Na krawędzi - wypad w Tatry

Drukuj

Pakuję swoje graty. Sprawdzam wagę bagażu wychodzi prawie 30 kg. Cholera, kto będzie z tym jechał? Chyba ja robię selekcję najpotrzebniejszych rzeczy.

Waga nie spada nawet o kilogram. „Gdzie jedziesz?” – pyta ojciec. „W Tatry.” – odpowiadam. „Oszalałeś? Z takim bagażem?”…Siedzę i patrzę na sakwy. Kontrolnie zakładam je na rower. Całość waży pewnie ze 45 kilogramów. Dam radę, myślę w duchu. Nie po to tyle siedziałem nad mapą, żeby teraz rezygnować. Moje myśli płyną w kierunku tatrzańskich szczytów. Marzę. Z chwilowego odrętwienia wyrywa mnie sygnał smsa. To Wojtas, on też już jest gotowy. Jeszcze tylko ostatnie poprawki przy bagażu. Jutro wyjazd…

ETAP 1 – Babia Góra

Wyruszam z domu wczesnym rankiem. Pogoda dopisuje, humor zresztą też. Mam kilka obaw związanych z wyjazdem, głównie jeśli chodzi o warunki pogodowe, które jeszcze dzień wcześniej nie zachwycały, ale jestem dobrej myśli. Po burzy zawsze wychodzi słońce, więc ta pogodowa beznadzieja, trwająca już dwa tygodnie, musi kiedyś się skończyć. Oby skończyła się teraz…Tranzytem przejeżdżam przez Rybnik i Żory i docieram do Pszczyny. To miasto jeszcze niedawno było dla mnie niezwykle istotne, a teraz nie znaczy już nic - jest tylko szarą plamą na mapie. Tak czasami toczy się życie. Jak koła mojego Fanatyka. Raz szybko, wzbudzając euforię i zachwyt, a raz wolno, jakby od niechcenia, ponuro i bez błysku…Bywa…W Pszczynie spotykam się z Wojtkiem i już razem wyruszamy w kierunku Zawoi. Docieramy tam późnym popołudniem, wcześniej pokonując Przełęcz Klekociny. Mapa pokazywała, że prowadzi na nią droga, lecz rzeczywistość zweryfikowała wartość mapy. Okazało się, że ostatnie 500 metrów pod górę to szlak, pokryty kamieniami i piaskiem. Mozolnie pchamy rowery na przełęcz. Koła tańczą na śliskiej nawierzchni. Pot leje się z nas strumieniami. Wysiłek jest ogromny. Pchanie samego roweru to bułka z masłem, ale roweru z 30-sto kilogramowym bagażem, to już sztuka. Na szczęście udaje nam się jakoś dobrnąć na górę i nie pozostaje nam nic innego, jak zjechać do Zawoi, gdzie mamy kolejny problem – tym razem ze znalezieniem noclegu. Pola namiotowe, które oglądamy wydają się nam ponurym żartem, więc zastanawiamy się, co dalej. Na szczęście udaje nam się znaleźć nocleg na posesji jednego z mieszkańców. W zamian za to dajemy mu kasę na flaszkę. Niech chłop się napije za nasze zdrowie.

Następnego dnia uderzamy na Babią Górę. Pogoda jest przepiękna, choć jak dla mnie za gorąco. Upał bardzo mi doskwiera, ale nic to! Prujemy na Diablak. Na szczycie sporo ludzi. Niektórzy podziwiają widoki, inny spożywają posiłek lub nawet opalają się w mocnym słońcu. My robimy wszystko na raz. Potem tylko zejście do obozu, kolacja, kąpiel w strumieniu i oczekiwanie na to, co przyniesie nam kolejny dzień.

ETAP 2 – Tatry polskie

Wstajemy wczesnym rankiem, zwijamy obóz i mozolnie wjeżdżamy na Przełęcz Krowiarki. Podjazd nie jest stromy, ale bagaż robi swoje. Kilka kilometrów pod górę i już cieszymy się wspaniałym zjazdem. Nawierzchnia trochę dziurawa, ale da się jechać z dużą prędkością. Na horyzoncie majaczą Tatry, a my motywowani tym widokiem prujemy naprzód. Skwar jest tak wielki, że prawie roztapia asfalt, ale teraz już nic nas nie zatrzyma. Im bliżej gór tym wspanialsza panorama. Krzyż na Giewoncie błyszczy w mocnym słońcu, Czerwone Wierchy rzucają majestatyczny cień na doliny, Świnica przyciąga wzrok swoją magią. Około 15:00 jesteśmy już na miejscu. Rozbijamy namiot, Wojtas bierze szybki prysznic (pewnie się nawet wyperfumował), chwilkę odpoczywamy, po czym udajemy się na Krupówki. Zły pomysł. Mnóstwo ludzi (skąd oni się tam biorą?), brak miejsca do siedzenia, gigantyczne ceny. Miejsce totalnie nie dla mnie. Komercja, komercja, komercja…Wracamy na kemping, jemy małą kolację i udajemy się spać. Jutro czekają nas góry, więc trzeba wypocząć.

