Odkąd w październiku 2006 roku organizatorzy Tour de France ogłosili, iż L'Etape du Tour po roku przerwy wróci w Pireneje i odbędzie się na trasie z Foix do Loudenvielle tak dla mnie jak ii Piotra Mrówczyńskiego stało się jasne, że czeka nas najdłuższa z dotychczasowych wypraw.
Rozpoczęliśmy ją sobotnim wieczorem 7 lipca udając się przez Zgorzelec i szybkie niemieckie autostrady do Francji gdzie pierwsza nasza przystanią była alzacka wioska Goldbach-Altenbach położona w południowej części Wogezów. Rozpościerał się z niej widok na najwyższą górę całego masywu czyli Grand Ballon (1424 m. n.p.m.). Po rozładowaniu się przyszła pora na krótki odpoczynek i obejrzenie w telewizji popisu Robbie McEwena na mecie pierwszego etapu Touru w Canterbury. Jako zaś, że do wieczora pozostały nam jeszcze co najmniej trzy godziny postanowiliśmy nie zmarnować czasu i udać się 53-kilometrową rundkę zapoznawczą z Wogezami, której kulminację stanowił stanowić podjazd pod przełęcz Grand Ballon położoną na wysokości 1343 metrów n.p.m. Spośród kilku możliwych wersji tego wzniesienia wybraliśmy tą o największym przewyższeniu czyli zaczynającą się w miejscowości Uffholz na poziomie 300 metrów n.p.m.
Teoretycznie ów przeszło 21,5-kilometrowy podjazd miał być stosunkowo łatwy, bo o średnim nachyleniu 4,8%. Niemniej w środkowej fazie tego wzniesienia były trzy odcinki zjazdowe, ostatni z nich kończący się na przełęczy Amic (828 m. n.p.m.). W praktyce trzeba więc było się zmierzyć m.in. z 8-kilometrowym początkiem o nachyleniu blisko 7% oraz 7-kilometrową końcówką o nachyleniu około 7,5 %, zaś tuż za Col Amic czekała nas niespodzianka czyli dobry kilometr jazdy po kostce. Na wysokości około 1000 metrów n.p.m. skończył się las i ostatnie 5 kilometrów podjazdu prowadziło już wśród łąk, czyli terenie odsłoniętym gdzie przyszło się nam zmagać z silnym wiatrem, dokuczliwym zważywszy na temperaturę oscylującą wokół 10 stopni Celsjusza. Niestety widok na wyglądający niczym kopiec szczyt Grand Ballon tuż po naszym dotarciu na przełęcz zakryła mgła. Uniemożliwiło mi to "strzelenie" jakiejś ładnej fotki samego wierzchołka tej góry i musieliśmy poprzestać na zrobieniu zdjęć pod wybudowanym na samej przełęczy hotelem Chalet du Grand Ballon, po czym uciekając przez zmrokiem i mżawką zjechać do bazy najkrótszą możliwą drogą czyli przez Col Amic wprost na zachód ku Goldbach-Altenbach. W sumie licznik pokazał mi dystans 53 kilometrów i łączne przewyższenie rzędu 1215 metrów.
W poniedziałkowe przedpołudnie mieliśmy w planach kolejną przejażdżkę po Wogezach, by w ramach około 80-kilometrowej przejażdżki zahaczyć o bodaj najsłynniejszą przełęcz tego regionu czyli Ballon d'Alsace. Jednak deszcz sprawił, iż zmieniliśmy nasze plany i już przed południem wyruszyliśmy w przeszło 450-kilometrową podróż na południe ku położonej na pograniczu departmanetów Ardeche i Haute-Loire osadzie Chavanon. Poniedziałek 8 lipca okazał się więc dniem transferowym, zaś późne popołudnie na głębokiej francuskiej prowincji spędziliśmy na zbiorach malin, porzeczek i czereśni. Nasza baza w Chavanon miała swój niezaprzeczalny klimat jakby żywcem przeniesiony we współczesność z francuskiej wsi połowy XX wieku. We wtorek wyruszyliśmy z niej na podbój jednej z najtrudniejszych przełęczy Masywu Centralnego czyli Oeillon (1233 m. n.p.m.), położonej w górach Mont Pilat na drodze z doliny Rodanu ku Saint-Etienne. Podjazd zaczynający się w miasteczku Saint-Pierre-de-Boeuf należy określić jako regularny. Pierwsza połowa wiodąca przez miejscowość Pelussin jest nieco łatwiejsza ze średnim nachyleniem wahającym się między 4 a 6 %. Druga połówka była trudniejsza z poszczególnymi kilometrami o nachyleniu między 6 a 8 %. Całość przejechaliśmy bardzo sprawnie ze średnią prędkością około 19 km/h.
