W cieniu Matterhorn - Szwajcaria 2008

FILM!

Drukuj

Planowany i wyczekiwany od miesięcy dzień w końcu nadszedł. Ostatni dzień wiosny i pierwszy dzień naszej wyprawy.

Z dwugodzinną obsuwą, o 20:40 ruszyliśmy przez niemieckie autobahny i najkrótszą w roku noc w kierunku owianego singletrackową legendą szwajcarskiego Zermatt.




Po drodze zahaczyliśmy o Interlaken, żeby rzucić okiem na Jungfrau. Dobrze, że solidnie się na nią napatrzyliśmy, bo mimo lekkiej otyłości była to i tak najładniejsza i najpowabniejsza jungfrau jaką mieliśmy okazję oglądać podczas całego tygodnia wakacji…




Po 17 godzinach jazdy, półprzytomni docieramy do naszej bazy noclegowej w Tasch. Bartek o dziwo nie dostaje noża pod żebra, po tym jak gratuluję spotkanemu na miejscu Chorwatowi wygranej z Turcją. Widocznie gość uznał go za pijanego.




Mimo nieprzespanej nocy wskakujemy na bajki i jedziemy do położonego u stóp Matterhorn Zermatt. Kręcimy się wąskimi uliczkami wśród japońskich turystów i niemieckich dziadków, aż trafiamy na symboliczny…




…cmentarz ponad 500 ofiar Góry Zabójcy. Wśród wielu nazwisk znajdujemy również Polaków. Niestety, góry, a szczególnie takie jak Alpy to nie przelewki. Są równie piękne, co niebezpieczne. Pamiętać muszą o tym nie tylko wspinacze, ale również my – rowerzyści.




Przyjemnie jest siedzieć wieczorem na balkonie z takim widokiem, ale po dwóch dobach bez snu jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest spożycie browara i walnięcie w kimę. Tym bardziej, że nazajutrz…

 






…czeka nas wspinaczka do Taschhutte.




Alpy to nie tylko piękne góry, ale i wspaniała przyroda!




Powyżej 2200 m krajobraz robi się lekko księżycowy. Nawet Szeryf zaczyna narzekać na dużą wysokość i małą zawartość tlenu w powietrzu. Żeby mu tylko hematokryt za bardzo nie skoczył ;)




Wielki jak zwykle napiera do góry.




Na szczycie spotykamy grupkę turystów, którym ciężko uwierzyć, że można czerpać przyjemność kilkugodzinnego podjeżdżania. My, widząc ich narty i kombinezony patrzymy się na nich jak na jeszcze większych idiotów. Cóż każdy jakiś jest. Żegnamy się i zjeżdżamy genialnym singletrackiem z powrotem do Tasch.




Zmutt będzie się wielu śnił jeszcze po nocach. Tak jak wspinaczka, którą zafundowaliśmy sobie na początek drugiego dnia. Przynajmniej widoki i pogoda były ładne ;)





Po jakiejś półtorej godzinie dało się już jechać. Inna sprawa, że ścieżka prowadziła miejscami nad kilkusetmetrową przepaścią. Od czasu do czasu robiło się ciepło.




Po tej historii Bartek dał sobie siana z jazdą na dziś i wrócił nach Hause. Reszta ekipy kontynuowała wspinaczkę przez Stafel, aż do samego Schwarzsee. To właśnie stamtąd wyrusza większość chcących postawić stopę na szczycie Matterhorn.




Chwila relaksu, a później ponad godzina jednego z najbardziej wymagających zjazdów, jakie miałem okazję zaliczyć. Na samym dole przydarzyła się również okazja do przetestowania ochraniaczy – zdały egzamin i na szczęście lot przez kierę skończył się tylko chwilą strachu.

 






Następnego dnia budzi nas warkot helikoptera wożącego cement na budowę. To się nazywa budowanie po szwajcarsku!




Celem kolejnej wycieczki jest Rothorn. O jego ścieżkach krążą legendy, więc i my musieliśmy go zdobyć.




