Pireneje Wschodnie: L´Etape du Tour

Drukuj

<p>Niedziela 15 lipca była dniem przeznaczonym na przejazd do Ax-les-Thermes. Po drodze we Foix mieliśmy załatwić formalności rejestracyjne przed poniedziałkowym L'Etape du Tour.

Dotarliśmy tam około południa gdy słonko nieźle już przypiekało.


Bez trudu odszukaliśmy się z Danielem Formelą moim kolegą z tras kaszubskich, który w Pireneje dostał się przez Mediolan i Marsylię podróżując wraz z siostrą i jej mężem. Daniel przybył do Foix na sam wyścig, ledwie dwa tygodnie po starcie w szosowych Mistrzostwach Polski orlików. Z tej przyczyny był naszym polskim faworytem na L'Etape du Tour 2007. Dzięki Piotrowi mogliśmy liczyć na całkiem niezłe pozycje startowe. Numery od 1793 do 1795 oznaczały, iż w gronie 6500 uczestników staniemy nazajutrz w trzeciej strefie pośród ludzi z numerami od 1001 do 2500. Po opuszczeniu Foix zagotował się silnik w Piotrowym Fordzie Fusion. Niemniej po dwóch postojach jakoś dowlekliśmy się do Ax-les-Thermes, a w zasadzie do położonego dwa kilometry na wschód od miasta hostelu L'Alpage.

 

Nasza kolejna "meta na cztery noclegi" prowadzona była przez Anglika Alana Toogood. I znajdowała się przy drodze prowadzącej z Ax-les-Thermes na przełęcz Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Nie byliśmy zresztą jedynymi amatorami kolarstwa w tym miejscu. Oprócz nas zamieszkała tu bowiem 6-osobowa grupa Anglików i Szkotów, także szykujących się do startu w L'Etape du Tour. Alan występował zaś nie tylko w roli naszego gospodarza, ale i szefa logistyki całej grupy. W poniedziałkowy poranek trzeba się było bowiem jakoś dostać wraz z rowerami do oddalonego o 45 kilometrów Foix, zaś po szczęśliwym ukończeniu wyścigu wrócić z mety wyścigu w Loudenvielle do naszej bazy noclegowej pokonując niebagatelny odcinek 200 kilometrów. Po wpłaceniu "skromnych" 150 Euro od głowy mieliśmy ten problem z głowy. Jak się okazało Alan nie był jedynym Anglikiem w tym rejonie oferującym tego rodzaju usługę. Następnego dnia rano w drodze do Foix zatrzymaliśmy się na kilka minut w Les Cabannes gdzie dołączyły do nas dwie dalsze furgonetki prowadzone przez dwójkę rodaków Alana i tak do Foix udaliśmy się w sile przeszło dwudziestu śmiałków płci obojga.

Z przedmieścia Foix gdzie pojawiliśmy się około 6:00 trzeba było jeszcze dotrzeć - już na rowerach - do centrum miasta na miejsce startu. Otwarcie stref startowych zostało przewidziane na czas między 5:00 a 6:30. Spóźniwszy się można byłoby stanąć jedynie na końcu długiego ogonka wszystkich uczestników. My stanęliśmy gdzieś w środku naszej zony co pozwoliło nam wystartować około czterech minut po wystrzale startera. Pierwsze szeregi tradycyjnie zarezerwowane są dla faworytów wyścigu oraz VIP-ów takich choćby jak ex-sławy: Greg Lemond czy Abraham Olano. Wszystkich czekała 199-kilometrowa próba sił i charakteru na pirenejskim szlaku zgodnie okrzyknięta najtrudniejszym L’Etape w 15-letniej historii tej imprezy. Po drodze pięć przełęczy czyli Col de Port (1249 m. n.p.m. - na 31 kilometrze), Col de Portet-d'Aspet (1069 m. n.p.m. - na 103 km), Col de Mente (1349 m. n.p.m. - na 117 km), Col du Port de Bales (1755 m. n.p.m. - na 163 km) i Col de Peyresourde (1569 m. n.p.m. - na 188 km). Na trasie przewidziano trzy duże bufety (tzn. z napojami i żywnością). Pierwszy w Saint-Girons na 69 kilometrze, zaś dwa kolejne na przełęczach Mente i Port de Bales. Czwarty punkt żywnościowy czekał zaś na wszystkich dopiero na mecie w Loudenvielle. Słabiej przygotowani uczestnicy musieli natomiast uważać na dwie strefy eliminacyjne wyznaczone we wspomnianym już Saint-Girons i Estenos na 133 kilometrze. Dodam jednak, że limity czasu były "wyrozumiałe" dla ludzkich słabości bowiem do Saint-Girons trzeba było przyjechać przed godziną 10:50, zaś do Estenos przed 14:30.

