Olimpijska wyprawa rowerowa CROTOS

Olimpia-Pekin, Gruzja 29.03-08.04

Drukuj

Jak tylko przekroczyliśmy granicę turecko-gruzińską (nie bez problemów, bo niektórym z nas wizy skończyły się dzień wcześniej) wyszło słonko i zrobiło się bardzo ładnie, chociaż także bardzo zimno.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Batumi – miasto dosyć paskudne, dużo ciężarówek i żadnego miejsca, gdzie można by przyzwoicie pojeść i popić. Znaleźliśmy bar, dosyć obleśny, zjedliśmy zupę, popiliśmy wina i pojechaliśmy na nasze pierwsze gruzińskie spanie – tym razem na bezdomnego – na dworcu kolejowym w Kobuleti. Atmosfera przyjazna. Trochę obleśnie i brudnawo, ale znaleźliśmy poczekalnię, którą zaadaptowaliśmy na noclegownię, ludzie się nie kręcili, bo chyba się bali, więc było nawet miło.

Może trudno w to uwierzyć, ale następnego dnia podróżowaliśmy całkiem niemałą grupą, a do tego w zgodzie i dosyć szybko, co było zasługą naszego wyścigowego Greka, który narzucał wyścigowe tempo. Pojedliśmy też przyzwoicie. Po długich poszukiwaniach, w porze obiadowej, udało nam się znaleźć restaurację, w której popróbowaliśmy tutejszych pierożków, a właściwie wielkich pierogów z mięsem w kształcie kwiatka, z takim specjalnym uchwytem, za który trzeba złapać, nadgryźć, wypić rosołek ze środka, a potem zabrać się za mięsko. Daliśmy radę, ale chyba nikt się nie zachwycił wykwintnym smakiem tej potrawy. Jakkolwiek paskudna, dostarczyła nam energii na kolejne 40 km – do Kutaisi, a potem z policją na nocleg, gdzie mieliśmy zostać 2 dni, ale ponieważ nie ma tu kompletnie nic z rozrywek, których potrzebujemy podczas odpoczynku, postanowiliśmy nie wypoczywać i jechać dalej.



Spaliśmy – większość w namiotach – na terenie parku przy hotelu dla sportowców. Dyrektor hotelu okazał się bardzo przyjacielskim człowiekiem i to on właśnie zapoznał nas ze słynną gruzińską gościnnością. Kiedy wszyscy się rozbijali, albo rozpalali w kominku (w specjalnym kominkowym domku w środku parku), pojechaliśmy razem najpierw po wielki baniak wina domowej roboty, a potem po wódkę i inne napitki, a także przekąski. Piliśmy i piliśmy do późnej nocy. Jest tu taka tradycja, że po toaście (gruzińskie toasty są bardzo długie i nie zawsze treściwe) trzeba wypić szklaneczkę wina do dna. Toastów było bardzo dużo (Sigitas spokojnie mógłby zostać Gruzinem), a więc i szklaneczek wina poszło niemało. Kiedy już wyglądało na to, że impreza dobiega końca, w środku nocy zapragnęłam wziąć prysznic. Wsiedliśmy więc w samochód (Sigitas jako moja eskorta) i pojechaliśmy do hotelu. Ale zanim tam dotarliśmy, spotkaliśmy Gintasa ze swoją kobietą, która przyjechała w odwiedziny, jadących nam na spotkanie z profesorem matematyki. Trzeba więc było zacząć wszystko od początku. Po dwóch godzinach dotarliśmy w końcu pod prysznic, woda była wprawdzie zimna, ale nie było rady, skoro czekałam już tyle czasu, to trzeba się było polać, choćby i zimną. Potem miałam drobny problem, bo Sigitas gdzieś poszedł, pan dyrektor zasnął, a ja nie mogłam się wydostać, ale w końcu udało mi się sforsować hotelowe drzwi i mogłam iść spać do smrodliwej chatki.

