Olimpijska wyprawa rowerowa CROTOS

Olimpia-Pekin - Turkmenistan, 14 IV - 2 V

Drukuj

Noc na granicy upłynęła nam całkiem przyjemnie. Rozłożyliśmy śpiwory i wszystkie niezbędne rzeczy w dosyć przytulnej hali, pod czujnym okiem służb mundurowych.

Niekiedy tylko musieliśmy wstawać, jak przyszła nasza kolej, żeby wypełnić jakiś druczek, pokazać paszport albo kupić wizę. Rano ugotowałam nawet zupę. Najlepiej strzeżony hotel w całym Turkmenistanie.

Już pierwszego dnia pustynia dała nam o sobie znać. Żadnych lokali gastronomicznych przez 70 km. Potem jedna kawiarnia, w której udzielono nam dosyć interesujących informacji na temat najbliższego miasta. Chcieliśmy wiedzieć, za ile kilometrów będzie następny bar, żeby dobrze przygotować się psychicznie na kolejny długi odcinek. Pan powiedział, że niedaleko, może z 5 km, na to my, że niemożliwe, na to on, że może z 10, góra 15. Następnego dnia okazało się, że do miasta było nie 5, ani nawet nie 15, a 60 km!!! Ale nie można się dziwić zwykłym ludziom, skoro nawet policjanci w tym kraju nie mają zielonego pojęcia o odległościach między wioskami, których wcale nie ma tu zbyt wiele. Kiedy opuściliśmy kawiarnię (tutejsze kawiarnie to raczej bary, a nawet restauracje, bo można w nich też pojeść i to całkiem nie najgorzej), wiatr był już wyjątkowo silny – spychał nas z drogi i powodował piaskowe zadymki, robiło się ciemno, a po drodze przechadzały się dromadery. Całkiem klimatycznie, ale nie bardzo przyjemnie. Część zawróciła do baru, żeby tam się przespać, a my – trzy dziewczynki – pojechałyśmy dalej. Noc w pustej chatce w małej osadzie przy stacji kolejowej – toaleta za pociągiem, o prysznicu można zapomnieć. Na kilka najbliższych dni właściwie.



Wszystkie te dni były w zasadzie bardzo do siebie podobne – kłopoty ze sklepami, jeszcze większe kłopoty z asortymentem, jeśli już sklep udało się znaleźć, piasek, piasek, piasek, czasami wielbłąd, krowa, wiatr i upał – bo w końcu zaczęło się prawdziwe lato, i to dosyć znienacka, więc nie mieliśmy czasu, żeby się przystosować. Raz budzimy się na pustyni (po naszym obozowisku chodziły skorpiony, jaszczurki i wielkie robaki z wielkimi zębami), a tu zamiast deszczu, który padał poprzedniego dnia, straszny żar i ani jednej chmurki.

Ciekawa tu też sprawa z pieniędzmi. W pierwszym mieście za granicą, w dwóch bankach w ogóle nie mieli manatów. Trzeci bank – zamknięty. Poszliśmy więc do sklepu meblowego (z polskimi, jak się okazało, meblami) i pan dosyć szybko zorganizował nam wymianę. Dostaliśmy po kilka grubych plików pieniędzy i mieliśmy ich pełne sakwy, bo w portfelach nam się nie mieściły.

Na drugą noc zostaliśmy zaproszeni do domu pana handlującego samochodami w Bombaju. Spotkaliśmy go w barze, jak jedliśmy zupę. A potem piliśmy też wódkę, bo co zrobić. Kierowcy pojechali wcześniej, żeby sprawdzić lokal, ale do tego czasu pan był już pijany, więc musieliśmy przespać się w „hotelu” przy dworcu kolejowym. Bezpieczniej było spać na podłodze, bo wszystko strasznie się lepiło, łazienki nie działały, prysznic, który według obsługi tego miejsca, jak najbardziej się tam znajdował, składał się z kranu i miski, ale przynajmniej nasz dziewczęcy pokój był dosyć przestronny, a w dodatku dało się otworzyć okno, więc za bardzo nie śmierdziało.

 

 



Następnej nocy mogliśmy zaznać odnowy duchowej (i nie tylko), ponieważ spaliśmy w miejscu, do którego ludzie przyjeżdżają, żeby się pomodlić. Nie wiem dokładnie, o co chodziło, ale z miejscem tym wiąże się legenda o świętej Bibi, podobna do naszej legendy o Świtezi, ze skałami zamiast wody. Po cudownej kąpieli w starodawnym stylu – mały pokoik z piecem i polewanie się gorącą wodą z wiader – przepyszna zupa z szarawo-brązowym makaronem własnej roboty, fasolą i innymi ciekawymi składnikami. Dostaliśmy wielką miskę, wielkie drewniane łyżki i dużo dolewek. A potem herbatka z mlekiem wielbłąda i spanie w naszym wykładanym dywanami modlitewnym pokoju.

