Bałkańskie Drogi 2007 - część III

Drukuj

To już ostatnia część wyprawy Bałkańskie Drogi 2007. Tym razem Bartek, Michał i Adam opisują powrót do domu przez Słowenię, Austrię i Słowację.

Po 32 dwóch dniach spędzonych na siodle dojadą w końcu do Polski.

Bez kontroli na granicy wjechaliśmy ponownie do Słowenii. Kilka kilometrów trzeba jechać drogą ekspresową, ale nie ma zakazów jazdy rowerem. Nocleg znaleźliśmy w ciekawym miejscu, bowiem na pagórku przy skrzyżowaniu trzech dróg. Rankiem, przygotowując się do dalszej jazdy spostrzegliśmy człowieka idącego w naszą stronę. Był to prawdopodobnie właściciel, który pokazał nam, że mamy 5 minut, by stąd odjechać. Spakowaliśmy się w pośpiechu, a ów człowiek przyjechał ponownie, tym razem z psem. Prawdę mówiąc lekko się przestraszyliśmy, ale po obejrzeniu terenu i stwierdzeniu, że wszystko jest w porządku puścił nas wolno. Dziwny to był człowiek, ale cóż, każdy ma prawo pilnować swojej własności, choćby nawet była to niezagospodarowana łąka :). Wjechaliśmy do Nowej Goricy, gdzie na stacji benzynowej pożyczyliśmy kombinerki, by wyprostować skrzywiony blat. Wówczas zjawił się starszy pan, który z wielką chęcią chciał nam jakoś pomóc. Mimo, że był Włochem i nie rozumieliśmy się ni w ząb, gestykulacyjne doszliśmy do porozumienia. Dał nam w użytek swoją skrzynkę z narzędziami, w której było dosłownie wszystko. Jego rada na naprawę była jedna- smarować:), nieważne czy to korba, łańcuch czy bagażnik-wszystko trzeba smarować...ot metoda pomysłowych Włochów.



Po doprowadzeniu do dobrego stanu wszystkich rowerów, ruszyliśmy dalej. W pięknym słońcu zaczęliśmy pokonywać pierwsze alpejskie podjazdy oraz mogliśmy podziwiać kilka ciekawych wodospadów. Pod wieczór niebo szybko się zachmurzyło i zaczął padać deszcz, który zepsuł nam przyjemność szukania noclegu. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Bovec, gdzie od informacji turystycznej dostaliśmy adres domu, w którym moglibyśmy się przespać. Kosztowało to wprawdzie 15 € od osoby, ale wreszcie mogliśmy się porządnie umyć i wyspać w wygodnych łóżkach. Poranek kolejnego dnia przyniósł piękną pogodę. Od właścicielki domu dostaliśmy radę, by jechać inną trasą niż planowaliśmy, w celu ominięcia wysokiej przełęczy Vrsic. W taki oto sposób pokonując przełęcz Predel wjechaliśmy z powrotem do Włoch, do miasta Tarvisio. Stamtąd falowaną trasą ponownie przekroczyliśmy granicę Słowenii, znajdują się w rejonie Kranjskiej Góry. W tym miejscu naszym planem było odwiedzenie skoczni Planica. Ścieżka rowerowa lekko nas zmyliła, więc do skoczni musieliśmy kilka kilometrów wracać. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się czegoś bardziej efektownego, bowiem stara, brzydka i zniszczona skocznia nie wywarła na nas pozytywnego wrażenia. Owszem widok ze szczytu jest imponujący, ale my liczyliśmy na więcej. Następnie przyszło nam się zmierzyć z podjazdem o 18% nachyleniu, prowadzącym do Wurzenpass, czyli przełęczy na granicy słoweńsko-austriackiej. Przyszło nam to bez większego trudu, choć musieliśmy używać najlżejszych przełożeń jakie posiadamy.

 



Nasz drugi pobyt w Słowenii pokazał jak bardzo ten kraj jest już zbliżony do stylu zachodniego. Podobne ceny, dobre drogi, pensjonaty. Warto się tam wybrać, bo choć jest to kraj niewielki, to swoją przyrodą zachwyca i szczerze zachęca do wypoczynku.

