Transalp - wyprawa przez Alpy - cześć III

Drukuj

Kolejny, ósmy etap ma układ nieco inny niż pozostałe. Tym razem nie będzie jednego dużego, długiego podjazdu, lecz dwa mniejsze.

Do zdobycia jest przełęcz Passo Campo Carlo Magno – nieco ponad 900 metrów różnicy poziomów. Potem zjazd do Madonna di Campiglio i drugi podjazd – na przełęcz Passo Bregn de l'Ors – tutaj do podjechania będzie około 700 metrów wysokości.

Etap 8:
Cusiano - Passo Campo Carlo Magno - Madonna di Campiglio - Passo Bregn de l'Ors (1844m) - Zuclo
Dystans: 70,2 km
Suma podjazdów: 1894 m


Pierwsza z tych przełęczy leży na wysokości 1702m npm, druga – 1844m npm. Po tym, co pokonywaliśmy w trakcie poprzednich siedmiu dni wyprawy, te wysokości nie robią już żadnego wrażenia.

Ale te naprawdę duże góry są już za nami. Główny łańcuch Alp już przekroczyliśmy. Podczas dwóch ostatnich etapów nie osiągniemy już nawet granicy 2000m npm. Im dalej na południe, tym góry będą stawać się coraz niższe, potwierdzając zarazem, że zbliżamy się do celu wyprawy, jakim jest leżące na południowym skraju Alp jezioro Garda.
Na początek 12 kilometrów asfaltowymi dróżkami rowerowymi i bocznymi drogami przez Val di Sole, do miejscowości Dimaro. Jedziemy w dół doliny, więc cały czas jest leciutko z góry, przyjemnie i bezproblemowo. Pogoda poprawia się z minuty na minutę i nim dojeżdżamy do Dimaro, słońce panuje na niebie już niepodzielnie i zaczyna się wręcz robić upał.



W Dimaro skręcamy na południe, w kierunku Madonna di Campiglio i przełęczy Passo Campo Carlo Magno. Droga prowadzi przez las i ma umiarkowane nachylenie. Cały czas słychać szum płynącego w pobliżu strumienia. Pedałujemy sobie spokojnie pod górę. Widoków niestety nie ma zbyt wiele. Co jakiś czas tylko, gdy mijamy polanę, lub gdy las się przerzedza, po lewej stronie wyłaniają się piękne, wapienne szczyty masywu Dolomiti di Brenta. Droga jest wygodna – to taki typowo alpejski, zadbany, wypielęgnowany szuterek, i nie za stroma – tak w sam raz. Jazda przez las, dzięki temu, że cały czas w cieniu, jest przyjemna, ale zarazem szybko staje się monotonna, tak więc w końcu podjazd zaczyna nam się trochę dłużyć. Za przełęczą krótki, szybki zjazd i jesteśmy w Madonna di Campiglio.

 


Madonna to bardzo eleganckie miasteczko, chyba najmodniejsze z włoskich ośrodków narciarskich. Latem sprawia wrażenie nieco wymarłego i nie prezentuje się tak efektownie jak w zimie, ale i tak obowiązkowo trzeba przynajmniej chwilę pokręcić się po jego uliczkach. Bardzo lubię takie górskie miasteczka – nieduże, za to bardzo zadbane i pełne stylu. Zdecydowanie wolę je od dużych miast – zatłoczonych, ruchliwych, pełnych zgiełku i chaosu.

Z błogiego nastroju wyrywa mnie dopiero bicie zegara na wieży kościelnej. Która to godzina? Co? Już 15:00? A my raptem w połowie drogi dopiero jesteśmy... Jak to się mogło stać? Nie tracąc już więcej czasu, ruszamy dalej, przyjemną zacienioną dolinką w kierunku wodospadu Cascata di Mezzo w dolinie Vallesinella. Asfaltowa dróżka przez las prowadzi kilka kilometrów praktycznie cały czas po płaskim. Ostatnie kilkaset metrów zjeżdżamy przepysznym, krętym singletrackiem w dół i docieramy do pięknego i efektownego wodospadu.

