Bałkańskie Drogi 2007 - część II

Drukuj

Zapraszamy na drugą część relacji z wyprawy Bałkańskie Drogi 2007. Tym razem Bartek, Michał i Adam opisują przygody przeżyte w Czarnogórze, Chorwacji, Słowenii i we Włoszech.

Granicę Czarnogóry przekroczyliśmy na moście nad rzeką Tarą. Natrafiliśmy na niemiłego celnika, który kazał nam otworzyć sakwy, by mógł sprawdzić, czy nic nie szmuglujemy. Gdy zaglądnął do pierwszej sakwy zobaczył tylko jakiś chleb, ciastka itp. oraz chusteczki dla niemowląt...po tym puścił nas wolno, nie interesując się co innego z dziwnych rzeczy możemy ze sobą wieźć. W przygranicznym sklepiku kupiliśmy kilka pamiątek i wydaliśmy pierwsze euro, bowiem w tym kraju obowiązuje ta waluta. Następnie podążyliśmy wzdłuż rzeki Pivy. Kanion, którym prowadzi droga jest jednym słowem przepiękny. Z prawej i lewej strony górują potężne, pionowe skalne ściany, a w dole płynie niesamowicie czysta rzeka z wodą w kolorze lazuru. W to tło wkomponowana jest droga poprzecinana niezliczonymi tunelami, które nie są zabezpieczone przed odpadaniem ułamków skalnych, więc trzeba na nie uważać. Kilka kilometrów dalej zbudowano zaporę, o wysokości względnej około 80 metrów, a więc bardzo wysokiej. W ten sposób powstało Pivsko Jezero. Z miłą chęcią wykąpalibyśmy się w nim, ale woda okazała się być bardzo zimną.



Zauroczeni pięknem terenu dotarliśmy do skrzyżowania dróg, na którym pojechaliśmy w prawo, by dostać się w Góry Durmitor. Wąską drogą zaczęliśmy wspinać się do góry. Okazało się, że prowadziła ona również tunelami, z taką różnicą, że w każdym z nich znajdował się zakręt o 180 stopni, a wszystko to na 10 % przechyleniu. Wrzuciliśmy najlżejsze biegi i przy maksymalnym tętnie walczyliśmy z podjazdem. Nagroda okazała się być warta męki, bowiem widok ze szczytu podjazdu był powalający. Ujrzeliśmy w jednym momencie jezioro, most, z którego zaczynaliśmy podjazd oraz drogę, którą właśnie pokonaliśmy. Tego widoku nie da się zapomnieć do końca życia. Dalsza jazda nastawiona była na jeden cel- Durmitor. Ze względu na późną porę namiot rozbiliśmy na wysokogórskiej łące w pobliżu wsi Trsa, na wysokości ponad 1500 m.n.p.m. Następnego dnia budzimy się rano, a tu niemiła niespodzianka- deszcz. Około 3 godzin czekaliśmy w namiocie na przejaśnienie, które wreszcie nadeszło. Zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy na podbój gór. Podczas jazdy pogoda była bardzo zmienna. Spowodowane to było silnym wiatrem przemieszczającym chmury z nadzwyczajną prędkością. Chwilowe rozpogodzenia przynosiły wysoką temperaturę, ale gdy tylko wjechaliśmy w środek chmury momentalnie robiło się mokro i zimno. Ominęliśmy kilka maluteńkich wiosek, po czym wjechaliśmy do Narodowego Parku Durmitor. Tam oprócz 4 włoskich turystów nie spotkaliśmy nikogo więcej. Podążając na przełęcz Sedlo, zauważyliśmy dużą grupę ludzi i wojskowy namiot rozłożony pomiędzy skałami. Zaciekawieni poszliśmy sprawdzić, czy przypadkiem nie jest to jakieś schronisko turystyczne, gdzie można by się było trochę ogrzać i odpocząć od deszczu. Jakież było nasze wielkie zaskoczenie, gdy przebywający tam ludzie siłą wepchnęli nas do środka, posadzili na ławie przy stole i zaczęli podawać wszelkie dobra konsumpcyjne, które posiadali. Mieliśmy do dyspozycji: smażone ryby, kurczaki, pomidory, chleb, colę, wino i piwo, a także słodycze. Byliśmy lekko zszokowali gościnnością.

