Wysokie Pireneje - Bagneres-de-Bigorre

Drukuj

W Pireneje dotarliśmy w środowy wieczór 11 lipca po przeszło 500-kilometrowej podróży z Clermont-Ferrand.

Droga do Bagneres-de-Bigorre wiodła nas wpierw przez Masyw Centalny, zaś następnie via Tuluza. Około 19:00 stanęliśmy na progu Chambres d'Hotes "Deezark", które to miejsce miało być naszą przystanią na cztery kolejne doby. Wspomniany pałacyk z kilkoma pokojami gościnnymi, świetlicą telewizyjno-rozrywkową, sporym garażem i ładnym ogrodem, w którym można się było natknąć na wygrzewające się w słońcu gekony prowadzi małżeństwo rodem ze Szkocji, czyli Steve i Kasia. Nasi gospodarze przybyli w te strony przed trzema laty jak wielu ich rodaków porzucając deszczowe i wietrzne Wyspy Brytyjskie na rzecz „mety” z cieplejszym klimatem i zarazem wymarzonego do uprawiania wielu dyscyplin sportu poczynając od golfa poprzez kolarstwo, narciarstwo, zaś na paralotniarstwie kończąc. Kasia okazała się być córką polskiego żołnierza z Kresów, który po wojnie osiadł w Wielkiej Brytanii.



W czwartkowe przedpołudnie wyruszyliśmy na pierwszą z trzech zaplanowanych przejażdżek po środkowej części Pirenejów. Na pierwszy rzut poszły przełęcze najbliższe naszej bazy noclegowej, czyli: Col du Tourmalet (2115 m. n.p.m.) i Col d'Aspin (1489 m. n.p.m.). Na rozgrzewkę czekał nas 12-kilometrowy dojazd przez Campan do Sainte-Marie-de-Campan, ale już na tym odcinku trzeba było pokonać różnice wzniesień rzędu 300 metrów. W Saint-Marie droga rozchodzi się w dwóch kierunkach tzn. na południowy-wschód ku przełęczy Aspin i na południowy-zachód ku przełęczy Tourmalet. Podjęliśmy ostrożną decyzję, aby korzystając ze swej świeżości trudniejszą przełęcz wziąć na początek. Tym samym "na dzień dobry" w Pirenejach czekał nas bodaj najbardziej legendarny i jeden z najtrudniejszych podjazdów w tym łańcuchu górskim. Tourmalet to też najpopularniejszy podjazd w historii "Wielkiej Pętli" jako, że począwszy do 1910 roku uczestnicy wyścigu jechali przez tą przełęcz aż 75 razy! Po minięciu Sainte-Marie-de-Campan czekało nas niemal 17 kilometrów podjazdu, przy czym pierwsze 5 kilometrów okazały się łagodne o średnim nachyleniu poniżej 5%. Podjazd na dobre zaczął się za wioską Gripp, albowiem na ostatnich 12 kilometrach trzeba pokonać przewyższenie rzędu 1070 metrów co oznacza średnią stromiznę blisko 9%.

 

 



Od tego momentu góra już ani na moment nie odpuszcza i wiedzie konsekwentnie najpierw ku znanym widzom Eurosportu „galeriom” chroniącym drogę przed lawinami, by na około 4 kilometry przed szczytem minąć stację narciarską La Mongie. Na szczycie zadbaliśmy o swe kolarskie skalpy, czyli zdjęcia pod tablicami czy na tle pomników i słynnej restauracji. Jeden ze wspomnianych pomników poświęcony jest pamięci zmarłego w grudniu 2000 roku Jacquesa Goddet - drugiego z historycznych ojców Tour de France. Widoki z tej przełęczy tak na wschód jak i zachód zapierają dech w piersi. Dla nas szosowców przełęcz Tourmalet była kresem wspinaczki, lecz kolarze MTB mogliby się z tego miejsca pokusić o podjechanie dalszych 6 kilometrów kamienistym szlakiem wiodącym do obserwatorium wybudowanego na wysokości 2637 m. n.p.m. tuż pod szczytem góry Pic du Midi de Bigorre.

 