Teraz 2 kilometry fajnego i przyjemnego zjazdu wygodną szutrówką, po czym rozpoczynamy drugi w dniu dzisiejszym podjazd. Jedziemy w dalszym ciągu przez las, w cieniu. Szutrowa droga wznosi się bardzo równomiernie do góry, ale nie jest zbyt stroma, więc jedzie się zupełnie nieźle. Mamy do zdobycia jeszcze 700 metrów wysokości, więc staramy się nie tracić niepotrzebnie czasu i posuwać się możliwie sprawnie do przodu. Widoków do podziwiania zasadniczo nie ma (bo jedziemy przez las), co jakiś czas tylko spomiędzy drzew wyłaniają się wapienne szczyty otaczające dolinkę Val d'Agola, przez którą jedziemy.

Po godzinie i 20 minutach podjazdu docieramy do uroczego jeziorka – Lago di Val d'Agola. Jest cicho i spokojnie, nie ma tu żadnych ludzi, zatrzymujemy się więc, by wchłonąć choć trochę atmosfery tego miejsca i nabrać sił przed końcowym fragmentem podjazdu. Dolina w tym miejscu kończy się – jezioro jest z trzech stron otoczone górami. Czwarta, jedyna nie otoczona górami strona to Val d'Agola, ale to jest ta strona, z której przyjechaliśmy. Czyżby więc ślepa uliczka? Siedząc nad brzegiem jeziorka zastanawiamy się gdzie dalej? Z mapy wynika, że ma tu gdzieś być jakaś przełęcz, przez którą mamy się przeprawić... Wreszcie, obserwując kocioł górski, w którym się znaleźliśmy, dostrzegamy pewne zagłębienie. Spojrzenie na mapę potwierdza, że to właśnie musi być nasza przełęcz – Passo Bregn de l'Ors. Problem w tym, że wygląda to jak ściana... Już z daleka czuć, że nie będzie lekko.

Po kilkunastominutowym popasie ruszamy w górę. Chwilę jeszcze, wzdłuż brzegu jeziora na rowerze, ale później ścieżka zaczyna się wznosić coraz stromiej i stromiej do góry. No to pchamy... Do pokonania jest 250 metrów różnicy poziomów dzielące brzegi jeziora od przełęczy. Ścieżka, którą idziemy jest bezlitośnie stroma.

 



Położona na wysokości 1844m npm przełęcz Passo Bregn de l'Ors wita nas promieniami zachodzącego już słońca. Jest tutaj bardzo ładnie, nareszcie są jakieś rozleglejsze widoki, zresztą na przełęczy zawsze zatrzymujemy się by odpocząć, nacieszyć się zdobytą wysokością i podelektować myślą o czekającym nas długim zjeździe. Tym razem nie możemy jednak zabawić tu zbyt długo. Zbliża się 19:00 – o tej porze przydało by się zawijać już do jakiejś kwatery, a my tymczasem jeszcze głęboko w górach... Na szczęście przed już tylko długi i łatwy zjazd, więc powinno nam się udać w miarę szybko dotrzeć do miejsca, gdzie będzie można znaleźć jakiś nocleg.
No to ruszamy w dół. No, może jeszcze nie całkiem w dół, bo jak się okazuje, trzeba jeszcze kilka minut poświęcić na to, by dostać się do drugiej, leżącej w pobliżu przełęczy – Passo del Gotro. Leży ona mniej więcej na tej samej wysokości, 1850m npm, a prowadząca do niej ścieżka najpierw lekko opada w dół, a później nieznacznie się wznosi. Od Passo del Gotro już tylko w dół. Pierwsze kilkaset metrów zjazdu to jeszcze wąska ścieżka, a dalej zaczyna się szuter – długi, niemal niekończący się zjazd, najdłuższy na całej trasie naszego Transalpu. Jedziemy i jedziemy, cały czas w dół, cały czas bez wysiłku, a ta droga ciągle nie chce się skończyć :)