Po kolejnym dniu na pustyni w towarzystwie policjantów (towarzyszyli nam prawie przez cały czas, zapewniali dobrą niemiecka muzykę z lat 80., a niekiedy nawet osłaniali od wiatru i ciężarówek, które musiały się zatrzymywać, ponieważ panowie policjanci jechali po lewej stronie drogi wykrzykując coś cały czas przez megafon) znowu czas rozrywek i przyjemności. Tym razem tylko cielesnych. Najpierw kąpiel w podziemnym, ciepłym i bardzo smrodliwym jeziorze, do którego schodziło się długimi i dosyć niebezpiecznymi schodami. Dookoła skały, nad głową skały i nietoperze, ciemno, tylko małe latarnie dawały trochę światła. W międzyczasie – bolesny, ale zapewne zdrowotny masaż w wykonaniu doktora Valentinasa. Po kąpieli – rodzinne gotowanie. Gintas z pomocą panów z baru, przy którym się rozbiliśmy, zajął się rybą, a reszta przeważnie krojeniem. I gotowaniem jajek. Dołączyłam do siekaczy owoców, ponieważ musiałam zadbać o to, aby w sałatce znalazła się odpowiednia ilość wódki. Znalazło się wystarczająco, a że nie miałam przy sobie kubka, Sigitas polewał mi jeszcze do menażki w czasie jedzenia. W dodatku taksówkarz zaproponował nam 10 kg kokainy. Bardzo udany wieczór.

 



Absolutnie nie możemy narzekać też na kolejne dwie noce – w domu polskiej pani konsul w Aszchabadzie. Akurat pojechała do Polski, więc mieliśmy cały dom dla siebie. Zajęliśmy też ogródek i wszyscy się bardzo ładnie pomieścili. Obejrzeliśmy nawet polskie wiadomości – w kraju po staremu – straszna nuda i afery. Podczas rest day’u zaopiekował się nami ksiądz Tomasz – jeden z dwóch księży w tym kraju. Obydwaj Polacy. Najpierw zabrał nas do banku, w którym obsługują cudzoziemców. Znajduje się tam jedyny w tym kraju bankomat – i tu bez niespodzianek – nie działał. Nie chcieli mi też wypłacić pieniędzy z karty, a żeby wymienić dolary, trzeba było stać w długiej kolejce. Musiałam więc zacząć żyć oszczędnie. Po wizycie w banku, przyszedł czas na zakupy na wielkim bazarze, na którym można kupić wszystko, nawet wielbłąda, albo owieczkę, a także okulary marki Dior i wszystkich innych słynnych projektantów, niestety brak tu – jak w każdym innym zakątku tego kraju – chociażby kremu do opalania albo zwykłego balsamu. Po zakupach ksiądz Tomasz zaprosił nas do siebie na pyszny obiad – w końcu jakaś nietłusta zupa – ludzie w Turkmenistanie uwielbiają tłuszcz – plow (ryż z warzywami), a na deser naleśniki ze śmietaną, w której prawie można było postawić łyżkę (my, ludzie z miasta nieczęsto coś takiego widzimy) i jaśminowa zielona herbata. Bardzo przyjemny rest day.
Potem znowu pustynia, wczesne pobudki, upały, bary co 50 km, długie w tych barach postoje, wielbłądy i rozrywki, które zapewniały nam turkmeńskie lokale. Raz nocowaliśmy w hotelu, w którym wychodek był na podwórku, a jedyny prysznic, z którego woda ledwie co kapała (w dodatku albo wrzątek, albo lód) znajdował się w tzw. pokoju luksusowym. Światła w łazience nie było, kurki pourywane i ogólnie syf. Bardzo jestem ciekawa jak emerytowani Niemcy poradzili sobie z taką nędzą hotelową.

My radzimy sobie, urządzając rybne imprezy. Gintas objawił się jako prawdziwy talent w tej dziedzinie. Wybieramy więc takie miejsca na nocleg, gdzie można pogotować, a potem pojeść w cywilizowanych warunkach. Dobrze też, jeśli jest lodówka, żeby schłodzić napitki. Niestety na ostatniej takiej imprezie naszego kucharza zmogła choroba żołądkowa, ugotował nam zupę i usmażył rybę, ale sobie biedaczek nie pojadł. Było z nim na tyle źle, że nawet na wódkę nie mógł patrzeć. Na szczęście następnego dnia już mu się polepszyło i kontynuował kurację zwalczania mikrobów w organizmie.

 

 



Zachorowali natomiast inni. Albo mamy tu jakiegoś wirusa, albo każdy po kolei przechodzi zatrucie indywidualne. Raz rozstawiłam namiot w bardzo złym miejscu, bo akurat koło Carlotty i Joachima, którzy przez całą noc wymiotowali. I nie tylko. Co zrobić. Ja też się zaraziłam, ale poszło dosyć gładko – wypiłam butelkę coca coli, poszłam spać na brudasa (pierwszy raz na tej wyprawie) i nazajutrz byłam jak nowo narodzona. No może prawie, bo mimo iż żołądek mnie już nie bolał, z głową nie wszystko chyba jeszcze było w porządku – wybrałam się na 6-godzinną wycieczkę z przewodnikiem, który oprowadzał nas po starożytnym mieście Merw. Było to najgorsze zwiedzanie w moim życiu i najprawdopodobniej ostatnie.

Za to łatwo tym razem poszło na granicy. Myśleliśmy, że może spędzimy tam noc, ale straciliśmy nasze miejsce noclegowe, ponieważ wszystko przebiegło nad podziw sprawnie i nawet nie kazali nam wyjmować rzeczy z samochodu.


Więcej informacji na: https://www.bicycle.pl/