Z przełęczy zjechaliśmy z powrotem w kierunku Sainte-Marie-de-Campan. Każdy wedle upodobania, czyli Piotr szybko, ja zaś ostrożnie wypatrując przy okazji ładnych widoczków i zatrzymując się kilkakrotnie celem ich uchwycenia w pamięci mojego Olympusa. Podjazd pod Col d'Aspin przyszło więc nam pokonywać osobno. Wzniesienie to jest znacznie łatwiejsze od Tourmalet, ale nie pozbawione niespodzianek. Zaczynając wspinaczkę w Sainte-Marie mieliśmy do pokonania 12,6 kilometra o umiarkowanym średnim nachyleniu 5%. Przy czym średnie nachylenie pierwszych 7,5 kilometrów to tylko 3,6 %, lecz za strefą turystyczną Espadiet (1106 m. n.p.m.) ostatnie 5 kilometrów ma już średnie nachylenie 7,5%, więc kto przeszarżuje na wstępie ten może się na takiej końcówce niemile zdziwić. A na samej górze niespodzianka, bowiem znajdująca się w strefie pastwisk przełęcz Aspin objęło w posiadanie całkiem liczne stado krów. Na ostatnich 50 metrach trzeba było sobie więc zrobić malutki slalom poboczem drogi. Ze szczytu czekał mnie już tylko 24-kilometrowy zjazd do Bagneres-de-Bigorre z postojem w Sainte-Marie-de-Campan gdzie odszukałem jeszcze ex-kuźnię będącą niemym świadkiem jednego z legendarnych wydarzeń z najdawniejszej historii Tour de France czyli miejscem gdzie "pechowiec" Eugene Christophe naprawiał widelec swego roweru, który pękł mu na w 1913 roku na zjeździe z Tourmalet.

 

 



W piątek, aby móc przystąpić do naszych rowerowych podbojów musieliśmy przejechać samochodem prawie 40 kilometrów do miejscowości Arreau, skąd to dopiero mogliśmy zaatakować przełęcze przeznaczone na nasz drugi pirenejski "posiłek". Tego dnia czekały nas dwa stosunkowo krótkie i niewysokie, lecz za to "sztywne" podjazdy czyli: Col d'Azet (1580 m. n.p.m.) oraz Pla d'Adet (1680 m. n.p.m.). Ten drugi był dla nas szczególnie prestiżowy, albowiem to na tej właśnie górze w 1993 roku Zenon Jaskuła odniósł jedyne jak na razie etapowe zwycięstwo w polskiej historii Tour de France. W Arreau wyładowaliśmy się z samochodu niemal w samo południe przy temperaturze około 35 stopni Celsjusza. Na początek podobnie jak w dniu poprzednim czekał nas kilkunastokilometrowy odcinek prowadzący lekko pod górę z Arreau (698 m. n.p.m.) do Genos (960 m. n.p.m.). W tej miejscowości zaczynał się podjazd o długości tylko 7,5 kilometra, ale o średnim nachyleniu blisko 8,3 %. Około 3 kilometrów przed szczytem należało z drogi ku stacji narciarskiej Val Louron, należało skręcić w prawo na samą przełęcz Azet. Z góry był ładny widok ku wschodowi na leżącą poniżej Val Louron oraz ku zachodowi na pierwsze kilometry podjazdu pod Pla d'Adet.

 



Aby dotrzeć do podnóża Pla d'Adet trzeba było wyjeżdżając z Saint-Lary przejechać most ponad rzeczką Neste de la Gela i dotrzeć do wioski Vignec (819 m. n.p.m.). Góra ta o długości 10,7 km przy średnim nachyleniu 8 % była pokonywana w historii Tour de France już dziewięciokrotnie. Jako pierwszy wygrał na niej w 1974 roku Raymond Poulidor, zaś jako ostatni w 2005 roku George Hincapie. Początek tego wzniesienia jest bardzo ciężki. Jeden kilkusetmetrowy odcinek przekracza nawet 13%. Na dobrą sprawę góra trzyma non-stop przez pierwsze 7 kilometrów i tylko w okolicy położonej około półmetka podjazdu wioski Soulan minimalnie odpuszcza. Męka kończy się dopiero na 3 kilometry przed szczytem. Po krótkim zjeździe dojeżdżamy do rozjazdu, na którym jadąc prosto można kontynuować pojazd w kierunku stacji Saint-Lary-Soulan na górze Pla d'Adet, zaś skręcając w prawo można by po pokonaniu dalszych 10 kilometrów dotrzeć na bodaj najwyższą szosową górę we francuskich Pirenejach czyli Col de Portet (2215 m. n.p.m.) - na razie nie odkrytą przez organizatorów Tour de France. Ostatnie 3 kilometry podjazdu pod Pla d'Adet są już łatwiejsze, dzięki czemu wspomagany jeszcze lekkim wiaterkiem w plecy mogłem znacznie przyśpieszyć z poziomu 10-12 km/h do prędkości rzędu 15-17 km/h. W sumie na szczyt gdzie czekał już Piotr wjechałem w czasie 49 minut co dało mi średnią prędkość około 12,2 km/h co świadczy o trudach tej wspinaczki. Oczywiście zjazd z Pla d'Adet był już czystą przyjemnością, zaś po powrocie do Saint-Lary pozostawało nam już tylko skierować się w kierunku Bourisp, aby poprzez Guchen dotrzeć do samochodu pozostawionego w Arreau.