 



Po 10 kilometrach łagodnego zjazdu po szutrze dojeżdżamy do zabudowań. Dalsza część zjazdu prowadzi już po asfalcie. Wąziutka droga ciągnie się przez swojsko wyglądającą dolinkę. Zjazd dalej jest bardzo łagodny i jak by nie dość było tych 10 kilometrów po szutrze, zjeżdżamy jeszcze prawie drugie tyle po asfalcie. W sumie ponad 18 kilometrów bez przerwy w dół. Można je przejechać bez choćby jednego obrotu korbą. Takie zjazdy nawet w Alpach nie zdarzają się codziennie. Osiemnaście kilometrów tylko w dół, w jednym kawałku, nie przerwane żadnym wypłaszczeniem, ani tym bardziej krótkim chociażby podjazdem – to jest naprawdę coś! :) Zjechaliśmy w ten sposób z Passo del Gotro, z wysokości 1850m npm na dno doliny Valle Giudicarie, na 550m npm.
Stąd zostało nam do pokonania jeszcze parę kilometrów po płaskim lub lekko pod górę do Zuclo, gdzie na dzisiejszą noc zarezerwowałem pokój w niewielkim hotelu. Gdy tam dojeżdżamy zaczyna zapadać już zmierzch.

Etap 9:
Zuclo - Storo - Passo di Tremalzo - Tremalzo (1863m) - Passo Rocchetta - Riva del Garda
Dystans: 82,9 km
Suma podjazdów: 2142 m

 



"Wstawaj, bo Tremalzo czeka!" – tymi słowami Beata budzi mnie dziewiątego, ostatniego dnia wyprawy Transalp 2005. Przed nami długi i ciężki etap – ponad 80 km i więcej niż 2000 metrów sumy podjazdów. To będzie najdłuższy i najcięższy z wszystkich dziewięciu etapów. Planując trasę wyprawy założyłem, że ostatniego dnia dotrzemy nad Jezioro Garda od strony zachodniej, przez przełęcz Passo Tremalzo. Wprawdzie byliśmy tam już trzy razy, ale ta przełęcz to legenda, miejsce absolutnie wyjątkowe i oboje zgodnie stwierdziliśmy, że przejazd tamtędy będzie najlepszym ukoronowaniem całej naszej wyprawy.

Pierwszy odcinek, niecałe 30 km aż do Storo, nie jest zbyt ciekawy – to taki typowy "łącznik". Jedziemy boczną drogą, a może raczej dróżką, trawersującą wschodnie zbocze doliny Valli Giudicarie. Prowadząca przez las droga, początkowo asfaltowa, później szutrowa, wspina się najpierw do góry, by po kilku kilometrach sprowadzić nas z powrotem na dno doliny, do miejscowości Bondo. Dalej, w kierunku Storo ruszamy już szosą, główną drogą, dnem doliny. Do Storo zostało jeszcze 18 km, ale w dół doliny, więc cały czas będzie lekko z góry. Przez pierwsze kilka kilometrów droga opada na tyle stromo, że bez żadnego wysiłku, bez kręcenia pedałami jedzie się 50 km/h. Hamować też nie trzeba, można po prostu siedzieć na siodełku i rozkoszować się pędem powietrza i wiatrem we włosach, a kilometry na liczniku przybywają same :) Druga połowa doliny jest już jednak zdecydowanie bardziej płaska – co prawda droga prowadzi nadal nieznacznie w dół, ale ze względu na mocny, czołowy wiatr nie ma już tak łatwo i trzeba kręcić.