Z przełęczy wspięliśmy się na oba położone nieopodal wierzchołki m.in. na Cret de Oeillon (1361 metrów n.p.m.) wyróżniający się położona wieżą radiowo-telewizyjną, skąd roztaczał się imponujący widok na wschód ku dolinie Rodanu. Następnie czekało nas kilkanaście kilometrów jazdy po płaskowyżu w kierunku zachodnim ku przełęczy Croix de Chabouret (1201 m. n.p.m.). Z tego miejsca mieliśmy zjechać do Saint-Etienne, po czym skręcić na Saint-Chamond i dopiero z tej miejscowości zacząć właściwy 16-kilometrowy podjazd pod Col de la Croix de Chabouret, który gościł na trasie czasówki Tour de France w 1997 roku. Niestety Piotr na jednym ze zjazdów przeciął oponę i ze względów bezpieczeństwa musieliśmy skrócić "trening" o dobre 40 kilometrów i wrócić do naszej bazy możliwie najkrótszą drogą przez miejscowości Graix, Colombier i Saint-Julien-en-Molette.
Po południu czekał nas kolejny transfer samochodowy. Tym razem znacznie krótszy. Jakieś 200 kilometrów na północny-zachód przez Saint-Etienne do Clermont-Ferrand. W drodze do Saint-Etienne minęliśmy przełęcz Grand Bois znaną lepiej jako Col de la Republique (1161 m. n.p.m.). Jej północna strona to "najstarszy" podjazd w historii Tour de France użyty jak dotąd dwunastokrotnie, lecz po raz pierwszy podczas pierwszych edycji "Wielkiej Pętli" z lat 1903-1904! Na obrzeżach miasta w markecie „Decathlon” Piotr zakupił nowe opony na dalszą część naszej wyprawy. Dalej wśród ulewy jadąc górzystą autostradą nr 72, podziwiając sięgające nawet 1600 metrów n.p.m. szczyty Monts du Forez próbowaliśmy wsłuchać się w relację radiową z najdłuższego etapu TdF. tegorocznego Touru. Jak się okazało atakiem z kilometra lider wyścigu Fabian Cancellara ubiegł wszystkich sprinterów. Najbliższy nocleg mieliśmy zaplanowany na wschodnim przedmieściu Clermont-Ferrand - Aubiere, w hotelu spod szyldu "L'Etape".
Na Puy de Dome czyli wygasłym wulkanie w rejonie Monts Domes w latach 1952-1988 trzynastokrotnie kończyły się etapy Tour de France, w tym trzy razy czasówki. Cóż za sławy w tym miejscu wygrywały. Jako pierwszy Fausto Coppi, po nim m.in. Federico Bahamontes, Felice Gimondi, Lucien Van Impe, zaś Luis Ocana i Joop Zoetemelk nawet po dwukrotnie. To na tej górze wspaniały pojedynek bark w bark stoczyli w 1964 roku Jacques Anquetil i Raymond Poulidor, zaś 11 lat później podstępny cios w nerki od kibica-chuligana otrzymał niedościgniony Eddy Merckx. Niestety do szczytu tego wiedzie dość wąska droga, zaś na górze jest zbyt mało miejsca by współczesny Tour nad wyraz rozrośnięty logistycznie mógł to miejsce ponownie odwiedzić. Co więcej sama góra nie jest powszechnie dostępna nawet dla kolarzy amatorów. Na ostatni, najtrudniejszy 5-kilometrowy odcinek tego podjazdu wjechać można obecnie tylko w dwa dni tygodnia (środa i sobota) i to tylko o poranku, czyli do godziny 9:00! Wobec takich ograniczeń chcąc spełnić jedno ze swych marzeń musieliśmy tak zaplanować swą podróż w stronę Pirenejów by w Clermont-Ferrand nocować z wtorku na środę. Co więcej nazajutrz trzeba było wstać z łóżek wcześniej niż zwykle by najpóźniej o 7:00 rano wyruszyć z hotelu przez całe miasto ku jego zachodnim rubieżom.