Mimo że gość z kolejki daje nam niezły rabat decydujemy się atakować na rowerach, czy jak kto woli - z buta. Po drodze jeszcze długo kołacze mi w pamięci sakramentalne „I’ll give you a discount…”.






Od 2800 m npm zaczyna się śnieg. Szczytu atakować nie ma sensu. Zakładamy więc ochraniacze i doliną wcinającą się między Rothorn i Oberrothorn zaczynamy cudowny…




…zjazd. Przez kilkaset metrów biegną z nami dwie piękne kozice (zobacz lewy dolny róg fotki ;) ). Pełen czad! Ścieżka zaczyna się wić i staje się coraz trudniejsza.




Zakręty o 180 stopni i głazy nie pozwalają na chwilę nieuwagi. A później odcinek trawersu nad kilometrową przepaścią. W takich momentach lepiej nie myśleć o zagrożeniu. Strach bowiem paraliżuje, a każdy błąd w takich warunkach może kosztować życie.






Środę traktujemy na lajcie. Za 30 CHF wyjeżdżamy kolejką do Schwarzsee i na spokojnie zjeżdżamy do Zermatt.




Szwajcarski „Czarny Staw” jest trochę mniejszy od naszego, co nie znaczy, że mniej urokliwy.

 





Schwarzsee ma jednak tą przewagę, że można sobie wokół niego legalnie pojeździć na rowerze ;)




A wieczorem relaksik, chipsy, piwo i meczyk. Nie ma to jak „prawdziwy męski wieczór” :P




Kolejny dzień to na początku wydawać by się mogło zupełnie nietrafiony pomysł. Okolice Stausee Mattmark (dolina obok) nie nadają się do jazdy. Skały i duże stromizny powodują, że przejezdna jest najwyżej 1/10 szlaków. Za to zjazd do Saas-Almagell, mimo że bardzo techniczny, całkiem ciekawy ;). Chłopaki na Reignach rządzili!




Mnie i Wielkiemu było jednak mało i pojechaliśmy sprawdzić dwa singletracki tuż obok naszego domu, które nie dawały nam spać po nocach. Po drodze spotykamy kolejną na tej wycieczce kozicę, a właściwie koziołka, a później pokaźną grupę…




…świstaków, ostrzegających się nawzajem przed dwukołowymi intruzami. Wracając do ścieżek, okazały się baaardzo syte. Tak pokręconych i stromych dróg jeszcze nie widziałem – Marcinowi udało się dwa razy zagotować Avidy ;)




Ostatni dzień spędziliśmy na 6-cio godzinnej wspinaczce i 1,5 godzinnym zjeździe. Wycieczka kosztowała nas sporo siły, ale nikt nie myślał o zmęczeniu. Cieszyliśmy się z nowego rekordu wysokości. Tak wysoko, z rowerami jeszcze nie byliśmy – Gornergrat 3136 m n. p. m. !!!!




Wszystko co dobre szybko się kończy. Nie inaczej było z nasza szwajcarską przygodą. W sobotę spakowaliśmy bety i ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Najważniejsze, że mimo niebezpiecznych momentów, wszyscy w jednym kawałku.




Mieliśmy sporo szczęścia. Przede wszystkim udała nam się pogoda. Przez cały tydzień nie spadła ani jedna kropla deszczu, a maksymalne temperatury dochodziły do 30 stopni w cieniu! Poza tym Zermatt i okolice okazały rzeczywiście wyśmienitym miejscem do jazdy. Mimo, że miejscami jest cholernie stromo, rozsądnie wybierając ścieżki większość miejsc jest do podjechania. Dla nastawionych głównie downhillowo osobników do dyspozycji jest natomiast cała sieć wyciągów i kolejek.

Jadąc w Alpy trzeba jednak pamiętać o zachowaniu pokory wobec gór. Szlaki są naprawdę ciężke i wymagają bardzo wysokich umiejętności technicznych. Wiele jest miejsc, w których nawet mały błąd może kosztować najwyższą cenę. Dlatego tak ważny jest zdrowy rozsądek i realna ocena własnych możliwości.





Foto: Adam Piotrowski, Bartek Gielarowski, Marcin Miłek