Tuż przed 11:00 docieramy do Storo, gdzie rozpoczyna się zasadnicza część dzisiejszego etapu, a zarazem długi, 24-kilometrowy podjazd na Tremalzo. Z niecałych 400 m npm musimy się wdrapać na wysokość 1863 m npm – prawie 1500 metrów różnicy poziomów w jednym kawałku, praktycznie w całości po asfalcie. Od razu nasuwa się nam skojarzenie z Passo di Gavia, na którym tak się męczyliśmy podczas 6 etapu – takie samo przewyższenie, też po asfalcie, też dobrze ponad 20 km non-stop pod górę... W dodatku, słońce grzeje coraz mocniej – zaczyna się robić wręcz upalnie. Oj, nie będzie lekko...
Zgodnie z przewidywaniami, teza że nie ma nic gorszego niż takie długie, nie chcące się skończyć, monotonne podjazdy po asfalcie potwierdziła się niestety w 100%... Ale po kolei. Pierwszy odcinek podjazdu prowadzi od Storo na niepozorną, położoną na wysokości 730 m npm przełęcz Passo di Ampola. Na dystansie 8,5 km zdobywa się tylko nieco ponad 300 metrów wysokości, więc ten odcinek pokonujemy szybko i bezproblemowo. Na przełęczy kilkanaście minut odpoczynku i ruszamy dalej, by zmierzyć się z rozpoczynającą się od tego miejsca zasadniczą częścią podjazdu na Tremalzo. Teraz jest już nieco stromiej, nachylenie drogi to około 8%. Droga pnie się po zboczu, prowadząc trochę przez las, w cieniu, a trochę odkrytym terenem, w pełnym słońcu, które przygrzewa dzisiaj niemiłosiernie. Na razie jedzie nam się jeszcze w miarę dobrze, staramy się sprawnie posuwać naprzód, nie pozwalając sobie na tyle postojów, co na poprzednich etapach.

 

 



Mniej więcej w połowie drogi od Passo di Ampola do Tremalzo pojawia się problem – kończy mi się woda w bidonie. Beacie jeszcze troszkę zostało, ale też malutko – jakaś nędzna resztka chlupocze na samym dnie. W Storo napełniliśmy bidony do pełna, jednak w tym upale po 0,75 litra obojgu nam się dość szybko skończyło. O ile na poprzednich etapach uzupełnianie zapasów wody nie stanowiło praktycznie nigdzie problemu – zawsze gdzieś się znalazło źródełko, strumyczek lub poidło dla krów z czystą, górską wodą, tak tutaj akurat nic takiego nie możemy znaleźć.

Dla mnie jest to najtrudniejszy moment podczas całej wyprawy. Dupa boli, słońce pali z góry niemiłosiernie, pić się chce, w bidonie nie zostało już ani kropli, a do przełęczy jeszcze 4 i pół czy 5 kilometrów pod górę... Od dłuższego już czasu rozglądam się na boki, wypatrując z nadzieją jakiegoś strumyczka i ciągle nic... Zaczynam się czuć jak na pustyni... I nawet zaczynam mieć zwidy ;) A właściwie to nie zwidy – jak się nazywają zwidy które się słyszy? Hmm, nie wiadomo jak się nazywają, w każdym razie chodzi o to że "słyszałem głosy", jak to później ładnie podsumowała Becia :) Otóż, kilka razy wydaje mi się, że słyszę szum wody. Zatrzymuję się i nadstawiam ucha... Nie, to jednak tylko szum drzew... Nie no, niemożliwe, żeby w górach nie płynął żaden strumień! Wyciągam mapę i analizuję gdzie jesteśmy i gdzie drogę będzie przecinał jakiś strumyk. Na mapie są, nawet kilka, jednak w rzeczywistości mijamy tylko wyschnięte koryta, którymi nie płynie ani kropla wody! Jest mi bardzo ciężko, podjazd dłuży się niemiłosiernie. Droga ciągnie się i nie ma dla mnie litości.

