospady i kaskady, a nad nim wysoko wznoszą się wysokie strome ściany skalne, tworzące wąwóz. Wkrótce dochodzimy do najwyższego punktu jest to tak zwany Rohac, ze skały ponad nim można podziwiać wspaniały widok na cały kanion. Od tego miejsca droga obniża się łagodnie aż do samych Kwaczan. Stamtąd podążamy trasą przez las a potem przez pola wzdłuż zboczy Prosiecznego mając po lewej stronie przepiękny widok na Jezioro Liptowskie, w ten sposób przedostajemy się do kolejnej wspaniałej doliny zwanej Doliną Prosiecką, która jest równoległa do Doliny Kwaczańskiej.
Dalej nasze rowery skierowaliśmy w stronę Jeziora Liptowska Mara. Przedostaliśmy się do Hut tą samą, co poprzednio drogą prowadzącą przez Dolinę Kwaczańską a dalej, gdy juz wyjechaliśmy z Hut czekał nas długi podjazd pod przełęcz, ale po tylu przeszkodach, jakie zdołaliśmy już pokonać nie było to dla mnie nic strasznego. Powolutku dotarliśmy na szczyt przełęczy, gdzie mieliśmy niepowtarzalną okazje zobaczyć młodego Niedźwiedzia, którego z lasu wybawiły zapewne śmieci, w których grzebał. Chcieliśmy zrobić mu zdjęcie, lecz niestety nie udało się, bo gdy tylko nas zobaczył uciekł szybko z powrotem do lasu. Po tej miłej niespodziance zaczęliśmy zjeżdżać w ekspresowym tempie w dół, dzięki czemu bardzo szybko znaleźliśmy się w pobliżu Jeziora. Teraz czekała nas trasa wzdłuż jeziora aż do miejscowości Liptowski Mikulas, do którego dotarliśmy dość szybko. Tam zmieniliśmy nieco plany z powodu pogody, która zapowiadała się nie zbyt ciekawie oraz czasu, którego mieliśmy już bardzo mało. Skierowaliśmy się na Poprad, do którego dotarliśmy pociągiem, tam zatrzymaliśmy się na nocleg. Poprad to piękne miasto, któremu niesamowitego uroku dodają szczyty Tatr Wysokich górujących ponad miastem. Naszym zamiarem było udanie się następnego dnia właśnie w Tatry Wysokie, niestety przeszkodziła nam w tym skutecznie pogoda, rozpadało się na dobre. Nic jednak nie zdołało nam popsuć nastroju, szybko mieliśmy już przygotowany kolejny plan; wybraliśmy się do Aqua Parku znajdującego sie w Popradzie. Aquacity Poprad ma do zaoferowania wiele atrakcji, poczynając od kompleksu basenów: wewnętrznych i zewnętrznych, poprzez źródła i baseny termalne, liczne zjeżdżalnie, kończąc na saunach, wannach z hydromasażem, solariach, oraz śnieżnej jaskini. Spędziliśmy tam kilka godzin, nabierając sił na dalszą drogę, jednak pogoda się na nas uwzięła i pokrzyżowała nam plany.
Biorąc pod uwagę załamanie się pogody postanowiliśmy wracać do Polski, jednak to nie był jeszcze koniec naszej wyprawy. Zamierzaliśmy spędzić jeszcze parę dni wędrując po szlakach Polskich Tatr. W stronę Polski ruszyliśmy Drogą Wolności, która prowadzi przez lasy i łąki u podnóża Tatr, jest to szosa o bardzo efektownych widokach i ciągnie się aż do przejścia granicznego na Łysej Polanie. My jednak granice przekroczyliśmy przez mniej znane przejście, zjeżdżając z Drogi Wolności i kierując się na miejscowość Podspady, z której juz tylko krok do Polski, a potem przez Jurgów do Bukowiny Tatrzańskiej, gdzie zatrzymaliśmy się u znajomych.