Ten słynny 13-kilometrowy podjazd podzielić można w zasadzie na dwa fragmenty. Pierwsze 7 kilometrów prowadzi po krajowej drodze E-70 w kierunku przełęczy Col de Moreno. Droga jest szeroka i niezbyt trudna, choć fragmentami dochodzi do nachylenia 8%. Po kilku kilometrach prawie się wypłaszcza, ale jest to tylko "cisza przed burzą". Wkrótce bowiem należy skręcić w prawo na lokalną drogę D-68 gdzie "zaczynają się schody". Pierwszy kilometr nie jest jeszcze najgorszy, choć teren jest odsłonięty i zostaliśmy tam powitani przez silny wiatr. Szybko wjechaliśmy w las gdzie szosa coraz odważniej pięła się w górę. Nie ujechaliśmy kilkuset metrów a naszym oczom ukazały się budki strażnicze Parku Narodowego i na szczęście zgodnie z oczekiwaniami podniesione tego dnia szlabany. Tuż obok nich tablica ostrzegająca wszystkich śmiałków przed trudami ostatnich 4800 metrów wspinaczki kilometry o regularnym, acz morderczym średnim nachyleniu 12%! Na tego typu górze już „nie ma koła”. Każdy jedzie ile fabryka dała. Dość szybko straciliśmy z sobą kontakt wzrokowy. Niemniej nie z uwagi na jakąś zauważalną różnicę prędkości, lecz z uwagi nad wyraz niski pułap chmur, które zeszły na wysokość około 800-900 metrów n.p.m.
Wspinaczka w takich warunkach atmosferycznych miała swój specyficzny urok. Widoczność sięgała może 30 metrów, choć może to i lepiej bowiem nie było przez to widać zatrważającej stromizny owego wzniesienia. Przyszedł czas na mozolne pokonywanie kolejnych setek metrów w tempie około 11-12 km/h. Wspinając się w owym "mleku" miałem poczucie jakiejś dziwnej izolacji i przebywania sam na sam jedynie z własnymi myślami, wśród których najbardziej natarczywa była ta nakazująca utrzymać równy rytm jazdy i spokojny oddech. Ze spokoju tego wytrącały tylko na chwilę pojawiające się co jakiś czas niczym zza zasłony sylwetki innych śmiałków (na ogół ponad 40- czy 50-letnich Francuzów), którzy podobnie jak my postanowili skorzystać z "wolnej środy". Dystans do szczytu odmierzały zaś napisy na przydrożnych kamieniach dość oryginalnie oznaczone czyli 2km 807m, 3km 807m i tak dalej aż do samego wierzchołka. Na szczycie czyli na wysokości 1415 metrów n.p.m. powitał nas silny wiatr, marna widoczność i temperatura ledwie 6 stopni Celsjusza. W tych okolicznościach przyrody nie było okazji podziwiać pięknych okoliczności przyrody. Co ciekawe sam podjazd jak wynika z map na ostatnich 3 kilometrach jakby ślimakiem okrąża wierzchołek góry. Jednak przy niemal zerowej widoczności nawet nie miałem poczucia, iż "oglądam" Puy de Dome z każdej jej strony. Dzięki uprzejmości wspomnianych francuskich cyklistów wśród, których jak się okazało był także syn emigrantów z Górnego Śląska swój wyczyn mogliśmy uwiecznić serią wspólnych zdjęć. Niemniej wobec chłodu nie było sensu przedłużać swego pobytu w tym miejscu.
Zjazd w tych warunkach to odrębna historia. Stroma i mokra droga, widoczność prawie żadna więc jak tu brać zakręty, a przy tym wszystkim jeszcze świadomość, że z naprzeciwka w każdej chwili może nam się objawić jakiś mocno "zmarnowany" przez ową górę cyklo-turysta. Do tego jeszcze momentami bardzo porywisty wiatr. Owe 4 kilometry zjeżdżałem ładnych kilkanaście minut w tempie momentami poniżej 20 km/h. Na granicy strefy zamkniętej musiałem na chwilę stanąć aby rozgrzać zziębnięte od ciągłego hamowania dłonie. Dopiero po wyjeździe na wspomnianą główną drogę zjazd poszedł szybciej, choć i tu stanąłem raz jeszcze by z punktu widokowego ponad miastem zrobić panoramiczne zdjęcie Clermont-Ferrand ze starą katedrą w punkcie centralnym. W sumie był to nasz najkrótszy dzień na rowerze podczas tej wyprawy. Niemniej suche dane z licznika czyli 45 kilometrów i 1110 metrów przewyższenia nie oddają całej gamy wrażeń, którą tego ranka zebraliśmy. Po powrocie do hotelu przyszedł czas na ciepły prysznic, ponowne pakowanie się i około południa wyjazd w dalszą drogę ku Pirenejom, ale to już temat na drugą część tej opowieści.