 



Podszedł do nas pewien człowiek i powiedział „cześć”. Ze zdziwieniem zorientowaliśmy się, że to po polsku:) Okazało się, że był to Czarnogórzec, który pracując przez lata w Holandii, miał wśród współpracowników Polaków, od których nauczył się naszej mowy. Od niego dowiedzieliśmy się, że owa stypa jest zorganizowana w drugą rocznicę śmierci czarnogórskiego alpinisty, który zginął schodząc z Matterhornu. Był to człowiek, który kochał Durmitor i jego życzeniem było pochowanie go wśród tych gór. Władze nie zgodziły się na to, więc zamiast grobu, miał w tym miejscu swój pomnik, pod którym jego przyjaciele organizują właśnie takie stypy, na jaką natrafiliśmy. Trzeba przyznać, że spadło nam to z nieba, bowiem jadąc mokrzy w temperaturze 10 stopni marzyliśmy o chwili wytchnienia w suchym miejscu. Dziękując serdecznie za przyjęcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Zjazd z przełęczy Sedlo do Żabljaka minął bardzo szybko. W miasteczku zaopatrzyliśmy się w prowiant, a następnie długim, krętym zjazdem dotarliśmy do kanionu Tary. Ze względu na zbliżający się wieczór, namiot rozstawiliśmy w pobliżu drogi na lekkim wzniesieniu, ukryci wśród wysokich traw. Przez noc ostatecznie się wypogodziło, więc następny dzień podróży przebiegał bez opóźnień. Dotarliśmy do Mojkovaa, a stamtąd niesamowicie długim, około 35 kilometrowym zjazdem do Podgoricy. W międzyczasie diametralnie zmienił się panujący klimat. Uzasadniała to roślinność, taka jak oliwki i winogrona, a także wysoka temperatura. Wkroczyliśmy zatem w obręb Morza Adriatyckiego. Na przedmieściach miasta zaopatrzyliśmy się w słomiane kapelusze, które odtąd niejednokrotnie zastępowały nam kaski.

 



Stolica Czarnogóry jest średniej wielkości miastem, z nowymi budynkami oraz niezliczoną ilością kawiarenek. W poszukiwaniu noclegu w mieście pomagał nam taksówkarz kierując nas do schroniska młodzieżowego. Niestety nie znaleźliśmy nic, co wskazywałoby, że takowe istnieje, a na nocleg w czterogwiazdkowym hotelu po prostu nie było nas stać. Miejsce pod namiot znaleźliśmy dopiero około godziny 22, ale jedyną możliwością jego uzyskania, była prośba u okolicznych mieszkańców o użyczenie nam ogrodu. W taki sposób nocowaliśmy u starszego małżeństwa, które w miłym geście pozwoliło nam do woli najeść się winogronami znajdującymi się w ogrodzie. Tak pysznych żaden z nas nigdy nie jadł. Nasyceni poszliśmy spać. Rankiem pożegnaliśmy gospodarza, który rzekł do nas na rozstanie „srean put”, co znaczy szerokiej drogi, a jako wyprawkę dostaliśmy po 2 olbrzymie kiści winogrona. Tego dnia byliśmy nad Jeziorem Szkoderskim, następnie w paśmie górskim Pastrovii, a potem dotarliśmy nad Adriatyk.

 

 



Podczas zjazdu w kierunku morza, zdarzył się wypadek, który zablokował nam możliwość dalszej jazdy. Otóż tylna opona w rowerze Bartka rozdarła się na szyciach. Traf chciał, że nie mieliśmy zapasowych opon. Poszukiwanie sklepu rowerowego w Czarnogórze jest niezwykle trudnym zajęciem, na całe szczęście znów z pomocą przyszli nam ludzie. Chłopcy z Budvy, spostrzegłszy nasze zakłopotane twarze podeszli i dowiedzieli się o co chodzi. Jeden z nich, Marco, miał tylko jedną nogę, a bez kłopotów poruszał się na rowerze. To on zaprowadził nas do sklepu meblowego(!), gdzie kupiliśmy potrzebny sprzęt. Ponad dwucalowa, kostkowa Rubena, to była jedyna możliwość zakupu :). Wieczorem dotarliśmy do Kotoru, bardzo starego miasta położonego w zatoce. Pod sklepem spotkaliśmy młode małżeństwo z Polski, podróżującą podobnie jak my na rowerach po wybrzeżu. Wspólny nocleg na nieczynnym polu namiotowym i pierwsza wieczorna kąpiel. Następny dzień to ostatnie tanie zakupy, pożegnanie z Czarnogórą i nowymi przyjaciółmi. Czarnogóra, powierzchniowo bardzo mała, ale z wielką różnorodnością przyrody i terenu zachęciła nas do tego, by kiedyś znów ją odwiedzić, jeśli nie rowerem, to na pewno samochodem.