 


Z samego rana pakujemy plecaki i udajemy się na szlak. Nasza droga wiedzie przez Murowaniec na Świnicę. Dochodzę tam pierwszy, pchany marzeniami. Na szczycie rozstajemy się, bowiem Wojtek nie czuje się na siłach by iść trudnym szlakiem Orlej Perci. Wraca do obozu przez Kasprowy Wierch, a ja sam podejmuję wyzwanie i mierzę się z Orlą. Idzie mi się rewelacyjnie, fizycznie czuję się znakomicie, nic mnie nie boli ani nic mi nie dolega. Sprawnie pokonuję miejsca ubezpieczone łańcuchami i drabinkami. Piękna pogoda, niebotyczne widoki, wspaniała panorama niemal na całe Tatry. Nigdy nie szedłem tak rewelacyjnym szlakiem, dostarczającym tylu niezapomnianych wrażeń. Czuję się jak w niebie. Wiele słyszałem i czytałem o Orlej Perci, ale rzeczywistość przerasta moje oczekiwania. Coś niesamowitego! W drodze spotykam Janusza, pasjonata Tatr. Ten około 45-cio letni facet przybliża mi topografię gór wskazując, gdzie znajduje się jaki szczyt. Ma chłop niesamowitą wiedzę w tym względzie. Wędruje samotnie, podobnie jak ja. Wspólnie cieszymy się z każdego kroku wykonanego w górach. Prujemy naprzód jak dzikie kozice, które nota bene mamy okazję podziwiać, kiedy skaczą z kamienia na kamień. Cudowny widok. Schodzimy do Murowańca i pijemy piwko. Janusz stawia. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotkam i będę miał szansę się zrewanżować. Wspaniały człowiek. Wracam już samotnie do obozu. Wojtek leży jak nieżywy i okazuje się, że złapał gorączkę. W obliczu wyjazdu na Kretę postanawia nie ryzykować i podejmuje decyzje o powrocie pociągiem do domu. Czyni to następnego dnia. Rozstaję się z nim więc, a sam udaję się na Rysy. Podejście jest bardzo męczące. Wysokość nabiera się niezmiernie szybko, krocząc po wielkich, kamiennych stopniach. Potem jeszcze tylko długa sekcja z łańcuchami i stoję na szczycie. Na dachu Polski. Niestety, na górze panuje spory tłok, więc nie siedzę tam długo. Kilka fotek i niemal zbiegam na dół. Odpoczywam chwilę nad Morskim Okiem obleganym jak zwykle przez tłumy turystów. Czuję się wśród nich jakoś dziwnie. Jestem umordowany, brudny i spocony. Stanowię swoisty kontrast dla kolesi w adidasach i piwem w ręku oraz opalonych panienek w sandałach lub szpilkach. To dla mnie inny świat. Dlaczego czuję się źle? Czy nie powinienem znajdować się teraz wśród „swoich”, ludzi, którzy tak jak ja schodzą z gór, są zmęczeni, ale niezwykle szczęśliwi? Ludzi, którzy poświęcili trochę zdrowia na zdobycie jakiejś góry, o której marzyli od dawna? Tymczasem wokół mnie tandetna komercja, okulary przeciwsłoneczne za 20 złoty, koszulki adidasa, żel na włosach, umalowane paznokcie, szminka na ustach…Czuje się tam jak obcy, jak ktoś nie z tego świata. Może rzeczywiście już tu nie pasuję? Może jestem reliktem przeszłości, kartą, która powinna już przejść do historii?

ETAP 3 – Tatry słowackie

Z Zakopanego wyruszam wczesnym rankiem. Nie czuje się najlepiej, dokucza mi ból nóg i osłabienie całego organizmu. To chyba mój kryzysowy dzień. Przekraczam granicę na Łysej Polanie i jadę na Słowację. Zatrzymuję się gdzieś w lesie i odpoczywam. Jest ciężko. Ostatnie dwa dni w górach dały mi w kość. Mam to, czego chciałem. Jem coś lekkiego, zbieram siły i ruszam. Powoli kulam się do Starej Leśnej na pole namiotowe. Jest całkiem przyjemnie, ale nie ma kuchni. Dobrze, że przed wyjazdem zakupiłem grzałkę elektryczną. Mogę przynajmniej zalać zupę chińską. Fuj!