Wreszcie jest woda! Na rozległej polanie pasą się krowy, a przy drodze stoi duże poidło, z którego grubym strumieniem tryska woda! Gdy już się ochłeptałem tej wspaniałej, zimnej i krystalicznie czystej, górskiej wody, wsadzam głowę pod kran i długo ją trzymam pod strumieniem zimnej wody... Ale czad! Lodowate strużki płyną za kołnierz... Ciekawe uczucie – niby nieprzyjemne, a zarazem takie rozkoszne! Moje szczęście nie zna granic :) Odzyskuję dobry humor i entuzjazm do jazdy. Dawać mi tu to Tremalzo!
Wzmocnieni i podniesieni na duchu ruszamy dalej w stronę przełęczy. Podjazd znów się ciągnie, nadal jest ciężko, ale teraz przynajmniej mamy już wodę i wiemy, że prędzej czy później w końcu dotrzemy do celu.

Na przełęczy padam na trawę, pod głowę podkładam plecak, przymykam oczy i wprowadzam się w stan błogości :) Uczucie jest wspaniałe – z jednej strony zmęczenie, ale takie przyjemne, bo podparte świadomością, że cały wysiłek już za nami, a teraz czeka nas już tylko nagroda w postaci bardzo długiego zjazdu i fantastycznych widoków na leżące daleko w dole jezioro, a z drugiej strony szczęście i duma, że oto udało się – przeprawiliśmy się przez całe Alpy...!

 

 



Przed nami jeszcze co prawda 180 metrów wysokości do pokonania od przełęczy do Tremalzo Tunnel, ale stamtąd, to jak wiadomo już tylko w dół! I to aż 1800 metrów różnicy poziomów w dół!!! Czyli już praktycznie jesteśmy u celu, można sobie pozwolić na to żeby się trochę pobyczyć i porozkoszować się tym cudownym uczuciem spełnienia pomieszanego z dumą...

Po dłuższej chwili odpoczynku i po spaghetti w schronisku Rifugio Garda ruszamy wreszcie w dalszą drogę. Dotarcie do najwyższego punktu, leżącego na wysokości 1863 m npm zajmuje nam jeszcze kilkadziesiąt minut, ale tego już nie czujemy – tutaj, przy tunelu prowadzącym na drugą stronę Monte Tremalzo, ostatniej góry oddzielającej nas jeszcze od jeziora Garda, czujemy się już jak zwycięzcy... We did it! Zrobiliśmy to, udało się! Alpy pokonane! Transalp już praktycznie za nami, od tego miejsca już prawie tylko w dół. Prawie, że już widać Lago di Garda, a nawet jeśli go nie widać (bo tak naprawdę, to stąd go jeszcze nie widać), to w każdym razie już go czuć :) Teraz jeszcze tylko dłuuugi zjazd – 1800 metrów w pionie w dół i już będziemy w Riva, nad jeziorem Garda, po dziewięciu dniach przeprawy przez Alpy.

Po drugiej stronie wykutego w skałach tunelu drobne rozczarowanie – jeziora stąd jeszcze nie widać... Nie wiem czy to przez to, że go stąd po prostu jeszcze nie widać, czy przez to, że powietrze jest dzisiaj jakoś takie mało przejrzyste...

Za tunelem rozpoczyna się zjazd. Via di Tremalzo. To jest zjazd – legenda. Byliśmy tu już trzy razy i za każdym razem robił on na nas wielkie wrażenie. Wspaniałe widoki, gęsto wijące się po stromym zboczu serpentyny i co kawałek rowy odprowadzające wodę, które fantastycznie wybijają do góry... Pamiętam jak będąc tu poprzednim razem wpadłem wręcz w euforię i, pamiętam to dokładnie, zjeżdżając aż śpiewałem z zachwytu i ze szczęścia... :) Dla takich dni się żyje i jeździ na rowerze. Wtedy to był nasz najpiękniejszy w życiu dzień na rowerze i najwspanialsza wycieczka... Zresztą, pogoda była wtedy znakomita, było pięknie, słonecznie, świetna przejrzystość i widoki aż zapierały dech w piersiach osiągając apogeum na Passo Rocchetta. Panorama w stronę położonego głęboko w dole jeziora jest stamtąd po prostu zachwycająca.