Pierwsze kilometry do Tarascon-sur-Ariege przebiegały po terenie pagórkowatym. Podczas owych zapoznawczych 15 kilometrów należało rozważnie przemieszczać się do przodu, bacząc na swe bezpieczeństwo w wielkim peletonie pełnym ambitnych amatorów o różnej technice i zwyczajach jazdy. Po minięciu Tarascon-sur-Ariege trzeba było skręcić ku zachodowi na pierwszy z pięciu podjazdów czyli Col de Port (17 km przy średnim nachyleniu 4,6 %). Wzniesienie to co prawda długie, było jednak lecz stosunkowe łatwe. Niewiele było na nim odcinków "trzymających", a do tego zdarzały się jeszcze fragmenty niemal zupełnych wypłaszczeń. Dlatego też na całej górze w użyciu miałem przełożenie 39 x 21 czy tam gdzie było łatwiej nawet 39 x 19. Zgodnie z planem starałem się utrzymywać puls na maksymalnym poziomie 160-165 bpm. Oczywiście wiele miejsc straciłem na krętym zjeździe do Massat, na którym pośród wielu „śmigaczy” minął mnie i Piotrek. Na szczęście po zjeździe udało mi się złapać ogon jakiejś grupki. Ta grupka złapała zaś kolejną i tym sposobem po kilkunastu kilometrach znalazłem się na końcu wcale niemałego peletonu, który po jakimś czasie w dolinie rzeki Arac złapał kolejną grupę podobnych rozmiarów. W tak licznym gronie dojechałem do podnóża Portet-d'Aspet, lecz zanim zaczęła się druga wspinaczka należało znaleźć czas na sięgnięcie do kieszonek po pierwsze zapasy żywności. Ja przy sobie miałem dwa bidony o pojemności 750 ml, a także jakieś ciastko, baton energetyczny i sześć kupionych dzień wcześniej żeli (po dwa na każdą z trzech faz wyścigu).

 



Druga góra wyścigu czyli Col de Portet-d'Aspet na papierze była najłatwiejszym z czekających nas podjazdów. Na dobre wzniesienie to zaczynało się za miejscowością Saint-Lary i liczyło sobie zaledwie 5,5 kilometra. Już na początku podjazdem minąłem znajomą postać Abrahama Olano o pięć lat starszego i kilka kilogramów cięższego niż w ostatnich chwilach swej kariery zawodowej. Zadałem sobie pytanie czy aż tak dobrze mi idzie? W moich oczach jedynym usprawiedliwieniem dla postawy mistrza świata z 1995 roku mógł być fakt, iż jechał w towarzystwie przyjaciela, którego nie wypadało mu gubić. Niemniej kto o tym będzie później pamiętał. W annałach wyścigu zostanie zapisane, że Formela, Mrówczyński & Marszałek pokonali Olano, Rooksa i Lemonda ;-) Ostatnie 2,5 kilometra tego podjazdu były bardzo strome o średnim nachyleniu około 9%. Na początku tego odcinka zobaczyłem przed sobą Piotra jadącego w towarzystwie jakiegoś Brazylijczyka. Jak się okazało Piotr leżał w kraksie, która wydarzyła się gdzieś w okolicach pierwszego bufetu. Zważywszy, że upadł przy prędkości zbliżonej do 50 km/h miał sporo szczęścia że skończyło się tylko na potłuczeniach i szlifach. Razem dojechaliśmy do szczytu przełęczy i tyle go widziałem już do mety wyścigu ;-) Piotr nie zrażony bowiem przykrym zdarzeniem z bufetu pognał w dół we właściwym sobie stylu. Ja zjeżdżałem z Aspet nad wyraz ostrożnie i nie bez przyczyny. Zjazd ten był szybki i trudny technicznie, a na poboczu straszyły te same kamienne bloki, o które przed dwunastu laty śmiertelnie rozbił się Włoch Fabio Casartelli. W końcowej fazie zjazdu kątem oka uchwyciłem nawet białą bryłę skrzydlatego pomnika ufundowanego ku pamięci w/w mistrza olimpijskiego z Barcelony.