 



Kolejne dni poświęcam na górskie wędrówki i jazdę rowerem po okolicy. Zdobywam Małą Wysoką, Sławkowski i Koprowski Szczyt. Pogoda jest rewelacyjna, nie pamiętam nawet, kiedy miałem tak przepiękną pogodę w górach. Samotność w ogóle mi nie doskwiera. Góry rekompensują mi wszystko. Jest cudownie. Wędruję od jednego szczytu do drugiego, napawam się przestrzenią, wolnością. Czasami wspominam, czasami marzę. Żyję pełnią życia. Czuję, że to jest to, co kocham najbardziej. Pełna harmonia z naturą, z górami…Wspaniała sprawa…

W niedzielę postanawiam wjechać rowerem na Kralovą Holę, jeden z najwyższych szczytów w sąsiednich Tatrach Niskich – 1946 m n.p.m. Pakuję z rana najpotrzebniejsze rzeczy i ruszam. Przejeżdżam przez Poprad i po jakiś 3 godzinach staję u podnóża góry, mając już w nogach…66 km. Rozpoczynam podjazd. Droga jest szutrowa, co zdecydowanie utrudnia mi jazdę. Przez 7 km walczę z kamieniami. To paskudztwo strasznie mnie denerwuje, bowiem rower tańczy na nich jak na lodzie. Ostatnie 5 km okazuje się asfaltowe, co bardzo mnie cieszy. Mozolnie zdobywam wysokość. Pot leje się ze mnie strumieniami. Darmowa sauna. Co chwilę muszę stanąć, by obetrzeć twarz. Żar leje się z nieba. Widzę już wieżę telewizyjną usytuowaną na szczycie. Wydaje się być tak blisko, a jednak podjazd ciągle się dłuży. Po 2 godzinach jestem na szczycie. Kralova Hola zdobyta rowerem! Czuję ogromną satysfakcję. Ten podjazd sklasyfikowany jest na 20-tym miejscu wśród najtrudniejszych podjazdów Europy, a ja dałem radę wjechać na górę. Nie było łatwo, ale udało się. Nieźle dostałem w kość, ale to mało istotne. Najważniejsze, że osiągnąłem kolejny cel wyprawy. Satysfakcja, spełnienie, radość…Zjazd jest fatalny, ze względu na nawierzchnię. Czasami zjeżdżam z taką samą prędkością, z jaką wjeżdżałem. Przesada! Czeka mnie jeszcze powrót do obozu, który wcale nie jest łatwy. Na pole namiotowe przyjeżdżam przed 19:00. Padam z nóg. Jeszcze tylko kąpiel i spanie…

Jest środa, ostatni dzień w górach. Patrzę na niebo i widzę ciemne chmury nadciągające od polskiej strony. Uważnie im się przyglądam, bowiem trochę mnie niepokoją. Zastanawiam się, co robić. Waham się przez dłuższą chwilę. Decyduję – wychodzę na Kryvań. Początkowo idzie się świetnie, ale chmury obniżają się i otaczają mnie gęsto. Robi się zimno. Wieje mocny wiatr. Widoczność na 10 metrów. Dochodzę do przełęczy położonej na wysokości 2200 m n.p.m. Kilku turystów osiągnąwszy ten pułap wycofuje się. Zastanawiam się, co robić. To już drugi raz dzisiaj. Wieje coraz mocniej, jest mi bardzo zimno, a na domiar złego zapomniałem wind stopera z namiotu! Szlak by to trafił! Chwila namysłu…Coś każe mi iść do przodu, więc…idę. Zostaje mi do szczytu 30 minut. Widoczność prawie zerowa. Wiatr robi się tak potwornie mocny, że niemal zwala mnie z nóg. Muszę trzymać się skał lub nawet kucać, żeby nie spaść w niewidzialną otchłań. Palce mam tak zmarznięte, że nie mogę nimi ruszać, ale prę do przodu. Po jaką cholerę? Przecież i tak nic nie zobaczę. Po kilkunastu minutach z chmur wyłania się krzyż. Kryvań zdobyty! Jestem na wysokości prawie 2500 m n.p.m. Gdyby pogoda była dobra, wejście na szczyt nie stanowiłoby żadnego problemu. Teraz jest inaczej. Robię jedną fotkę na szczycie. Zmarznięte palce ledwo trzymają aparat. Zaczyna padać. Skały robią się mokre. Czyżby siły natury sprzysięgły się przeciwko mnie? Schodzę w dół. Po kilku minutach spotykam gościa, który mozolnie wchodzi na górę. Pyta mnie, ile do szczytu, bowiem koniecznie chce go dzisiaj zdobyć, bo to ostatnia góra, na której mu zależy. Przez myśl przelatuje mi, że to może być faktycznie jego ostatnia góra. Mogła być też moją ostatnią… Im jestem niżej, tym pogoda coraz lepsza, wiatr przestaje już tak wiać, deszcz nie pada, a zza chmur wychodzi słońce. Jak to możliwe, że 1000 metrów wysokości robi tak wielką różnicę? Czuję się, jakbym wrócił z piekła. Spoglądam na Kryvań. Nic nie widać. A ja tam byłem, dosłownie przed chwilą…Wariat.