Takie Tremalzo mieliśmy w głowie – najlepsze i najpiękniejsze miejsce do jazdy na rowerze, jakie miałem okazję poznać i takie właśnie Tremalzo miało być zwieńczeniem, ukoronowaniem całego Transalpu. Tym razem jednak, Tremalzo nie zrobiło na nas jednak aż takiego wrażenia jak oczekiwaliśmy...

Zastanawiając się nad tym teraz, dochodzę do wniosku, że to w zestawieniu z tymi wszystkimi wspaniałymi miejscami, które odwiedziliśmy w trakcie całej wyprawy, i które mieliśmy wtedy świeżo w pamięci, Tremalzo po prostu jakoś zbladło. Na pewno jednak, duży udział w rozczarowaniu, które nam Tremalzo tym razem sprawiło miał fakt, że jezioro było tego dnia jakieś takie zamglone. Pomimo tego, że cały dzień był piękny i słoneczny, to gdy późnym popołudniem dojechaliśmy na Tremalzo, nad jeziorem wisiało coś w rodzaju mgły... A właściwie nie – to nie była mgła, ani chmury – wiem, że to nie to, ale nie wiem jak to określić... Nad jeziorem unosiła się dziwna zawiesina, a przejrzystość powietrza była bardzo mała. Widoczność była tak słaba, że nawet nie było widać Monte Baldo, potężnego masywu wznoszącego się po przeciwległej stronie jeziora...

Po zjeździe szutrowymi serpentynami Via di Tremalzo docieramy do Passo Nota. W tym miejscu zjazd chwilowo się kończy i dalej poruszamy się po grzbiecie, raz w dół, a raz do góry. Ten odcinek okazuje się być dla nas ciężki, bo nastawienie psychiczne mamy już takie, że podjazdy i cały wysiłek są już za nami, a teraz będzie już tylko w dół. Tymczasem, do Passo Rocchetta jest jeszcze dobrych kilka kilometrów, podczas których pokonać trzeba parę wprawdzie krótkich, ale za to dość stromych podjazdów. Przy pięknej pogodzie i dobrej widoczności, wysiłek wynagradzają coraz to lepsze i wspanialsze widoki, które swą kulminację osiągają na Passo Rocchetta, będącym chyba najlepszym punktem widokowym po zachodniej stronie Lago di Garda.
Te kilka kilometrów od Passo Nota do Passo Rocchetta mocno się nam dłuży, tym bardziej, że w międzyczasie zrobiło się już naprawdę późno – to już nawet nie jest zachód słońca, po prostu powoli zaczyna się ściemniać. Beata jest już zmęczona i ma trudności na tych wąskich, kamienistych i wcale niełatwych technicznie ścieżkach, którymi się teraz poruszamy. Wiedząc o tym, że od brzegów jeziora dzieli nas ciągle jeszcze prawie 1100 metrów różnicy poziomów, z których część trzeba pokonać trudnym technicznie i stromym zjazdem, zaczynam się coraz bardziej niepokoić czy nie zastanie nas tutaj noc.