Zjazd z Aspet po lekkim skręcie w lewo przechodził od razu w podjazd pod przełęcz Mente. Na dzień dobry kilometrowy odcinek o nachyleniu blisko 10 %. Potem kilkaset metrów zjazdu i zasadnicza część owego podjazdu czyli 7 kilometrów o średnim nachyleniu 8,4 %. Całe szczęście, że wzniesienie to nie było zbyt długie, albowiem jego każdy kilometr dawał się we znaki. Powoli dochodziło już południe, więc i słońce nieźle zaczynało przypiekać. Po dwuminutowym postoju na szczycie ruszyłem w dół ku miejscowości Saint-Beat i na zjeździe znanym z dramatu Luisa Ocany spotkała mnie miła niespodzianka. Droga okazała się być dość szeroka i najwyraźniej niedawno odnowiona. Po zjeździe czekał nas 15-kilometrowy płaski odcinek z Saint-Beat do Mauleon-Barousse, który mądrze było przejechać w jakiejś grupce i posilić się przed najtrudniejszym z podjazdów. Był nim niedawno "odkryty" Port de Bales, odczarowany przez zawodowych kolarzy dopiero w 2006 roku podczas czerwcowego wyścigu Route du Sud. Co godne podkreślenia górską czasówkę z metą na tej przełęczy wygrał wówczas nasz Przemysław Niemiec. Pierwsza 7,5-kilometrowa część podjazdu okazała się stosunkowo łatwa o średnim nachyleniu zaledwie 3,2 %. Taka zabawa kończyła się w punkcie zwanym Granges de Crouhens gdy po minięciu mostku na rzeczce Ourse de Ferrere i skręcie w lewo trzeba się było zderzyć ze stromą ścianą o nachyleniu co najmniej 10%. Stąd już każdy jechał własnym tempem. Ja przepychając najlżejsze ze swych przełożeń czyli 39 (duża) x 27 (mała) starałem się nie tracić kontaktu ze swoimi "sąsiadami" jednocześnie walcząc o utrzymanie swego rytmu jazdy. Podczas kolejnych z 7,5 kilometra nachylenie wahało się pomiędzy 8 a 11 %, z maksymalną stromizną 14%. Męki kończyły się około 3 kilometry przed szczytem w miejscu gdzie szosa została przekuta między skałami.

Początek zjazdu czyli pierwsze 5,5 kilometra do wioski Bourg-d'Oueil wiódł po nowiutkiej, lecz bardzo wąskiej drodze, gdzie w jeździe przeszkadzał porywisty wiatr. Środkowa 6-kilometrowa faza do wioski Saint Paul-d'Oueil była znacznie bardziej płaska przez co trzeba tu było nieco "pokręcić". W końcu ostatnie 3 kilometry znów bardzo strome i szybkie. Podobnie jak na zjeździe z Portet-d'Aspet również tutaj prosto ze zjazdu wjeżdżało się na "przeciwstok" w postaci wschodniej strony Col de Peyresourde. Na wzniesienie to wypadaliśmy niespełna kilometr przed miejscowością Saint-Aventin około 10 kilometrów przez wierzchołkiem przełęczy. W praktyce mieliśmy więc do pokonania dwie-trzecie pełnej wersji tego podjazdu, który w swej klasycznej formie zaczyna się w bardzo zasłużonym dla historii Tour de France miasteczku Bagneres-de-Luchon. Sam podjazd byłby całkiem przyjemny – średnie nachylenie 6,5% - gdyby nie dystans, który wszyscy mieli już w nogach. Pozostawało tylko trzymać swój rytm, modlić się by starczyło paliwa na ostatnie trzy kwadranse męczarni i odliczać ostatnie kilometry wspinaczki. Na ostatnim kilometrze pozytywnie zaskoczyła mnie liczba kibiców, którzy przybyli w to miejsce dopingować swych bliskich, lecz zagrzewali każdego śmiałka do wzmożonego wysiłku i w razie potrzeby "częstowali" wodą, a nawet informowali o zajmowanej pozycji na trasie.