 



Jedyna rzecz, której spodziewaliśmy się przy wjeździe do Chorwacji, to upały i ładne widoki. Na samym początku pobytu w tym kraju, trafił nam się kolejny zonk, tym razem opona Michała nie wytrzymała. Poszukiwania w Dubrovniku trwały dobre 3 godziny, ale udało się kupić...wiadomo co, Rubenę :), nic innego tam nie posiadają :). Zmęczeni jeżdżeniem ostrymi podjazdami w mieście, pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu w zabytkowej części miasta. Strome schody nie pozwalały wnieść rowerów do wewnątrz, więc ufnie oparliśmy je o zewnętrzne mury miasta i wkroczyliśmy do środka. Nie da się ukryć, że miasto jest zadziwiająco piękne, stąd nasze zwiedzanie trwało około dwóch godzin. Potem jeszcze usiedliśmy, by napić się coli przy akompaniamencie muzyki jazzowej. Fakt faktem, że była to najdroższa cola w naszym życiu, 20 zł za 0,2 l to dość pokaźna suma, ale jednak dla samego klimatu tamtego miejsca warto było. W całkowitej niepewności wyszliśmy, by znaleźć nasze rowery. O dziwo wszystko było na swoim miejscu, a to jest rzecz w Polsce chyba nie do pomyślenia. Nocleg odbyliśmy na kampingu, zresztą podobnie jak większość noclegów w Chorwacji. Głównie z powodu niedostępności dzikich miejsc na wybrzeżu, a także chęci odświeżenia, po całodziennej jeździe w upale, której nocując na dziko nie moglibyśmy doświadczyć.

 



Plan jazdy w Chorwacji opierał się na zasadzie dwóch faz. Pierwsza-poranna, a druga-wieczorna. W południe, przy temperaturze dochodzącej do 43 stopni, nie było mowy o jeżdżeniu. Zazwyczaj dzień kończyliśmy około godziny 24. Przy nocnych temperaturach jeździło nam się bardzo komfortowo, jak również bardzo komfortowo spało się pod gołym niebem. Trudność jazdy w Chorwacji polega nie tylko na gorącu, ale także na bardzo urozmaiconym terenie. Praktycznie ciężko spotkać odcinek Jadranskiej Magistrali, który byłby płaski. Non stop jedzie się albo ostro w górę albo w dół. Podczas południowych sjest opalaliśmy prawe strony naszych ciał, bowiem jadąc na północ, słońce świeciło nam głównie ze strony lewej, co powodowało nierównomierną opaleniznę. Nieodzowną czynnością każdego dnia była kąpiel w Morzu Adriatyckim. Wysoka temperatura wody i niezwykła przejrzystość bardzo zachęcały do tego typu relaksu.

 



Irytującą rzeczą w tym kraju są ceny. Dla przykładu: chleb-5 zł, cola 2 l- 12 zł, szynka 150 g- 15 zł !. Gdyby nie atrakcje takich miast jak Split, Trogir, Szybenik, czy Zadar, z pewnością nie spędzilibyśmy tygodnia w tym kraju. Chcąc odpocząć nieco oraz nadrobić trochę straconego czasu zakupiliśmy bilety na prom z Zadaru do Puli. Zanim wypłynęliśmy, mieliśmy 7 godzin na zwiedzenie miasta. Po obejściu kilku najważniejszych punktów, resztę czasu spędziliśmy wylegując się na trawniku pod palmami w centrum miasta. Sam rejs trwał ponad 4 godziny, które podczas przebywania w wygodnym wnętrzu promu minęły bardzo szybko. Około 23 dotarliśmy do Puli leżącej na Półwyspie Istria. Port znajduje się tuż przy najciekawszym zabytku tego miasta, rzymskim amfiteatrze. Niestety o tej godzinie był już zamknięty, więc mogliśmy go podziwiać tylko z zewnątrz. Klasyczne, nocne poszukiwanie noclegu zaprowadziło nas do komfortowego kampingu, długo wahaliśmy się czy tam nocować, ale z braku perspektywy zostaliśmy. To był duży błąd, bowiem następnego dnia musieliśmy zapłacić aż 110 zł, za spanie na trawie :).