Potem nocleg w Mtskhecie – tylko 30 km od Tbilisi, więc mieliśmy dodatkowy rest day. Z rana musieliśmy znaleźć dom dla maleńkiego pieska, którego zgarnęliśmy ze środka jezdni poprzedniego dnia. Nie było łatwo, ale o dziwo, kiedy już chcieliśmy zabrać go z powrotem do samochodu, jeden pan wziął go dla swoich dzieci. Piesek uratowany. Kolejny już zresztą w CROTO-historii. Pora na zwiedzanie. Pochodziliśmy trochę po mieście, po kościołach nawet, porobiliśmy zdjęcia okolicznym ruinom, górom, a na koniec pojedliśmy tutejszych tłustych przekąsek.

 

 



Dzięki pomocy pani Tatiany Kurczewskiej, przewodniczącej Związku Polaków im. Peradze w Gruzji, możemy nocować w polskiej szkole w Tbilisi. Szkoła znajduje się w samym centrum, więc lepiej trafić nie mogliśmy. Co prawda nie ma tu prysznica, ale rozwiązaliśmy ten problem udając się na porządne szorowanie do łaźni miejskiej – śmierdzący jajkiem gorący prysznic, sauna i babuszka z czymś w rodzaju papieru ściernego, dobrze nam zrobiły po przeszło tygodniu bez mydła. Po myciu przyszedł czas na jedzenie. Pani dyrektor polskiej szkoły i m.in. przewodniczący związku gruzińskich cyklistów zaprosili nas do restauracji na kolację. Było mnóstwo przepysznego jedzenia, głównie tutejszego, i dużo gruzińskiego wina – strasznie brudzącego – wszyscy mieliśmy fioletowe zęby i języki. Oczywiście długie gruzińskie toasty, a także muzyka na żywo i piękne, choć smętne gruzińskie pieśni. Bardzo miły wieczór.

A dzisiaj – miły poranek. O 12-ej spotkaliśmy się u mera Tbilisi z ambasadorami naszych krajów i prasą (musieliśmy udawać, że jest lato i pozować do zdjęć w naszych koszulkach). Okazuje się, że ambasador Polski także ma zamiłowanie do rowerów i nawet praktykuje wycieczki po Polsce. Co więcej, razem z litewskim ambasadorem dołączą do nas na jeden dzień. Ale póki co nie myślimy o rowerach, tylko o rozrywkach, które nas tu jeszcze czekają. A czeka nas np. zwiedzanie miasta – specjalnie dla nas mer organizuje jutro autokar, który zawiezie nas tu i tam.

W Tbilisi do naszej grupy dołączyła silna ekipa chłopców z Litwy. Już pierwszego dnia, a właściwie wieczora i częściowo nocy, zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi, a nazajutrz ja i Carlotta należałyśmy już do rodziny. Nasza znajomość rozpoczęła się dosyć przyjemnie, bo od pobytu w carskiej łaźni – masaże z użyciem oliwki dla dzieci – przez resztę wyprawy zwaną baby oil, zimne piwko, herbatka, smrodliwa woda w wielkiej wannie i tańczący specjalnie dla nas fikuśne tańce mężczyźni… Później tańczyliśmy też w knajpie (z prawie wszystkimi ludźmi, którzy tam wtedy byli), gdyż jeden z chłopców jest nauczycielem tańca i nie potrafi się opamiętać. Z tego samego powodu, po opuszczeniu lokalu – i pysznym gruzińskim jedzeniu – znowu tańczyliśmy – tym razem na ulicy, a do tego śpiewaliśmy. Kiedy doszliśmy w końcu do naszej szkoły, zobaczyliśmy CTOTO-samochód, a na dachu… Sigitasa z Adamem. My śpiewaliśmy, a oni tańczyli – powiedzmy. Jak zeszli – ostatni taniec na dobranoc, tym razem grupowy, a w środku już ostatnie przyśpiewki z Danae na dwa głosy. Najwidoczniej mieliśmy tego dnia nastrój na różne formy wyrazu artystycznego. Co zrobić.