Gdy wjechałem na przełęcz zerknąłem na licznik, który pokazał mi czas jazdy 7 godzin 45 minut z sekundami. Tymczasem przed wyścigiem wyznaczyłem sobie 8 godzin jako orientacyjny czas do ukończenia całych zawodów. Aby dopiąć swego musiałbym pokonać ostatnie 11,5 kilometra w mniej niż kwadrans. Niestety droga wiodła w dół tylko przez 7,5 kilometra do miejscowości Estarvielle, zaś ostatnie 4 kilometry przebiegały w terenie pagórkowatym więc tempo naturalnie musiało spaść. Ostatecznie linię mety minąłem na 313 miejscu w czasie 8h 05:09. Biorąc zaś poprawkę na spóźniony start realnie uzyskałem wynik 8h 01:15 z przeciętna 24,872 km/h co dało mi 325 wynik na trasie. Moi koledzy dotarli do mety jakieś 15-20 minut przede mną. Daniel zajął 189 miejsce z czasem realnym 7h 43:33, zaś Piotr poobijany i oszlifowany był niewiele gorszy finiszując na 212 miejscu w czasie 7h 46:45. Wyścig ukończyło w sumie 4655 spośród około 6500 uczestników. Ostatni dotarli do Loudenvielle przeszło dwanaście i pół godziny po wyruszeniu z Foix i moim zdaniem właśnie ci "maruderzy" są najbardziej godni podziwu. To oni bowiem wycierpieli na trasie najwięcej, siedząc w siodełku od rana do wieczora, pokonując najtrudniejsze fragmenty podjazdów w tempie piechura czy nawet idąc. Z reporterskiego obowiązku dodam, że wyścig wygrał francuski ex-profesjonał Nicolas Fritsch, który blisko dwustukilometrową trasę o łącznym przewyższeniu 4380 metrów przejechał w czasie 6h 21:19.

 


Tuż po przekroczeniu linii mety trzeba było się rozstać się z "wypożyczonym" przy akredytacji chipem do pomiaru czasu, ale w zamian każdy z nas otrzymywał od wolontariusza pamiątkowy medal świadczący o ukończeniu L’Etape. Chwilę później opłacało się wykorzystać otrzymane we Foix kupony i "nabyć" za nie w bufecie "małe co nieco" do picia i jedzenia. Po półgodzinnym odpoczynku w cieniu i na zielonej trawce postanowiłem się wycofać z zatłoczonej mety na miejsce naszej zbiórki w oddalonej o 10 kilometrów miejscowości Borderes-Louron. Kolejni zawodnicy z naszego "zaciągu" spływali w to miejsce nieśpiesznie tak, iż w drogę powrotną mogliśmy wyruszyć dopiero grubo po godzinie 19-tej. Powrót zajął nam przeszło trzy godziny i do L'Alpage dotarliśmy około godziny 23:00. Czekała nas kolacja przygotowana przez Alana, która wszystkim bardzo smakowała po tak wzmożonym wysiłku. Atmosfera przy naszym brytyjsko-polskim stole była wesoła i dodam nie bez satysfakcji, że to my z Piotrem byliśmy królami podwórka, bowiem uzyskaliśmy czasy lepsze od naszych kolegów z Wysp Brytyjskich.