 

 



Przez kolejne 2 dni podróżowaliśmy po Istrii. Mapa oszukała nas trochę i zamiast asfaltem, część trasy pokonaliśmy szutrami, zupełnie nie wiedząc dokąd zmierzamy. Północny kierunek się zgadzał, więc jechaliśmy. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do głównej drogi, co pozwoliło odetchnąć z ulgą. Podczas przebijania się wśród polnych dróg Michał skrzywił środkowy blat, ale nie na tyle, by uniemożliwić jazdę. Dość dużą część tego dnia poświęciliśmy na zwiedzanie Rovinju, miasteczka podobnego w zabudowie do wszystkich innych w Chorwacji, ale wśród wąskich, starych uliczek toczy się codzienne życie mieszkańców miasta. Nie ma aż tak mocnego nastawienia na turystów, wszystko płynie swoim tempem, a to w szczególności nam się spodobało. Ostatni dzień w Chorwacji przywitał nas deszczem, na szczęście ciepłym, więc nie przeszkadzało nam to w podróżowaniu. Po godzinie byliśmy już na granicy ze Słowenią.

 



W pamięci Chorwacja została nam jako typowo turystyczny kraj, gdzie ludzie nie reagują już spontanicznie na turystów takich jak my. Popularność tego kraju ogromnie wzrosła, nam jednak całą radość z jazdy lekko nadpsuły koszty przeżycia, które są chyba jednymi z najwyższych w Europie. Ogólnie przyrodniczo pięknie i interesująco, natomiast za dużo naszym zdaniem komercji psującej klimat pobytu w Chorwacji.

Pierwszy okres pobytu w Słowenii zamknął się dystansem 50 km prowadzącym po wybrzeżu. Wśród deszczu i olbrzymiego natężeniu ruchu ominęliśmy Izolę i Koper chcąc jak najszybciej dotrzeć do Triestu. Za Koprem zaczyna się ścieżka rowerowa, prowadząca do Triestu, która miała nam ułatwić podróż, a naprawdę ją utrudniła. Na przejściu z Włochami nie ma kontroli dla rowerzystów i to jest jedyny plus tej ścieżki.

 



Gdy przekroczyliśmy włoską granicę dopadła nas prawdziwa ulewa. Ze szczerym uśmiechem mówiliśmy sobie, że oto wkroczyliśmy do pięknej, słonecznej Italii. 2 godziny przeczekaliśmy pod sklepem z garniturami, po czym przy delikatnym przejaśnieniu ruszyliśmy do Triestu. Katastrofalną drogą, w wodzie sięgającej ćwierci wysokości koła przyszło nam jechać do naszego celu. Spodziewaliśmy się, że duże miasto będzie dość trudne do przebicia, ale nie wiedzieliśmy, że sam przejazd zajmie nam 3 godziny. Zaczęło się już na początku miasta. Droga rozwidliła się na 3 części, a w każdą stronę ustawiono znak kierujący na centrum. Pojechaliśmy w prawo, co przywiodło nas na autostradę, ale nie widząc innego sensu jechaliśmy nią. Niestety nadjechała policja, która surowo nakazała opuszczenie tej drogi. Zjechaliśmy do jakiejś przemysłowej części miasta, z której wydostać się było nie lada sztuką. Metodą prób i błędów jakoś dotarliśmy do centrum. Pod pizzerią, w której nieco uzupełniliśmy zapasy energii spotkaliśmy Austriaka-Güntera. Podobnie jak my, on również szukał wyjazdu z miasta. Wspólnymi siłami dotarliśmy nad Adriatyk i drogą wiodącą nad morzem opuściliśmy miasto. W tej chwili niebo rozpogodziło się i przez resztę dnia mogliśmy suszyć zmoknięte ubrania. Günter podążył do Monfalcone, a my w kierunku Goricy. Rozstając się zaprosił nas do Wiednia, skąd pochodził. Mieliśmy spotkać się w Austrii, ale jak się okazał potem, czas nie zezwolił nam na dłuższy pobyt w stolicy tego kraju.
Spojrzeliśmy ostatni raz na Adriatyk i skręciliśmy na północ. Spokojną drogą, wieczorem dojechaliśmy do włoskiej Gorizy, by z powrotem wjechać do Słowenii.

Choć we Włoszech spędziliśmy niewiele czasu, to najwięcej sił i nerwów straciliśmy właśnie tam. Ogólnie jest tak, że nikt nic nie wie. Znaki na drodze prowadzą nie tam gdzie trzeba, mało osób zna angielski, a policja nie chce za grosz służyć pomocą. Na dodatek było deszczowo, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. Żeby poznać lepiej ten kraj, należałoby być w nim dłużej, ale pierwsze wrażenie wypadło zupełnie na minus. Wypada tylko kiedyś to zmienić...:)

Zobacz też:
Bałkańskie Drogi 2007 - część I.


BikeWorld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj