Po kilku latach przemierzania górskich szlaków Włoch i Francji przyszedł w końcu czas na poznanie uroków Szwajcarii. Magnesem, który przyciągnął moją uwagę był sierpniowy rajd po przełęczach w samym sercu tej górskiej krainy tzn. Alpenbrevet ze startem i metą w Meiringen.
Korzystając z tej okazji postanowiłem wybrać się do Szwajcarii na półtora tygodnia wraz z kolegą z Trójmiasta Łukaszem Talagą, zaś mój najwierniejszy wspólnik w tego rodzaju eskapadach Piotr Mrówczyński miał do nas dołączyć jedynie na długi weekend wokół samego rajdu. Pierwszym i głównym celem naszej podróży było wspomniane już miasteczko Meiringen znane także z kart literatury jako domniemane miejsce śmierci Sherlocka Holmesa. Przybyłem do tego miejsca w czwartkowe popołudnie 7 sierpnia 2008 roku tzn. na półtorej doby przed rajdem, który zapowiadał się na wyzwanie tej samej miary co co włoskie Gran Fondo Campagnolo czy francuski La Marmotte. W piątek niejako na oswojenie z tutejszymi górami podjechaliśmy pod dwie najbliżej położone przełęcze tzn. Grosse Scheidegg (1962 m. n.p.m.) oraz Brunig (1008 m. n.p.m.) w sumie pokonując tego dnia 53,5 kilometra z niebagatelnym łącznym przewyższeniem 1742 metrów. Około piętnastej zgodnie z planem odebraliśmy Piotra z dworca kolejowego, zaś wieczorem wybraliśmy się do miasteczka startowego by odebrać numery, chipy i inne gadżety przygotowane dla uczestników sobotniego rajdu.
Nazajutrz czekała nas nad wyraz wczesna pobudka, albowiem start rajdu wyznaczono na godzinę 6:45. Dla miłośników kolarstwa szosowego przygotowano trzy trasy: platynową, złotą i srebrną, zaś dla fanów kolarstwa górskiego dwie opcje MTB-Rock i MTB-Hard ze startem o nieco bardziej ludzkiej porze czyli o 7:30. My postanowiliśmy się sprawdzić na trasie Alpenbrevet Gold czyli dystansie 173,6 km z przewyższeniem rzędu 5294 metrów. Jej główne atrakcje to cztery mityczne przełęcze: Grimsel, Nufenen, San Gottardo i Susten. Jak przystało na tego rodzaju masową imprezę z początku czekała nas jazda w grupie liczącej bez mała sześć standardowych peletonów. Niemniej z uwagi na fakt, iż Alpenbervet rozgrywany jest w formule rajdu czyli z mierzeniem czasu, lecz bez oficjalnej klasyfikacji atmosfera była tu spokojniejsza niż na włoskich czy francuskich wyścigach. Pierwsze cztery kilometry prowadziły lekko pod górę tzn. z poziomu 596 do 712 m n.p.m. do osady Kirchet, skąd z kolei należało zjechać do Innertkirchen (625 m. n.p.m.). To iście strategiczne miejsce na trasie całego rajdu, bowiem w tej miejscowości otwiera się i zamyka magiczny kwadrat dróg w samym sercu szwajcarskich Alp. W centrum tego miasteczka musieliśmy skręcić w prawo ku Grimselpass by po blisko 160 kilometrach zmagań z własnymi słabościami powrócić w to samo miejsce skończywszy zjazd z Sustenpass.
Jako się rzekło na pierwszy ogień poszedł Grimsel (2165 metrów n.p.m.). Podjazd bardzo długi (25,1 km), dość nierówny, lecz z solidnym średnim nachyleniem 6,8 %. Pomiędzy Innertkirchen a Grimsel trzeba było pokonać różnicę wzniesień rzędu 1540 metrów. Na domiar złego przyszło nam się wspinać przy nieustającym deszczu i temperaturze malejącej do ledwie 5 stopni Celsjusza. Po szesnastu kilometrach niezbyt jeszcze stromej wspinaczki musieliśmy objechać jeden z tuneli przemykając zboczem góry, wąską drogą prowadzącą po kostce i to tuż nad przepaścią. Od tego miejsca pomijając dwa krótkie fragmenty podjazd trzymał już równo i mocno czyli na poziomie 8 %. Wjechałem na górę w mocnej 6-osobowej grupce w czasie około 91 minut i ze średnią prędkością 16,5 km/h. Czułem się dość dobrze i jako, że był to dopiero 33 kilometr trasy postanowiłem nie zatrzymywać się na bufecie. Taka nonszalancja okazała się później zgubna w skutkach. Przekroczywszy przełęcz wjechaliśmy do kantonu Wallis i czekał nas teraz długi zjazd do miasteczka Ulrichen. Jedynie zwolennicy trasy srebrnej musieli skręcić wcześniej tzn. w Gletsch odbić na przełęcz Furka. Nasz zjazd przebiegał w specyficznych warunkach. Co serpentyna to zmiana „klimatu”. Zakręt w prawo i prosta wiodąca ku gęstej mgle. Zakręt w lewo i prosta ku nieśmiało przebijającemu się słońcu. Z kolei tuż za Gletach włos zjeżył mi się na głowie, gdy przy prędkości ponad 50 km/h wpadłem 150-metrowy odcinek starej kostki pięknie wymytej przez wcześniejszy deszczyk.
W Ulrichen skręt w lewo i szturm na „dach” całego rajdu czyli Nufenenpass (2478 m. n.p.m.). Początkowo nic nie zapowiadało czekającej mnie Golgoty. Podjazd zacząłem dość żwawo, lecz najwyraźniej za szybko jak na 13 kilometrów przy średnim nachyleniu 8,9 %. Do tego jeszcze niedostatecznie odżywiony i wychłodzony po przeżyciach na Grimsel. Pierwsze osiem kilometrów pokonałem całkiem sprawnie tzn. ze średnią prędkością 12,5 km/h, lecz im wyżej tym czułem się gorzej. Najwyraźniej moje baterie wysiadły znacznie prędzej niż się spodziewałem. Ostatnie pięć kilometrów przejechałem już przy mizernej prędkości 8,7 km/h. Piąłem się do ostatkiem sił nęcony jedynie nadzieją na dłuższy postój w czekającym mnie na przełęczy bufecie. Kilkaset metrów przed nią dojechał do mnie Piotr, który doholował mnie na górę i razem stanęliśmy na wspomnianym bufecie. Niemniej ja postanowiłem zabawić tu znacznie dłużej od swego kolegi. W tym momencie przestał się już liczyć wynik. Chcąc ukończyć zawody musiałem się rozgrzać i odpowiednio posilić. Wypiłem dwa kubki życiodajnego rosołu, zjadłem nieco owoców i ciastek oraz uzupełniłem bidony. Na zjazd ku Airolo w kantonie Ticino ruszyłem dopiero po ośmiu minutach. Tam niejako na półmetku Gold-Strecke był usytuowany kolejny bufet, do którego dotarłem w czasie 4 godzin 11 minut i 30 sekund.
Czekał mnie teraz kultowy podjazd pod strategiczną w dziejach państwowości szwajcarskiej przełęcz San Gottardo (2091 m. n.p.m.). Tak jak we Włoszech wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak w Szwajcarii wszystkie alpejskie szlaki zdają się prowadzić na tą właśnie przełęcz. Zarówno od południa (Airolo) jak i od północy (Hospental) prowadzą na nią dwie momentami przeplatające się drogi. Nowa asfaltowa zbudowana na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku oraz stara w dużej części brukowana via Tremola wybudowana w latach 1827-1830! Jak by tego było mało dla tych, którzy się śpieszą dostępny jest też tunel pod przełęczą łączący Airolo z Goschenen. Właśnie w Airolo usytuowany był też drugi rozjazd na trasie Alpenbrevet. Walczący na trasie Gold-Strecke musieli skręcić w lewo i rozpocząć podjazd pod San Gottardo, zaś maratończyków z Platin-Strecke czekał jeszcze 37-kilometrowy łagodny zjazd do miejscowości Biasca. Podjazd pod San Gottardo przez via Tremola czyli 14 kilometrów przy średnim nachyleniu 6,7 % na papierze nie robi większego wrażenia. Niemniej swój dość przeciętny wzrost nadrabia on trudnym charakterem, bowiem m/w dwie-trzecie podjazdu prowadzi po bruku. Szczęśliwie nie są to kocie łby na miarę Paryż – Roubaix, lecz dość równo ułożona kostka. Niemniej w żadnym razie nie daje ona komfortu jazdy jaki przydałby się podczas przeszło godzinnej wspinaczki. Cała zabawa zajęła w tych warunkach 74 minuty przy średniej 11,8 km/h znacząco wolniejszej niż mogłoby to mieć miejsce na asfalcie. Podjazd do samego końca prowadził po bruku i kończył się pomiędzy hotelem a schroniskiem wybudowanymi na samej przełęczy. Przed pomnikiem z trzema orłami należało skręcić w lewo i wzdłuż brzegów małego jeziorka dojechać do nowszej drogi na San Gottardo, bowiem na całe szczęście sam zjazd wyznaczono nam po asfalcie, choć niestety przy niemałym ruchu samochodowym.
