Granitowy oddech

Półwysep Synaj

Drukuj

Niegościnna, jałowa, rozpalona żarem słońca ziemia jakby zapomniana przez bogów, setki górskich szczytów rozcinających strzelistymi sylwetami horyzont. To Półwysep Synaj...

Krajobraz zdominowany przez spalone słońcem doliny - olbrzymie koryta wyschniętych rzek okresowych (tzw. wadi), spatynowane na różne odcienie niemal nie gasnącymi promieniami słońca różnokolorowe ściany gór. Niezwykle uboga flora i fauna obejmująca zaledwie kilka gatunków roślin i zwierząt, które były w stanie zaadaptować się do skrajnie niekorzystnych warunków. Poza kurortami rozłożonymi nad brzegami Morza Czerwonego, w głębi lądu, w nieprzystępnym świecie gór istnieje tylko kilka niewielkich wiosek i oaz powstałych nad życiodajnymi źródłami wody.

Powierzchnia półwyspu wynosząca 61, 2 tys. km, to w całości surowy świat gór i pustyń. Północna część Synaju w okolicach wybrzeża Morza Śródziemnego to głównie niekończące się pustynie, nieco bardziej na południe od nich wznosi się niewysokie pasmo Gebel et-Tih, z cieszącą się złą sławą Pustynią Tułacza - labiryntem setek łudząco podobnych do siebie dróg, kluczących pośród niewysokich gór, w których swoją ostatnią przystań znalazło przed wiekami wiele karawan. Dalej na południe znajduje się wciąż słabo wyeksplorowane pasmo Gebel el-'Igma ze szczytami sięgającymi 1600m npm. Południowa część Synaju to z kolei tzw. Góry Wysokie z najwyższymi szczytami półwyspu, dzisiejszym celem naszej wyprawy Mt.Sinai czyli arabskim Gebel Musa (2284m npm), Gebel Umm Shomar (2586m npm) i 'królową' Synaju, Gebel Katherine (2642m npm).



Wyruszamy z nadmorskiego Dahab wcześnie rano wynajętym beduińskim busem-taksówką. Tym razem trafiamy na Kierowcę Roztropnego należącego do bardzo rzadkiego gatunku w Egipcie, który głębiej wierzy w sens przepisów drogowych niż w arabskie powiedzenie "insza allah" ("jeśli Bóg zechce") pozostawiające wszystko, jak wynika z naszych obserwacji, losowi. Ostatnim razem jadąc do górskiej osady St.Katherina, byliśmy mimowolnymi uczestnikami śmiertelnego rajdu dwóch taksówkarzy, którzy stoczyli ze sobą po prostu wyścig krętymi i wąskimi drogami Synaju, łamiąc wszelkie możliwe przepisy, wymijając się na skalistych wirażach etc... no ale żyjemy i w dodatku wyścig wygraliśmy. Na twarzy naszego kierowcy Abu Salamy, sympatycznego Beduina z plemienia Muzeina pojawia się jednoznaczny uśmiech powątpiewania po usłyszeniu celu naszej wyprawy.

 



Po dwóch godzinach jazdy docieramy do niewielkiej wioski w samym sercu najwyższego pasma górskiego Synaju. Ruszamy z pod murów VI wiecznego klasztoru Św. Katarzyny tonącego w cieniach potężnych ścian strzelistych gór. Rzucają się w oczy bryły monstrualnych rozmiarów głazów z obrywów skalnych spoczywające na dnie doliny. Granitowe skały w porannym słońcu nabierają czerwonawych odcieni, zresztą kolorystka ścian gór zmienia się tutaj wraz z kątem padania promieni słońca wędrującego po niebie. Wachlarz barw, którym słońce maluje górskie turnie obejmuje delikatną czerwień, złoto, brąz, o każdej porze dnia skalisty świat Synaju przybiera inną szatę.

W zasadzie nie wiedzieliśmy czego się możemy spodziewać po trasie na Mt.Sinai, dwa dni wcześniej na trasie w Wadi Zaghra termometr zatrzymał się na 42C w cieniu, a w słońcu temperatura przekraczała od rana 60C. Na zjazdach przy 40km/h gorący wiatr "wypalał" oczy i przegrzewał skórę, woda w moim camelbaku zagotowała się, ale i tak byliśmy zmuszeni pić tą podgrzewaną "zupę", której szybko zabrakło. Jedyne co mogliśmy w zasadzie zrobić to rozpocząć trasę jak najwcześniej rano. Startujemy więc o 10, ze szczytów gór spada na nas przyjemny, chłodny wiaterek. Niesamowita odmiana od ostatnich tras w upałach i kropla optymizmu do camelbaka, że być może nie będzie tak źle jak rysowali to w opowiadaniach beduińscy przewodnicy, twierdząc że wyjście w dzień na szczyt jest mordercze.

Okazuje się, że za dnia poza mocno prażącym słońcem warunki są znośne. Pedałujemy równym rytmem w górę, pierwsze trzy kilometry podjeżdżamy efektowną ścieżką wdrapującą się nieregularnymi serpentynami na przełączkę, na oko 1700m n.p.m., ale wysokościomierz zupełnie mi wariuje więc pozostają szacunkowe przypuszczenia. Wznosimy się coraz wyżej. Panoramy rozpościerające się na sąsiednią dolinę z tonącą głęboko w dole niewielką beduińską wioską odsłaniają kilka interesujących ścieżynek, singletracków wijących się trudnym skalnym terenem. To ścieżki wydeptane przez Beduinów Dżabalija zamieszkujących terytoria Gór Wysokich (co ciekawe ponoć tutejsi Beduini są potomkami rodzin wołoskich i bośniackich sprowadzonych przez cesarza Justyniana dla obrony monastyru w 527 r. i gdzieś te słowiańskie rysy w ich twarzach można jeszcze dzisiaj dostrzec).

 



A na trasie ani żywej duszy. Pustka. Cisza. Tylko wiatr pogwizdujący pomiędzy granitowymi turniami. Jak gdyby te góry oddychały w odróżnieniu od morderczych, upalnych dolin ze stojącym powietrzem... Widoczność sięga zdaje się bezkresu. A może to złudzenie, któremu ulega się w rozżarzonym, ale przejrzystym powietrzu - ponoć wprawny w szacowaniu dystansów człowiek może pomylić się w terenach pustynnych nawet 3 krotnie patrząc na określony obiekt w oddali. Daleko w południowej części horyzontu po niebie płyną wierzchołki pustynnych szczytów, na wschodzie rozlewa się błyszcząca, granatowa tafla Morza Czerwonego i Zatoki Akaba.

 

 


Kiedy wyłania się sylweta Mt Sinai okazuje się, że jesteśmy już całkiem niedaleko, na oko może 40min drogi do celu jakim jest platforma pod szczytem, a potem ostatnie 700 schodów na wierzchołek. Jedzie się nam od tego momentu jakby lżej, choć de facto więcej się pcha, nawierzchnia robi się zbyt sypka, żeby pedałować, dodatkowo głazy, progi i inne stałe elementy tutejszego górskiego krajobrazu utrudniają nam życie. Sceneria robi się wyśmienita, nitka szlaku, którym wspinamy się w górę wije się gdzieś w dole ginąc pomiędzy skałami ponad przełęczą, zapowiadając bardzo ciekawy zjazd. Wdziera się we mnie jakaś euforia, być może dlatego, że nastraszeni opowiadaniami o trudnościach trasy, upałach panujących tutaj za dnia nastawiliśmy się na prawdziwe piekło. A nie jest najgorzej.

W końcu docieramy na wysokość 2000m n.p.m., na coś w rodzaju mini-przełęczy, platformy. Tutaj ścieżki rozchodzą się w kilku kierunkach, zbiegając do doliny i Klasztoru Czterdziestu ("40 mnichów", którzy zostali ongiś wymordowani w wyniku tragicznej pomyłki przez Beduinów), nasza natomiast wiedzie na szczyt Mt.Sinai 700 schodami wykutymi - jak mówi lokalna legenda - przez mnicha w ramach pokuty za popełnione morderstwo. Dzieło piekielne, ale nie dość tego, bo cała ścieżka stworzona przez mnicha startująca z doliny obok liczy 3700 schodów...
Ostatnie 700 schodów to niesienie sprzętu na plecach, męka, krótki, rwany oddech, na szczęście na tej wysokości powietrze jest przyjemnie schłodzone (ok. 30C). W końcu szczyt, 2284m n.p.m. Na wierzchołku stoją niewielkich rozmiarów kapliczka i meczet. To tutaj właśnie Mojżesz miał otrzymać 10 Przykazań, to tutaj pielgrzymują setki chrześcijan i muzułmanów, wierząc, że tu właśnie znajduje się biblijna Góra Horeb (z czym nie wszyscy badacze biblijni się zgadzają lokując ową górę bardziej na północ czy nawet lokalizując ją po drugiej stronie zatoki w Arabii Saudyjskiej). Ale dzisiaj jest zupełnie pusto. W oddali majaczy błękitna wstęga Zatoki Akaba, miasteczka Taba, Eilat, setki kilometrów gór Arabii Saudyjskiej. Dookoła rozlewają się szczyty, ale panorama jest już mniej efektowna niż o wschodzie słońca, które teraz górując nad dolinami i szczytami "wysysa" ich barwy.

 

 



Jedynym bikerem, który zjechał ze szczytu Mt.Sinai jest ponoć Hans 'No Way' Rey, ikona trialu, a dziś rowerowy obieżyświat realizujący ciekawe projekty najcięższych zjazdów z górskich szczytów na całym globie. Zjazd w partiach podszczytowych opisał jako trialowy i bardzo ciężki do pokonania, raczej odradzając nam prób. Nieregularne schody czasem niemal spadają stromym przesmykiem w dół, to znów wiją się skrajnie ciasnymi zakrętami w ekspozycji. Ruszam, ale nawet rozpaczliwe wychylenie za siodełko nie pozwala na kontrolowanie do końca linii jazdy. Tarcie na tutejszym granicie jest znakomite, ale nachylenie chwilami robi się niebotyczne. Przy chatkach pod kopułą szczytową rozmawiam chwilę z Beduinem, który widział 3-4 sezony temu w akcji Hansa Reya. Opisuje gestykulując obficie, jak Rey piwotując na przednim kole układał się w ciasne zakręty, jak przestawiał trialowo bike. No niestety takich umiejętności w zanadrzu nie mam i miał nie będę, dlatego na 3 fragmentach muszę uznać wyższość kreacji mnicha (zresztą nie ma co ukrywać klęka mi też psyche). Na marginesie wielki szacun dla Reya ;) Poza tym jazda na skraju uskoków mocno angażuje nerwy, ale je to viborne! Pokonane fragmenty dają satysfę, pomimo kilku sekcji sprowadzania bike ze spuszczonym nosem.

Z ciasnej przełęczy ruszamy z Karoliną kapitalną ścieżką, która będzie teraz zbiegać 6km w dół do St. Katheriny, dosłownie frunąc się nad dolinami. Pył z pod kół włazi w oczy więc zjeżdżamy w niewielkich odstępach, liczne kamienie wbite w podłoże nadają się idealnie do wybijania się, trzeba jednak brać poprawkę na uciekające zakręty wyłożone podchwytliwą, niezwiązaną, sypką nawierzchnią. Poza tym fragmenty zbiegające po skałkach, niewielkie uskoki i gigantyczna kupa frajdy. Opony Schwalbe Space, jak i moje Maxxisy przyklejają się perfekcyjnie do rozpalonych skał, choć po kilkuset kilometrach jazdy w tutejszych górach zauważyłem, że agresywna nawierzchnia była szczególnie okrutna dla miękkiego Maxxisa Super Tacky, którego faktura została dosłownie poszarpana przez skały.

Zjazd jest absorbujący fizycznie, prażące słońce po kilku godzinach daje się we znaki, na szczęście temperatura nadal znośna. Oglądam z góry jak Karolina nurkuje w dół górskimi serpentynami na przełęcz, w tle pionowe ściany Gebel el-Deir (arab. Klasztorna Góra), kapitalny widok. Na koniec wpadamy na ulubioną formację w tutejszych górach, 'rozlaną' skałę z wybitnym tarciem na której spędzamy krótką chwilę, by niebawem dojechać na pobliski parking i resztkami wody zmyć z siebie rozgrzany pył gór. Słońce rozlewa się po błękitnym niebie, dumne szczyty milcząco spoglądają na nas z góry. Pozostaje jeszcze 130km samochodem przez synajskie pustkowia do błyszczących fal Morza Czerwonego i naszej mieściny Dahab...