Zjazd w kierunku Arnoldstein był niesamowicie szybki. Przy równie dużym nachyleniu, w ruch mocno poszły hamulce, choć i one momentami z trudnością pomagały w wejściu w ostre zakręty. Po zjeździe okazało się, że pękła szprycha w kole Michała, więc trzeba było znaleźć serwis. Zbliżająca się noc zmusiła nas do poszukiwań noclegu. Jak wiadomo, noclegi na dziko w Austrii są zabronione, ale nie przeszkodziło nam to w zatrzymaniu się pod wiaduktem drogowym, gdzie było sucho i wygodnie. Przez całą noc dość mocno padał deszcz, więc nastrój na dalszą drogę nie był zbyt optymistyczny. W czasie chwilowego przejaśnienia, ruszyliśmy rankiem do Hermagor, gdzie znaleźliśmy fajny serwis rowerowy, prowadzony przez sympatycznego Rudolfa. Wymienił szprychę i pancerze, trochę porozmawialiśmy. W międzyczasie mocno się rozlało, więc siedzieliśmy sobie w warsztacie czekając na lepszą pogodę. Gratisowa gorąca czekolada zachęciła nas do dalszej jazdy. Jadąc w ciągle padającym deszczu marzyliśmy o chwili spędzonej w ciepłym suchym pomieszczeniu.

 

 



W drodze na przełęcz Gailberg znaleźliśmy duży namiot stojący koło miejscowej remizy strażackiej. Spytaliśmy ludzi, czy możemy na chwilę w środku usiąść, na co bez problemów przystali. Z zaciekawieniem patrzyliśmy jak przygotowują wnętrze do jakiegoś festynu, prawdopodobnie serowo-piwnego :). Śmiało można stwierdzić, że takiego stosunku pracy jak u nich, ciężko będzie się doczekać u nas. Na 25 osób tam obecnych, każdy czymś się zajmował, nie było przestojów i rozmów, po prostu byli świetnie zorganizowani. Miłe chwile ciepła szybko minęły po wyruszeniu w dalszą drogę. Przy zjeździe z przełęczy totalnie mokre hamulce nie chciały praktycznie w ogóle hamować, ale jakoś wyszliśmy z tego cało. Nie widząc perspektywy na rozbicie namiotu ani choćby częściowe wysuszenie ubrań zapytaliśmy o nocleg w Gasthoffie. Cena wydawała nam się przystępna jak na warunki, które zastaliśmy. 2 pokoje, 2 łazienki, śniadanie i miła, choć trochę skrzecząca właścicielka. Nocleg w łóżku po męczącym dniu był jak zbawienie.

 



Rankiem, spojrzawszy w okno, aż zaparło nam dech w piersiach. Monumentalne góry, błękitne niebo, zieloniutka trawa i tyrolskie domy, widok nie do opisania. Spakowaliśmy wszystko, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w kierunku Lienzu. Stamtąd rozpoczął się atak na przełęcz Hochtor. Po drodze pokonaliśmy jeszcze jedną mała przełęcz, a następnie podjeżdżając przez niemal 60 km dążyliśmy do osiągnięcia dzisiejszego celu. Gdy w Heiligenblut zobaczyliśmy znak informujący o ciągłym 33-kilometrowym, 12 % podjeździe lekko się przybiliśmy, ale mozolnie zdobywaliśmy kilometr po kilometrze. Przyznać trzeba, że ów podjazd dał nam niesamowicie w kość, zakręt po zakręcie byliśmy coraz bliżej celu, ale wciąż było do niego daleko. Około 18 dopięliśmy swego i zameldowaliśmy się na wysokości 2504 m n.p.m. Trochę odpoczynku i dalsza droga, najpierw zjazd, a potem znów trudny podjazd. Tym razem walczyliśmy o zdobycie Edelweisspitze. Gdy robiło się już ciemno, dotarliśmy na 2571 m n.p.m. Na szczycie było bardzo zimno, więc ubraliśmy wszystko co mieliśmy. Zastanawialiśmy się nad noclegiem w schronisku, ale wydanie 10 euro za spanie na podłodze nie wydawało się zbyt ciekawą opcją. Nastał wreszcie upragniony zjazd. 25-kilometrowy odcinek, o różnicy poziomów ponad 1800 metrów. Wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, bowiem obręcze przy hamowaniu rozgrzewały się do czerwoności, co groziło utratą panowania nad rowerem. Jak gorące były przekonał się Bartek. Po dotknięciu z palca jego rękawiczki nie zostało właściwie nic-momentalnie się przepaliła:) Zjazd w całkowitej ciemności lekko przypominał nam jak gdyby samochodową grę komputerową, w której przed oczyma migały nam tylko i wyłącznie tylne lampki współtowarzyszy jazdy. Wycieńczeni zatrzymaliśmy się na kampingu w Bruck nad Zeller See.