Następnego dnia z samego rana wybraliśmy się w góry. Na szczęście tego dnia pogoda nam dopisywała. Szybko dostaliśmy się busem do Kuzinic i już chwilę później podążaliśmy przez Dolinę Jaworzynkę, aby dotrzeć do przełęczy między Kopami, skąd rozciąga się przepiękny widok na Halę Gąsienicową.Hala Gąsienicowa - Tatry 360° Dalej podążamy w stronę Czarnego Stawu Gąsiennicowego,Czarny Staw Gąsienicowy - 1624m npm przyjemną,równą ścieżką z poukładanych kamieni. Staw jest bardzo widowiskowy, znajduje się w przepięknej scenerii wysokich szczytów a jego wody są bardzo piękne i przejrzyste, miejscami przybierają kolor turkusowy. Stamtąd patrzymy na swój cel - czyli Kościelec (2155 m n.p.m.) wyglądał na szczyt trudno dostępny, z profilu widoczne były jego urwiste zbocza a cały szczyt przypominał stromą piramidę. Udajemy się szlakiem prowadzącym, przez przełecz Karb (1853 m n.p.m.)Panorama z przełęczy Karb (Kościelec- Tatry) tam nie napotykają nas żadne większe trudności, ponieważ całą drogę wędrujemy ścieżką bardzo przypominającą kamienne schody, jedynym problemem, jaki może się odezwać to brak kondycji, bo podejście jest dość strome i kręte. Po wejściu na Karb odsłonił się przed nami przepiękny widok na cały Czarny Staw Gąsienicowy i Dolinę Gąsienicową. Potem schodzimy kawałek w dół, po czym już dalej wchodzimy na szczyt najpierw schodami a potem już tylko gładkimi płytami skalnymi. Cała trasa na szczyt Kościeliska prowadzi po bardzo śliskim podłożu, większych trudności nie ma, tylko w niektórych miejscach musimy pospinać się także przy pomocy rąk. Widok ze szczytu rozciąga się na całą Dolinę Gąsienicową oraz panoramę szczytów, przez które biegnie Orla Perć, widoczne są także wszystkie Stawy Gąsiennicowe. Na szczycie jest bardzo mało miejsca, i wokół otaczają nas same przepaście, dlatego trzeba być bardzo uważnym. Z KościelcaPanorama - Kościelec (Tatry) schodzimy z powrotem na Krab apotem, aby nie wracać ta samą trasą, wybieramy łagodny szlak wiodący między wielkimi kamieniami, po drugiej stronie przełęczy, mijając po drodze liczne mniejsze i większe stawy. Jeden niesamowity dzień górskiej przygody był za nami.
Ostatnim etapem i tym samym zwieńczeniem całej wyprawy było zdobycie Rys (2499 m n.p.m.) najwyższego polskiego szczytu. Na Polanie Palenicy przekraczamy progi Tatrzańskiego Parku Narodowego, dalej podążamy długą asfaltową drogą, która prowadzi nas do Schroniska nad Morskim Okiem. Wierzchołek góry jest bardzo przeludniony, więc aby nie schodzić odrazu, przedostajemy się na słowacki wierzchołek ( 2503 m n.p.m.),Panorama ze szczytu Rysów (słowacki wierzchołek) 2503m na którymjest nie mniej ludzi, ale jakby więcej miejsca. I takim oto sposobem kończymy swoją wyprawę jakby nie było na Słowacji:). Widok jest wspaniały, widać stąd Gerlach, Łomnicę, Lodowy Szczyt..., a z drugiej strony między innymi Świnicę, Szpiglasowy Wierch, Kozi Wierch, na horyzoncie można nawet dostrzec Babią Górę. Po nasyceniu oczu tymi wspaniałymi widokami nie pozostało nam nic jak zejście na dół. To był koniec naszej słowacko - polskiej wyprawy.
Oficjalna strona wyprawy:
https://www.aktywnie.org

