Na kempingu w Starej Leśnej poznaje faceta z Kanady. Nazywa się John Kolbe, ma 58 lat i podróżuje po Europie już dwa miesiące. Był już w Holandii, Francji, Włoszech, Słowenii. Jego następnym przystankiem będzie Kraków. Przez trzy wieczory siedzę z nim przy piwie i słucham jego opowieści o Kanadzie, Alasce, świecie i życiu. Sam opowiadam mu o swoich podróżach, planach i marzeniach. Wymieniamy uwagi, doświadczenia, poglądy…To zadziwiające, że dwóch zupełnie obcych sobie ludzi, których dzieli niemal wszystko – narodowość, wiek, kultura, poglądy na życie – los splata ze sobą na trzy magiczne wieczory. Przez trzy dni stają się najbliższymi sobie ludźmi. Nigdy nie zapomnę roześmianego Johna, który powiedział mi „In Canada, my young friend, we say, that have a good shit is as important, as eating”. Kiedy nadchodzi czas rozstania, czuję się nieswojo. Wydaje mi się, że tracę kogoś, kto jest mi szczególnie bliski. Jak to w ogóle możliwe, że ktoś jest mi bliski po trzech dniach? A jednak! John zarzuca na plecy swój plecak, nakłada na głowę kapelusz, bierze do ręki kij i odchodzi. Wygląda jak prawdziwy globtroter. Ja stoję i patrzę. Pewnie już nigdy go nie zobaczę. Żegnaj, mój przyjacielu…

 



ETAP 4 – Powrót

Pakuję swoje graty i powoli ruszam w kierunku domu. Jadę do Liptowskiego Mikulasza, szybko przejeżdżam przez miasto, pokonuję wspaniałą, wijącą się serpentynami drogę, prowadzącą na Kviacianskie Sedlo i mknę do Namestowa. Zatrzymuję się na noc na kempingu nad Jeziorem Orawskim. Z namiotu mam wspaniały widok na Tatry oświetlone zachodzącym słońcem. W oku pojawia się łza...To chyba od wiatru…A może to tęsknota za tym, co właśnie się kończy? Sam nie wiem. Idę spać. Jutro czeka mnie długa droga do domu.

Z rana szybko zwijam obóz i podjeżdżam na Przełęcz Glinne. Tranzytem przejeżdżam przez Żywiec, Bielsko, Pszczynę, Żory i Rybnik. Od Pszczyny mam potężny wiatr w twarz. Cholera! Dlaczego w życiu ciągle jest pod górkę? Dlaczego nawet natura jest przeciwko mnie? Kulam się ślimaczym tempem 17 km/h. Gdyby ten wiatr wiał w plecy, jechałbym 30 km/h, a to oznacza prawie latanie! Przeklinam na czym świat stoi. Boże wybacz… W domu jestem około 17:00. Udało się! Plan zrealizowany! Biorę szybką kąpiel, zjadam kolację i śmigam na browar. A co! Przecież mi się należy...


Kilka wyprawowych faktów:
• Ilość dni razem – 14;
• Ilość dni rowerem – 7;
• Ilość dni w górach – 7;
• Ilość kilometrów przejechanych rowerem – 775;

• Zdobyte szczyty i przebyte szlaki (pieszo):
1. Rysy – 2499 m n.p.m.;
2. Kryvań – 2494 m n.p.m.;
3. Sławkowski Szczyt – 2453 m n.p.m.;
4. Mała Wysoka – 2428 m n.p.m.;
5. Koprowski Szczyt – 2363 m n.p.m.;
6. Świnica – 2301 m n.p.m.;
7. Babia Góra – 1725 m n.p.m.;
8. Orla Perć.

• Zdobyte podjazdy (rowerem):
1. Kralova Hola – 1946 m n.p.m.;
2. Jezioro Wielickie – 1670 m n.p.m.;
3. Popradzkie Jezioro – 1500 m n.p.m.;
4. Szczyrbskie Jezioro – 1355 m n.p.m.;
5. Hrebienok – 1285 m n.p.m.;
6. Wierch Poroniec – 1100 m n.p.m.;
7. Przełęcz Kwiaciańska – 1100 m n.p.m.;
8. Zdziarska Przełęcz – 1081 m n.p.m.;
9. Przełęcz Krowiarki – 1012 m n.p.m.;
10. Przełęcz Besnik – 994 m n.p.m;
11. Przełęcz Klekociny – 864 m n.p.m.;
12. Przełęcz Glinne – 809 m n.p.m.


Więcej relacji znajdziecie na: https://ngt.pl/users/franc/