Wreszcie docieramy do leżącego na wysokości 1158 m npm Passo Rocchetta. Teraz już na pewno tylko w dół... Na początku tempo w którym się posuwamy wcale się jednak nie zwiększa. Ścieżka jest wąska, pełna luźnych kamieni, korzeni i uskoków. Na odcinku 1,6 km opada 200 metrów w dół, a w dodatku prowadzi przez las, w związku z czym, wobec zapadającego już zmroku, jest tutaj dość ciemno. Ja jestem w stanie zjeżdżać, ale Beata nawet nie próbuje tej sztuki, więc co chwilę muszę się zatrzymywać by na nią zaczekać.
Od Malga Palaer zaczyna się droga szutrowa i zjazd w końcu robi się łatwiejszy. Dojeżdżamy do Pregasiny, wioski malowniczo położonej na zboczu, kilkaset metrów powyżej tafli jeziora. Po kilku kilometrach szybkiego zjazdu drogą asfaltową, docieramy do miejsca gdzie zaczyna się Via del Ponale. Pamiętam tą wspaniałą, wijącą się licznymi serpentynami, przyklejoną do stromego zbocza drogę, prowadzącą przez kilka wykutych w skale tuneli z naszego pierwszego pobytu nad Lago. Przez dobrych kilka lat Via del Ponale była zamknięta po tym jak osunęła się ziemia i zasypała liczne odcinki drogi. Teraz wreszcie została ponownie otwarta, tym razem już jako Sentiero del Ponale, czyli nie droga, lecz ścieżka. Dla nas, bikerów, to nawet lepiej :) Szkoda tylko, że jest już ciemno i nie możemy się w pełni cieszyć urokami tego głęboko zapadającego w pamięć odcinka, ani podziwiać rozciągających się stąd rewelacyjnych widoków na położone w dole jezioro.

 



Około 21:00 dojeżdżamy wreszcie do Riva del Garda. Becia w znakomitym humorze, szczęśliwa i dumna z tego, że właśnie przebyła na rowerze Alpy, a ja smutny, że nasza wspaniała przygoda właśnie się kończy... Dziwna sprawa - zupełnie inaczej wyobrażałem sobie moment zakończenia wyprawy. Myślałem, że będę w tej chwili czuł radość, może wręcz euforię z powodu dotarcia do celu, osiągnięcia sukcesu, tymczasem jest zupełnie odwrotnie - czuję niemal przygnębienie... To już koniec, jutro nie będzie już nowej przełęczy do zdobycia, wspaniała wyprawa - przygoda mojego życia właśnie dobiegła końca, za parę dni trzeba będzie powrócić do codzienności, do pracy...
Po zorganizowaniu noclegu, pomimo zmęczenia, jakoś nie spieszno nam jednak do łóżek – pociąga nas atmosfera tego ciepłego wieczora, wąskich i gwarnych uliczek Rivy, postanawiamy więc pójść na spacer na bulwar nad jeziorem, a przy okazji zjeść jeszcze jakąś pizzę w jednym z wielu otwartych do późna w nocy lokali.

Po powrocie ze spaceru i pizzy padamy wreszcie do łóżek. Dopiero teraz czujemy zmęczenie trudami tego ostatniego dnia wyprawy. Jesteśmy zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi. Szczęśliwi, że się udało, że przemierzyliśmy o własnych siłach Alpy, że to, co jeszcze niedawno było marzeniem, a później planem, teraz stało się rzeczywistością...
Wyprawa Transalp 2005 udała się w 100%. Była cudownym przeżyciem, które na długo pozostanie nam w pamięci. Przed wyruszeniem trochę się obawiałem czy ta wymarzona i wyśniona przygoda, w praktyce nie okaże się być jednym wielkim pasmem udręk... Na szczęście, tak się nie stało i nasza wyprawa okazała się być wspaniałą przygodą. A zatem pierwszy Transalp zakończony sukcesem – pełnym sukcesem. Z podkreśleniem słowa "pierwszy", bo co do jednego nie mamy najmniejszych wątpliwości – za rok znowu jedziemy na Transalp!


Transalp – wyprawa przez Alpy na rowerze górskim - cześć I.
Transalp – wyprawa przez Alpy na rowerze górskim - cześć II.

Pełną relację, więcej zdjęć, mapki, profile trasy oraz inne informacje na temat wyprawy i jej organizacji można znaleźć na stronie www.transalp.pl