 

 



W naszej wesołej ekipie mamy też instruktora nurkowania, dwóch wytwórców toreb papierowych, komputerowca, byłego komputerowca, obecnie malowniczego mostów i kilku innych ciekawych ludzi. A wszyscy razem stanowimy od tego dnia Baby Oiland Team. Zajmujemy się nie tylko, choć głównie, rozrywkami i przyjemnościami, ale jeździmy też na rowerach. Czasami nawet z ambasadorami naszych krajów. Ambasadorzy Litwy i Polski dołączyli do nas na kawałek pierwszego dnia, szło im całkiem nieźle, ale kiedy zaczął się długi – kilkudziesięciokilometrowy – podjazd, nagle wezwały ich służbowe obowiązki i musieliśmy się pożegnać.

Podjazd ten pokonaliśmy o głodzie, gdyż po drodze nie było ani jednego sklepu. W pierwszym sklepie, w którym też zresztą niewiele było, musieliśmy napić się wódki z miejscowym panem, który bardzo ucieszył się na nasz widok. A chcieliśmy tylko pojeść ciastek. W noclegowym miejscu to samo – poszliśmy z Adamem do „centrum” w poszukiwaniu jedzenia (chciałam kupić jakiś owoc, jabłko chociaż, ale mieli tylko cebulę i ziemniaki) i spotkaliśmy pana miejscowego. Koniecznie chciał nas zaprosić do siebie na połów ryb, oprowadzić po posiadłości i popić wódeczki. Kupił mi też wiśniowy likier w kolorze denaturatu i siatkę batonów, które potem niestety zabrał w przypływie złości po tym, jak czekał na nas parę ładnych godzin, a my nie chcieliśmy jednak zwiedzać jego haciendy.
A w nocy mieliśmy rabunek – ktoś ukradł rower Danae – ale po sprawnej akcji Vasileosa i litewskiej ekipy, z drobną pomocą miejscowej policji (chociaż nikt nie wie jak to się właściwie stało), udało się rower odnaleźć. Mniej szczęścia miała Nijole, która po drodze zgubiła sakwę, ze wszystkimi dokumentami – w tym paszport z wizami – i pieniędzmi. Musiała więc wrócić na jakiś czas do domu i zorganizować sobie wszystko od nowa.

 



Kolejny dzień był dniem idealnym. Postanowiliśmy zwiedzić pobliskie wytwórnie wina w Cinandali, niestety na początku mieliśmy z tym drobne problemy, bo pierwsza fabryka, jaką znaleźliśmy, była zamknięta. Znaleźliśmy wprawdzie fabrykę, ale od paru ładnych lat nikt w niej chyba wina nie produkował. Już mieliśmy się poddać, kiedy okazało się, że kawałek za torami, błotem na prawo, jest jeszcze jedna fabryka. I faktycznie. W końcu znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, ale nasza ekskursja okazała się o wiele bardziej owocna, niż moglibyśmy przypuszczać. Powiedzieliśmy, że przyjechaliśmy z Litwy na rowerach tylko po to, żeby obejrzeć ich fabrykę i pokosztować wyśmienitego wina. Panowie oprowadzili nas więc po okolicy, pokazali jak wszystko działa, opowiedzieli o nowych włoskich technologiach i maszynach, które chcą jeszcze kupić, a potem przeszliśmy do rzeczy. Najpierw próbowaliśmy z kieliszków. Próbowaliśmy długo, wykazując wielkie zainteresowanie bukietem tutejszych win. Kiedy już napróbowaliśmy się wystarczająco, wyciągnęliśmy nasze puste butelki – a byliśmy dobrze przygotowani na takie okoliczności. Mieliśmy też dużo wody, w tym słynnej mineralnej wody Borjomi, którą niestety musieliśmy wylać na trawnik, żeby zrobić miejsce dla winka. Nawet w bidon mi nalali. Ogółem dostaliśmy ze 20 litrów. Szczególnie posmakowało nam takie słodkie, jeszcze nie do końca zrobione, z bąbelkami… I zimne… Bajka. Po drodze do restauracji wypiliśmy kilka butelek tego pysznego napitku, a w restauracji kolejne kilka litrów. Chodzenie z chłopcami do lokali nie jest dla mnie łatwe, bo mam mały brzuszek, a chłopcy zamawiają zawsze tyle jedzenia, o piciu nie wspominając, a do tego wszystko pyszniutkie, że nie ma rady – trzeba jeść i cierpieć.