 

 



Następnego dnia spaliśmy chyba do 12, tak bardzo byliśmy zmęczeni. Mozolnie ruszyliśmy w kierunku północnym, odwiedzając po drodze Bischofshofen, ale nie mieliśmy tam ochoty zwiedzać znanej skoczni narciarskiej. Trzeba przyznać, że przebijanie się przez Alpy jest dość trudne, dlatego wielokrotnie robiliśmy przystanki. Nocleg wypadł nam w lesie, nieopodal Gosau, w którym to można było zaobserwować górskie kozice. W ostatnim dniu podążania w kierunku Dunaju, zahaczyliśmy o Jezioro Halsztackie i o Traunsee, skąd do Linzu prowadziła ścieżka rowerowa. Podczas jazdy wyprzedziło nas dwóch szosowców, ale widząc, że nie jadą oni zbyt szybko podłączyliśmy się do nich. Zauważywszy to starali się mocno przyspieszyć, ale nie dawaliśmy za wygraną. Z tego powodu przejechaliśmy 20 km, ze średnią prędkością 40km/h. W pewnym momencie zrezygnowani szosowcy ustąpili i pokiwali do nas z uznaniem, po czym skręcili w jakąś boczną trasę. My natomiast wieczorem dotarliśmy do Linzu, a zarazem do Donauradweg - ścieżki rowerowej, która miała nas zaprowadzić aż do Bratysławy. Ujechaliśmy 15 km, po czym tuż nad brzegiem rzeki rozbiliśmy namiot, nie przejmując się ludźmi krążącymi wokół. Rozpaliliśmy również jedyne ognisko podczas całej wyprawy.

Kolejne dwa dni to podziwianie uroków Dunaju i wspaniałej ścieżki poprowadzonej nad jego brzegami. W informacji turystycznej dostaliśmy gratisową mapkę całej trasy, która ułatwiła nam jeszcze bardziej podróżowanie. Na ostatni nocleg w Austrii znaleźliśmy bardzo ustronne miejsce w małym lasku tuż nad brzegiem rzeki. Rankiem odkryliśmy linę przywiązaną do drzewa, która służyła do zabawy w „tarzana”. Kilka razy w pełnym rozpędzie wpadaliśmy do czystej rzeki, ciesząc się przy tym jak dzieci. Tego samego dnia byliśmy już w Wiedniu. Niestety, nie mając wiele czasu, nie zjechaliśmy do centrum, a miasto widzieliśmy tylko od strony rzeki. Z jazdą po nadbrzeżu wiąże się nieprzyjemna sytuacja, gdy natrafiliśmy na plażę nudystów. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że średnia wieku ludzi tam się znajdującym grubo przekraczała 50 lat :D. Nie wiem, z jaką prędkością się stamtąd wydostawaliśmy, ale momentami na prostych musiała ona osiągać pewnie z 50 km/h, tak bardzo byliśmy zniesmaczeni widokiem ;). Za Wiedniem szutrową ścieżką, prowadzącą cały czas prosto jechaliśmy do granicy ze Słowacją.

