Olimpijska wyprawa rowerowa CROTOS

Olimpia-Pekin - Azerbejdżan 09.04.-15.04

Drukuj

Rano straszny deszcz. Gruzja płacze, bo wyjeżdżamy. Część poszła w góry i dołączyła do nas dzień później, a my pojechaliśmy na granicę.

Przywitał nas wielki napis: „Granica Azerbejdżanu. Powodzenia”. Klimatycznie. Ogólnie jeden wielki syf, rozkopy, kałuże, ciężarówki, samochody osobowe przeciskające się między ciężarówkami i dwie grupy rowerzystów w przeciwdeszczowych pelerynkach.

Spotkaliśmy grupę niemieckich emerytów, którzy też jadą do Chin. Robią po 150 km dziennie i mieszkają w luksusowych hotelach. Kiedy już odtańczyliśmy nasze tańce na granicy (ciekawe, czy ktoś to przed nami tu robił), popiliśmy herbatki z pogranicznikami i pogawędziliśmy z kierowcami tirów, Mindaugas zagadał z policjantami, którzy później eskortowali nas do najbliższej knajpy najlepszym chyba samochodem policyjnym w całym kraju. Zabrali nas też do wypożyczalni video, gdzie mogliśmy wymienić pieniądze po dobrym kursie. Bankomatów brak, a banki były już pozamykane. Do knajpy trafił też Sigitas i Adam, więc byliśmy wszyscy. Pierwszy raz widziałam, żeby policjanci na służbie wypili tak dużo wódki. I jeszcze zaprowadzili nas na nocleg – koło innej restauracji, w której zabrakło wszystkiego oprócz herbaty. Nawet masło się skończyło. Spałam na stole pod piknikowym daszkiem, bo nie chciało mi się rozstawiać namiotu, ale niestety w nocy spadł deszcz i trochę mnie zamoczyło.



Przez ostatnie trzy dni pobytu w Azerbejdżanie, nic się w naszym sposobie podróżowania nie zmieniło, poza tym, że uczestniczyliśmy w ceremonii (a właściwie jej początku, bo szybko zmyliśmy się do knajpy) wtykania w ziemię pala pokoju, na którą przyleciały dziewczyny specjalnie z Japonii (te same co rok temu były na Cyprze, z tym, że tym razem nic nam nie ugotowały), a także spaliśmy w motelu przy restauracji, w którym mogliśmy potajemnie wziąć prysznic, a woda była gorąca. Niecodzienne przeżycie. Prawie udało nam się przespać w luksusach, gdyż z naszej werandy zauważyliśmy, że okno jednego z pokoi nie było zamknięte, ale przyszło dwóch dziadków, którzy do późna oglądali telewizję, popijając piwko i nici z luksusów.

 



134 km do Baku zleciały nam bardzo szybko, bo chłopcy chcieli koniecznie wykąpać się w morzu, albo przynajmniej zamoczyć w nim koła. Niestety nie wyszło ani jedno, ani drugie i musieli zadowolić się spacerem po nadmorskim bulwarze. Straż miejska definitywnie zakazała nam jeżdżenia tam na rowerach. Pojechaliśmy więc do prywatnej szkoły dla wybitnie uzdolnionych dzieci, umyliśmy się w umywalce i poszliśmy w miasto. Ostatni wspólny wieczór z rodziną... Po ostatnim dużym jedzeniu, ostatnich tańcach, chłopcy spakowali rowerki i około godz. 3 w nocy pojechaliśmy wszyscy CROTO-busem na lotnisko. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w całodobowym sklepie, żeby za bardzo nam się nie nudziło na pace. A potem smutne chwile na lotnisku i znowu zostałyśmy same z tymi na w pół mężczyznami z zachodnich krajów. Straszne.

 



Na szczęście nie miałyśmy za dużo czasu, aby rozmyślać nad naszą tragiczną sytuacją, bowiem kolejny dzień przyniósł wiele wydarzeń – choć nie zawsze przyjemnych. Najpierw pani nauczycielka poprosiła mnie, żebym na lekcji angielskiego poopowiadała dzieciom o Polsce. A ja tak nie lubię dzieci! Zabrałam Adama jako wsparcie i dzielnie walczyliśmy z tymi małymi potworami przez 45 minut. Potem przyszła kolej na Carlottę. A potem przyszedł Sigitas i powiedział, żebyśmy zbierali manatki, bo o godz. 14 mamy spotkanie z ministrem sportu i ambasadorami (poprzedniego dnia byliśmy też na herbatce z konferencją prasową u naszego ambasadora i konsula), a potem idziemy koczować do portu, bo nie możemy zdobyć biletów na prom. Ponoć już ich nie ma, może będą następnego dnia, a w ogóle na promie jest tylko 10 miejsc dla ludzi – jasne. Wizyta w ministerstwie upłynęła pomyślnie. Były oczywiście mikrofony, kamery, prasa i padło pytanie, jak nam się tu podoba i czy mieliśmy problemy. Sigitas powiedział, że owszem, bardzo ładnie, żadnych problemów z wjazdem, ale teraz mamy problem, bo nie możemy wyjechać. Minister szybko wziął sprawy w swoje ręce, zadzwonił do „szefa morza kaspijskiego” i nie upłynęło 15 minut, jak mieliśmy bilety do odbioru w porcie. A tam dwie inne grupy jadące do Pekinu – znajomi Niemcy na rowerach i jakaś wyprawa ciężarówkowa. A do tego dużo tirów i pociąg. Po kilku godzinach oczekiwania, w końcu udało nam się wsiąść na prom. Większość czasu spędziliśmy w barze, bo kajuty były tak obleśne, że lepiej było trzymać się z daleka, a w dodatku jedyny kibel, z jakiego mogliśmy korzystać, nie funkcjonował i prawie się z niego przelewało. Nie była to najprzyjemniejsza noc na naszej wycieczce, ale i tak nie może się równać ze zmaganiami z turkmeńską biurokracją i nocą na granicy…

Więcej informacji na: https://www.bicycle.pl/