Wystarczyła szybka wymiana SMSów, żeby w sobotni poranek razem z Bartkiem i Marcinem wyruszyć z Łagiewnik w stronę Suchej Beskidzkiej. Plan był tym razem bardzo konkretny – dużo dobrej zabawy i pełny luz.
Jazda pociągiem trochę się wydłużyła. Musieliśmy się zatrzymać na jakieś pół godziny, bo jak to stwierdził lekko wczorajszy pan konduktor „kurek się upier…” i trzeba było go naprawić za pomocą łomu i młotka. Nie ma to jak mechanika precyzyjna. Luxtorpeda w końcu wystartowała o własnych siłach i z lekkim opóźnieniem doturlała się Suchej, skąd po zaopatrzeniu się w żelazne porcje prowiantu ruszyliśmy na naszą wycieczkę.
Znając dość dobrze czerwony szlak uznaliśmy, że nie ma sensu zaczynać od ostrego podejścia, dlatego wybraliśmy czarny, którym ruszyliśmy na południe. Wybór okazał się bardzo trafny, ponieważ pchania wyszło nie wiele ponad 500 m. W okolicach Przełęczy Przysłop wyskoczyliśmy na chwilę na asfalt, na którym wygrzewała się przepiękna żmija. Dzikie, a szczególnie niebezpieczne zwierzęta lepiej jednak oglądać z daleka, dlatego zostawiliśmy ja w spokoju i kontynuowaliśmy jazdę czerwonym szlakiem. Przed nami roztaczał się wspaniały widok na wiosenna, pokrytą jeszcze sporą warstwą śniegu Babią Górę. Mam to szczęście, że mimo prawie 100 km odległości, przy w miarę dobrej pogodzie mogę podziwiać ją z okna swojego pokoju. Z bliska, ta jedyna poza tatrzańskimi szczytami polska góra o charakterze alpejskim, wygląda jednak znacznie lepiej i bardziej majestatycznie.
Szybko porzuciliśmy czerwony szlak i odbiliśmy w prawo, żeby kontynuować jazdę grzbietem Pasma Jałowieckiego. Trasa w tym kierunku jest w większości (70%-80%) przejezdna. Jazda w tej okolicy oznacza jednak ostre ciśniecie z młynka, dlatego zdecydowanie przyjemniej jest się poruszać w przeciwnym do naszego kierunku. Żeby jednak zjechać, trzeba najpierw nabrać wysokości, co z małymi przerwami, robiliśmy aż do szczytu Jałowca. Poprzedni raz na rowerze odwiedzałem to miejsce w zimie 2006 roku, tuż przed Sylwestrem. Wspinaliśmy się wtedy od strony Stryszawy a zjeżdżaliśmy do Zawoi. Ale co to był za zjazd! (Wszystkich zainteresowanych szczegółami zapraszam do przeczytania relacji: Sylwestrowe rowerowanie cz.2 - 1111 m npm). Miałem nadzieję, że żółty szlak dostarczy podobnych emocji. Niestety, poza górną częścią dość mocno nas rozczarował. Spora część była rozjeżdżona przez traktory ściągające drzewo z lasu i poprzecinana długimi kałużami. Dopiero zjazd do Koszarowy okazał się bardzo techniczny, przez co ciekawy i podnoszący poziom adrenaliny. Poza tym doczekaliśmy się na nim pierwszej krwi podczas tej wycieczki – kamień, który wyskoczył spod koła uderzył Bartka i niegroźnie rozciął mu goleń.
W Koszarawie, ponieważ czasu relatywnie zostało niewiele, zdecydowaliśmy ominąć Łosek i do Przyborowa dojechaliśmy asfaltem. Później z powrotem skręciliśmy w żółty szlak, ale niestety okazało się, że został przeznaczony do likwidacji. Na szczęście znaki na drzewach były jeszcze lekko widoczne, dlatego kontynuowaliśmy jazdę/pchanie. Ten odcinek nie był szczególnie ciekawy. Nie polecam ani w górę ani w dół. W końcu dotarliśmy do jakiejś w miarę normalnej drogi i dalej do Korbielowa pojechaliśmy czarnym szlakiem.