Pierwsza faza zjazdu kończyła się w Hospental gdzie droga wchodziła na płaskowyż by przez kolejne trzy kilometry lekko opadać ku bufetowi w Andermatt. Dwa kilometry za bufetem rozpoczynał się zaś drugi odcinek zjazdu, kończący się w miejscowości Wassen na wysokości 917 metrów n.p.m. Tam po skręcie w lewo zjazd od razu przechodził w ostatni dla wszystkich uczestników Alpenbrevet podjazd tzn. Sustenpass (2224 m. n.p.m.). Na tym punkcie pomiaru czasu zameldowałem się po 6 godzinach 2 minutach i 8 sekundach. Najgorsze chwile miałem już za sobą i z optymistycznym nastawieniem rozpocząłem podjazd pod Susten. Mój morale rosło wraz z mijaniem kolejnych zawodników. Wzniesienie to okazało się bardzo wymagające, nie tylko z uwagi na suche dane czyli 17,6 km przy średnim nachyleniu 7,4 %. Spora część podjazdu poprowadzona była górskim trawersem bez ułatwiających życie wspinacza serpentyn. Sam podjazd kończy się zaś w 200-metrowym tunelu. Ta wspinaczka zajęła mi 94 minuty przy średniej prędkości 11,3 km/h. Po dotarciu na szczyt pozostawało już tylko 35 kilometrów do mety. Najpierw 28 kilometrów momentami bardzo szybkiego zjazdu do Innertkirchen. Potem chwila płaskiego terenu i wspomniany pagórek do Kirchet – od wschodniej strony liczący sobie 1,6 km przy średniej 5 %. Na sam koniec zaś 3300 metrów zjazdu i 1500 metrów po płaskim, ale żeby nie było lekko przy przeciwnym wietrze.
Na mecie licznik pokazał mi dystans dnia 176 kilometrów i przewyższenie 5096 metrów oraz czas 8 godzin 27 minut i 22 sekund. Jak się później okazało uzyskałem dwudziesty piąty czas pośród 481 osób, które ukończyły Gold-Strecke. Piotr wyrobił się w 8 godzin 7 minut i 46 sekund z dwunastym wynikiem. Bezkonkurencyjny był Austriak Frank Haun, który męczył się jedynie przez 6 godzin 33 minut i 40 sekund, zaś tylko siedmiu uczestników naszej wersji rajdu przebywało na trasie krócej niż osiem godzin! Trasę srebrną przejechało 466 osób, platynowy maraton 184 ludzi z żelaza co oznacza, iż tego dnia 1131 śmiałków wygrało swą potyczkę ze szwajcarskimi Alpami. Następnego dnia korzystając z lepszej pogody wróciliśmy na „pole swej chwały” – tym razem już samochodem – by korzystając z dobrodziejstwa aparatu cyfrowego uwiecznić piękno tych gór. Dla mnie i Łukasza był to jednak dopiero wstęp do szwajcarskiej przygody. Przez kolejnych sześć dni przemierzyliśmy jeszcze górskie rejony kantonów Uri i Graubunden gdzie udało nam się pokonać przełęcze: Furka, Oberalp, Klausen, Lukmanier, Bernina, Julier, Albula i Fluela – ale to już na temat na kolejną opowieść.