 

 



Na sobotę w planach mieliśmy wyprawę na zachód. Mogąc liczyć na samochód, w którym niestety zaczął niedomagać układ chłodniczy pojechalibyśmy do Argeles-Gazost i dopiero z tego miasteczka wyruszylibyśmy na rowerową przejażdżkę. Przy takim założeniu w ramach 96-kilometrowej trasy z Argeles-Gazost do Laruns i z powrotem można by było się pokusić o pokonanie obu najsłynniejszych w tym regionie przełęczy, czyli: Col du Soulor (1474 m. n.p.m.) oraz Col d'Aubisque (1709 m. n.p.m.). Niestety 36-kilometrowy momentami wcale nie płaski odcinek do Argeles-Gazost musieliśmy pokonać na rowerach spod samych bram hoteliku "Deezark" co w obie strony dawało już ponad 70 kilometrów dystansu. Chcąc nie chcąc swój pobyt w tej okolicy musieliśmy, więc ograniczyć do kolejnych 40-50 kilometrów w związku z czym jedyną rozsądną, wysokogórską opcją był podjazd pod górę Hautacam (1516 m. n.p.m.). Nawet jednak przy tym założeniu to miał być nasz najdłuższy dzień w siodełkach poza oczywiście samym głównym daniem w postaci poniedziałkowego L'Etape du Tour. Podjazd pod Hautacam zaczynał się w zasadzie tuż za Angeles-Gazost od mostu nad rzeczką Gave z poziomu 424 metrów n.p.m. W naszej opinii był to jeden z piękniejszych i zarazem trudniejszych podjazdów podczas tej wyprawy. Nie brakowało całych kilometrów na poziomie 9-10 %, ale też chwil wytchnienia mających w tym wypadku postać odcinków o nachyleniu 5-6 %. Droga dość kręta cały czas wije się pośród górskich łąk i tylko momentami w początkowej fazie wzdłuż lasu. Po drodze mijaliśmy kilka urokliwych wiosek z typowymi dla tego regionu domami z kamienia. Ja tradycyjnie już urządziłem sobie i na tym wzniesieniu górską czasówkę pod hasłem: ciekawe jak szybko zdołam się na nią wdrapać? Piotr natomiast wyraźnie postanowił się oszczędzać na dwa dni przed naszym wielkim wyzwaniem i pojechał w takcie na trzy-czwarte. Pokonanie owych 14,5 kilometrów zajęło mi 1h 00:30 przy średniej prędkości 14,4 km/h tym samy mogłem uznać, iż stać mnie na pokonanie w ciągu godziny przewyższenia co najmniej 1100 metrów. Na górze dokręciliśmy jeszcze 2,5 kilometra do kresu owej drogi kończącej się nie w Hautacam, lecz na przełęczy Col de Tramassel (1635 m. n.p.m.).

 



Na zjeździe do Ayros-Arbouix trzeba było nieco uważać na pasące się wokół drogi konie, które przygotowały dla nas "śmierdzące niespodzianki". Dlatego na niektórych wirażach trzeba było bardziej niż zwykle uważać, aby nie wpaść w niekontrolowany poślizg. W dolnej części zjazdu natknąłem się na coś w rodzaju lokalnych zawodów amatorskich, gdyż co chwilę mijały mnie małe grupki podjeżdżających z naprzeciwka kolarzy. Wyglądało to na wyścig, bowiem pierwsi dziarsko pięli się pod górę w tempie przyzwoitego młodzieżowca czy juniora, zaś ostatni jadący tuż przed samochodem-miotłą gonili już ostatkiem sił i bynajmniej nie sprawiali wrażenia, aby było stać ich na dotarcie na sam szczyt. Po zjeździe boczną drogę przez Boo-Silhen i Lugagnan dotarliśmy do Lourdes celem zwiedzenia głównych atrakcji tego miasta. Aby dotrzeć do groty św. Bernadetty w jaskini Massabielle trzeba się przedostać na północno-zachodni skraj miasteczka będącego najsłynniejszym we Francji ośrodkiem kultu maryjnego odwiedzanego rokrocznie przez 6 milionów turystów. Centrum miasteczka zrobiło na mnie wrażenie specyficznego rodzaju "Jarmarku Europa", jako że sklepy kusiły zwiedzających reklamami w najrozmaitszych językach w tym oczywiście i polskim. Przyszło nam się przedzierać przez tłumy zdrowych i chorych pielgrzymów ze wszystkich stron świata. Rowery musieliśmy zostawić pod okiem strażnika przy wejściu do parku, na terenie, którego znajduje się słynna grota i wybudowana obok jaskini imponująca neogotycka bazylika z XIX wieku. W drodze powrotnej na skutek gapiostwa nadrobiłem kilka kilometrów i w ten sposób po powrocie do Bagneres-de-Bigorre licznik pokazał mi 113 kilometrów. Wieczorem wtopiliśmy się w tłum miejscowych i turystów by na placu przed miejscowym kasynem podziwiać kilkunastominutowy pokaz sztucznych ogni przygotowany z okazji Święta Narodowego 14 lipca.