Początkowo plan zakładał przebić się z Korbielowa do Sobotni Wielkiej żółtym szlakiem. Ścieżka po niedawnych roztopach była jednak w tak fatalnym stanie, że zdecydowaliśmy się nadrobić drogę i pojechać asfaltem. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i zaoszczędziliśmy dzięki niemu sporo cennego czasu. Niestety, pod koniec kwietnia dni są jeszcze dość krótkie, a nie uśmiechało się nam kluczyć po lesie w ciemnościach. Asfaltem dojechaliśmy więc do początku niebieskiego szlaku wspinającego się na Przełęcz Rysiankę. Początkowo prowadził szutrówką i nie był zbyt stromy. Z nabieraniem wysokości dookoła nas pojawiało się coraz więcej śniegu. Powoli robiło się też coraz chłodniej. W końcu szlak odbił w wąską ścieżkę i zaczęło się prawdziwe wspinanie. Dało się jechać, ale utrzymanie się na siodełku wymagało sporych umiejętności technicznych i nie małej krzepy.
Od wysokości ok. 1000 m jazda się skończyła. Na szlaku było sporo mokrego śniegu ciężko było nawet chodzić. Zaczęła się najtrudniejsza i najbardziej męcząca część wycieczki. Z rowerem na plecach krok za krokiem powoli pięliśmy się w górę. Z jednej strony od schroniska dzieliło nas już bardzo niewiele, ale z drugiej przejście każdych kolejnych 10 metrów kosztowało nas bardzo dużo siły. Gdy już dowlekliśmy się do Rysianki wiedzieliśmy, że najgorszy odcinek jest już za nami. Pozostał mniej więcej kilometr do Hali Lipowskiej. Miejscami dało się jechać, ale niestety większość musieliśmy jednak podprowadzić. W schronisku, zanim zrobiliśmy cokolwiek innego rzuciliśmy się do baru i zamówiliśmy po podwójnej porcji schabowego, a, że byliśmy w Beskidzie Żywieckim... zapiliśmy je podwójną porcją Żywca;). To jednak nie koniec atrakcji. Zrobiłem kumplom niespodziankę i już kilka dni wcześniej poprosiłem Panią Gospodynię o nagrzanie w saunie, do której wskoczyliśmy zaraz po kolacji. Po godzinnej sesji nie mieliśmy już na nic siły i polegliśmy w łóżkach.
Sauna połączona z browaroterapią przyniosły spodziewany efekt - następnego ranka wstałem jak nowo narodzony. Dzień zapowiadał się znakomicie. Nad górami świeciło mocne słońce, a temperatura znacznie wzrosła. Po zjedzonym na luzie śniadaniu (nie ma to jak podwójna jajecznica i kawka w górach) wskoczyliśmy na bajki i zaczęliśmy przebijać się zielonym szlakiem w dół. Na początku łatwo nie było. Jazdę utrudniał śnieg. Na szczęście szybko się skończył i mogliśmy zaliczyć na prawdę udany zjazd w kierunku Hali Boraczej. Kiedyś wydawało mi się, że jest trudniejszy, aczkolwiek drugiej strony jechałem na Reginie, dla którego nie ma trudnych ścieżek;).
Z Boraczej przez Prusów zjechaliśmy do Węgierskiej Górki. W połowie trasy pochrzaniliśmy szlak i wylądowaliśmy na jakiś polu. Nie chciało się nam jednak wracać pod górę, więc na przełaj zjechaliśmy do Cisca. Plan zakładał obskoczenie Skrzycznego, ale pyszna pizza i gorące promienie słońca zadziałały mocno demobilizująco. Zamiast przez góry do Żywca pojechaliśmy więc asfaltem do Suchej Beskidzkiej. Po drodze obskoczyliśmy Wieprz, Jeleśnię, Bucisko i Stryszawę. Szosa to jednak nie jest żywioł ciężkich enduraków, dlatego dobry czas zawdzięczamy głównie Szeryfowi, który przez całą drogę ciągnął mnie i Bartka na kole.
W pociągu spotkaliśmy jeszcze kilku bikerów wracających do domu po weekendowym szaleństwie. Z poczuciem odwalenia kawału dobrej roboty kimaliśmy podparci o nasze ubłocone rumaki, śniąc o kolejnej rowerowej eskapadzie...