 

 



Wrażenia po Austrii są mieszane. Przepiękne góry i drogi zachęcają do pobytu, natomiast wysokie ceny i niezbyt ładne kobiety, to są minusy tego kraju ;). Zwrócić uwagę też trzeba na niezwykły porządek panujący w kraju. My, ludzie przywykli do polskich zwyczajów z trudem akceptujemy idealność, którą proponują Austriacy

Do Bratysławy dotarliśmy w nocy, więc w sumie niewiele z niej widzieliśmy, a szczerze mówiąc nikt nie miał ochoty na kolejne zwiedzania. Z pomocą taksówkarza wyjechaliśmy w stronę Żyliny. Zmęczeni, po pokonaniu 187 kilometrów odbyliśmy nocleg na jakiejś łące, przy działkach gospodarczych mieszkańców stolicy. Rankiem lekko siąpił deszcz, a my jechaliśmy na północ. Około południa zaczęło mocno lać. W tym czasie dojechaliśmy do Trnavy. Nie mając ochoty na jazdę w deszczu, sprawdziliśmy pociągi. Okazało się, że za dobrą cenę jedzie pociąg do Żyliny. Nie zastanawiając się zakupiliśmy bilety, zjedliśmy coś w McDonaldzie, a następnie poczekaliśmy na dworcu na pociąg. Spotkaliśmy tam dwóch Anglików na rowerach-Saszę i Alexa, którzy również mieli zamiar jechać tym samym pociągiem. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, usiedliśmy w tym samym przedziale, porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Czas podróży zleciał nam bardzo szybko. Niestety pogoda wciąż się nie zmieniała, padało. Anglicy nie posiadający namiotu poszli szukać jakiegoś hotelu, my natomiast podjechaliśmy kilka kilometrów za miasto i 15 metrów od drogi, w wysokich trawach rozbiliśmy namiot.

 



Jakież było nasze rozczarowanie, gdy kolejny dzień znów był deszczowy. Bez entuzjazmu dojechaliśmy do Martina, w którym kupiliśmy bilety na pociąg do Popradu. Jako, że do odjazdu było 3 godziny, poszliśmy na pizzę. Gdy przyjechaliśmy do Popradu, okazało się, że w pizzerii został Bartka mp3player. Nie namyślając się, znaleźliśmy kafejkę internetową, telefon do pizzerii i udało się dogadać w sprawie sprzętu. Właściciel obiecał odesłanie odtwarzacza do Polski. Odetchnęliśmy z ulgą i ruszyliśmy w znane nam strony w okolicach Tatr. Przejechaliśmy przez Keżmarok, Spiską Białą, Starą Lubowlą i tam odbyliśmy przedostatni nocleg naszej podróży. Świtem ruszyliśmy do Polski, odwiedzając Bardejov, w którym konieczna była wymiana szprychy w kole roweru Adama. Przywołując wspomnienia z maja 2006 roku granicę z Polską przekroczyliśmy na przejściu w Ożennej. Podróżując przez Magurski Park Narodowy czuliśmy się szczęśliwi, że jesteśmy już w kraju. Nawet kolejna pęknięta szprycha u Michała nam nie przeszkadzała. W ciekawej budce zatrzymaliśmy się na ostatnią noc, która była już bardzo chłodna. Nazajutrz zagraliśmy w grę polegającą na rzucie kamieniem do celu, aż spadnie. Kto trafił pierwszy, w nagrodę miał pierwszy zażywać kąpieli po dotarciu do domu. Wygrał Bartek, przed Adamem i Michałem. Ostatnie 60 km podróży w lekkiej mżawce pokonaliśmy niespiesznie, czując, że dziś już tak naprawdę nic nas nie goni. Po południu byliśmy w Brzozowie, z satysfakcją przejeżdżając przez jego główną ulicę. Za chwilę zameldowaliśmy się w domu u Michała.

Podsumowując całą wyprawę, należy stwierdzić, że mimo wszystkich przeciwności, jak zła pogoda, wysokie ceny, czy chwilowe kryzysy fizyczne, warto było poświęcić te 32 dni na zwiedzenie dużej części naszego kontynentu. Zdobyliśmy dużo doświadczenia, poznaliśmy kulturę wielu narodów, udowodniliśmy, że można dokonać rzeczy nieosiągalnych dla większości ludzi. Przemierzyliśmy największe równiny i największe góry, a wszystko po to, by na końcu z dumą móc powiedzieć: warto!


BikeWorld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.


Zobacz też:
Bałkańskie Drogi 2007 - część I
Bałkańskie Drogi 2007 - część II