Po wyczerpującym poniedziałku wtorkowe przedpołudnie postanowiliśmy przeznaczyć na spacer po Ax-les-Thermes i bliższe poznanie tej miejscowości słynącej z najgorętszych wód leczniczych w całych Pirenejach. Zeszliśmy do miasta pospacerować po starówce. Na rynku trwał akurat kilkugodzinny jarmark. Następnie Piotr udał się autostopem na turystyczną wycieczkę do Foix. Ja znajdując się szczęśliwie w pełni zdrowia i mając świadomość, że to nasz przedostatni dzień w Pirenejach postanowiłem nie próżnować. Na popołudnie wyznaczyłem sobie randkę z "jej wysokością" Port d'Envalira - przełęczą wznoszącą się na wysokość 2407 metrów n.p.m. czyli najwyższą "kolarską górą" w całych Pirenejach. Nie sądzę by można było o niej powiedzieć najtrudniejsza, lecz sama jej długość i przewyższenie robią wrażenie. Od ronda w centrum Ax-les-Thermes do wierzchołka położonego przeszło 5 kilometrów w głębi Andory było dokładnie 35,35 kilometra z różnicą wzniesień blisko 1690 metrów. Średnie nachylenie tego „łagodnego olbrzyma” to 4,8 %. Pierwsza 18-kilometrowa połowa podjazdu do miejscowości L'Hospitalet-pres-l'Andorre (1430 m. n.p.m.) jest dość luźna bo nachylenie poszczególnych kilometrów waha się między 3 a 5,5 %. Przystopował mnie trochę dopiero znacznie trudniejszy kilkusetmetrowy odcinek za samym L'Hospitalet, ale kolejne kilometry do rozjazdu na przełęcz Puymorens pięły się pod górę przy średnim nachyleniu od 4 do 6 % co pozwalało na zachowania dobrego rytmu. Po około 30 kilometrach wzniesienia przekroczyłem granicę Księstwa Andory nie niepokojony przez celników w miejscu znanym jako Pas de la Casa (2091 m. n.p.m.). Byłem w tym miejscu swego rodzaju "białym krukiem" bowiem cykliści na drodze krajowej N-20 należą do rzadkości. Ostatnie kilometry miały już średnie nachylenie rzędu 6,5 czy 7 % z niektórymi serpentynami na poziomie 8 %. Ostatecznie dojechałem na szczyt w czasie 1h 49:40 (przeciętna 19,34 km/h) czyli grubo poniżej bariery dwóch godzin, której złamanie postawiłem sobie za punkt honoru.

Co ciekawe na przełęczy pasło się niemałe stadko koni jakby nie zrażone wysokością i związaną z tym skąpą roślinnością. Na samej przełęczy były też dwie stacje benzynowe z charakterystycznymi dla tego wolnocłowego państewka cenami paliwa na poziomie o 30% niższym od francuskich. Położone niżej Pas de la Casa robiło wrażenie jednego wielkiego hipermarketu. Sam zjazd byłby czystą przyjemnością gdyby nie wiatr, ledwie umiarkowana temperatura i spory ruch samochodowy. Do Ax-les-Thermes zjechałem już po godzinie 19:30, lecz nie zamierzałem poprzestawać na czekającym mnie dwukilometrowym podjeździe do L'Alpage. Droga wiodąca do naszej bazy była bowiem zarazem początkiem dwóch podjazdów tzn. 10-kilometrowego pod Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) i 18-kilometrowego pod Port-de-Pailheres (2001 m. n.p.m.). Decyzję który z nich wybrać należało podjąć po pokonaniu około 3,5 kilometrów wzniesienia. Zważywszy, że zbliżała się godzina 20:00, nie miałem wielkiego wyboru i na rozdrożu musiałem skręcić w lewo ku górze Signal de Chioula. Podjazd ten z pewnością stanowił mniejsze wyzwanie niż Paillheres, ale bynajmniej nie należy do łatwych. Średnie nachylenie waha się między 6 a 9 %, zaś na niespełna dwa kilometry przed szczytem jest i bardziej "trzymający" kilkusetmetrowy odcinek o stromiźnie 12 %. Na tą przełęcz dojechałem w czasie równo 40 minut co dało mi średnią około 15,4 km/h. Było już niemal szaro, więc z przełęczy musiałem czym prędzej szybko zjechać wprost do L'Alpage.

Zgodnie z planem środa 18 lipca miała być naszym ostatnim dniem jazdy po Pirenejach. Przy wtorkowej kolacji Alan zaproponował, że zabierze się z nami i pokaże swoje ulubione trasy treningowe. Jedna górska kandydatura była poza dyskusją czyli Plateau de Beille. Jedynym minusem takiego planu była konieczność przejechania przeszło 15 kilometrów po wspomnianej już "krajówce" N-20. Tym razem jednak w dół czyli do miejscowości Les Cabannes. Podjazd na płaskowyż Beille to zaiste trudne wyzwanie. Liczby nie kłamią 15,9 km przy średnim nachyleniu 7,9 %. Od samego początku góra jest konkretna i przez 12 kilometrów "trzyma" na poziomie od 7 do 10 %. Chwilę oddechu można złapać dopiero na płaskim odcinku cztery kilometry przed szczytem. Co godne zauważenia mimo, że byliśmy na tym wzniesieniu cztery doby przed etapem Tour de France to na poboczach drogi już stało co najmniej kilkanaście camperów. Kibice francuscy, ale i liczna rzesza niemieckich fanów ekipy T-Mobile postanowiła zatrzymać się w tych stronach na blisko tygodniowy piknik! Po zjeździe do Les Cabannes Alan powiódł nas do miejscowości Verdun i dalej przez stromy 4-kilometrowy podjazd o przewyższeniu ponad 300 metrów. Po tej wspinaczce skierowaliśmy się ku wschodowi by lokalnymi drogami dotrzeć do Bestiac skąd swój początek bierze urokliwa szosa Corniches. Po tej drodze pokonaliśmy dość łatwy 12-kilometrowy podjazd pod Col du Marmare (1361 m. n.p.m.). Po minięciu tej przełęczy pozostało nam już tylko skręcić w prawo by przez Col du Chioula (1431 m. n.p.m.) po 8-kilometrowym zjeździe powrócić do L'Alpage. Wyczerpani upałem jakoś nie mieliśmy już ochoty by w trakcie zjazdu odbić na Port de Paillheres czy też zjechać do samego Ax-les-Thermes i wybrać się na "podbój" Plateau de Bonascre. Rozgrzeszyliśmy się z stwierdzeniem, iż trzeba mieć na przyszłość jakieś dobre powody ku temu by wrócić w Pireneje.

Zgodnie z przedwyjazdowym planem nasze ostatnie dni we Francji miały przebiegać według programu: czwartek przejazd do Montpellier i obejrzenie "profich" w akcji na mecie dwunastego etapu Tour de France; piątek wspinaczka pod Mont Ventoux od strony Beduin; sobota: wizyta u przyjaciół Piotra z okolic Grenoble i przejażdżka po Masywie Chartreuse znanym z wyścigu Classique des Alpes. Po czym od sobotniego popołudnia odwrót do Polski. Niestety te plany pozostały na papierze wobec niedyspozycji naszego samochodu. Po dotarciu do Carcassonne pozostało nam już tylko ad hoc wymyślić jakiś plan ratunkowy. Ostatecznie korzystając z wypożyczalni Europcaru oraz pomocy rodaka-samarytanina via Lyon na dwa samochody dojechaliśmy do Pruszkowa w sobotnie południe. Tak zakończyła się nasza pełna przygód i problemów "podróż życia" podczas, której przemierzyliśmy szlak ponad 5000 kilometrów. Na rowerze przejechałem w sumie 827 kilometrów zaliczając siedemnaście poważnych podjazdów, w tym czternaście w samych Pirenejach. Przy okazji pobiłem też swój prywatny rekord "górskich wspinaczek" pokonując w sumie 18.690 metrów przewyższenia.