Transalp - wyprawa przez Alpy - cześć II

Drukuj

Po trzech dniach pełnych wrażeń, czwarty etap wyprawy zapowiadał się raczej niepozornie.

Tego dnia na trasie nie miało być ani spektakularnych miejsc jak wąwóz Val d'Uina, ani żadnej efektownej przełęczy, a najwyżej położone miejsce na trasie etapu to "tylko" 2153 m npm. I taki właśnie ten czwarty etap był – bez fajerwerków, co jednak nie znaczy, że był nudny.

Etap 4:
Laatsch - Glurns - Schartalpe - Furkelhütte (2153 m npm) - Trafoi
Dystans: 34,4 km
Suma podjazdów: 1724 m


Był to kolejny udany dzień w pięknych górach. Do Trafoi, które było celem tego etapu z Laatsch szosą jest raptem ciut ponad 20 kilometrów i około 600 metrów różnicy poziomów. Ale przecież nie po to przyjechaliśmy w Alpy, żeby jeździć po nich ruchliwymi, asfaltowymi drogami. Wybraliśmy więc wariant górski, prawie dwa razy dłuższy, a także nadkładający wysokości do zdobycia.

Ale po kolei. Dzień budzi nas znowu pięknym słońcem. O 9:30 ruszamy w drogę. Pierwsze kilometry pokonujemy asfaltową dróżką rowerową dnem doliny Vinschgau. Po kilku kilometrach takiej przygrywki robi się w końcu konkretnie. Na początku droga jest jeszcze asfaltowa i wznosi się stromo do góry. Nachylenie wynosi około 12%. Jest kilkanaście minut po dziesiątej, ale już o tej porze słońce grzeje bardzo mocno, więc z ulgą witamy cień gdy droga wprowadza do lasu. Asfalt się kończy i przechodzi w szuter, stromizna na szczęście trochę maleje. Jedziemy teraz cały czas przez las, co z jednej strony ma tą zaletę, że jest cień, a z drugiej wadę, że nie ma żadnych widoków i jazda szybko staje się nużąca. Podjazd ciągnie się nam więc w subiektywnym odczuciu bardzo długo. Dodatkowym problemem tego upalnego dnia jest brak wody. Oboje mamy tylko po jednym bidonie 0,75 l. – w naszych rowerach jest miejsce tylko na jeden bidon, natomiast camelbaków nie braliśmy by nie dociążać jeszcze bardziej naszych plecaków. W poprzednie dni nie stanowiło to najmniejszego problemu – we wszystkich dolinkach, przez które jechaliśmy płynęły górskie potoki z krystalicznie czystą wodą i można było niemalże w dowolnym momencie uzupełnić jej zapasy. Jednak na zboczu, którym się poruszamy dzisiaj niestety strumyczka ani widu, ani słychu. Wreszcie dojeżdżamy do położonej na wysokości 1829 m npm polany Schartalpe. Tu kończy się pierwszy tego dnia podjazd. Po kilku kilometrach przyjemnego zjazdu szutrówką dojeżdżamy do rozległej polany z pięknym widokiem i zachęcającymi do odpoczynku ławeczkami. Jest też pojnik dla krów, a w nim upragniona woda.



Po odpoczynku kontynuujemy zjazd. Dojechawszy do pierwszych, najwyżej położonych zabudowań miejscowości Stilfs odbijamy znowu do góry, w drogę prowadzącą w kierunku schroniska Furkelhütte. Droga jest początkowo asfaltowa, później szutrowa, wznosi się znów bardzo równomiernie. Nachylenie jest dość rozsądne, w granicach 9%. Ta druga w dzisiejszym dniu część podjazdu liczy 8,2 km długości. Do zdobycia mamy kolejne 700 metrów wysokości. Jedziemy trochę w słońcu, trochę w cieniu. Tam gdzie droga prowadzi w otwartym terenie pojawiają się widoki. Obiektywnie ujmując są zupełnie niezłe, ale my rozpieszczeni tym, co widzieliśmy w poprzednich dniach i specjalnie się nimi już nie zachwycamy.

Podjazd jest więc raczej monotonny, a ja zaczynam coraz bardziej się wiercić na siodełku, szukając takiej części d..y na której byłbym jeszcze w stanie usiedzieć. Po czterech dniach jazdy po górach problemem okazuje się być wcale nie kondycja czy bolący od ciężaru ponad 7-kilogramowego plecaka kręgosłup, lecz właśnie ta część ciała, która ma bezpośredni kontakt z siodełkiem.

Ostatnie kilkaset metrów przed leżącym u szczytu podjazdu, na wysokości 2153 m npm schroniskiem Furkelhütte droga robi się naprawdę stroma. Zmuszam się jednak do wysiłku by pokonać również i ten odcinek na rowerze, a nie obok niego. Z tarasu schroniska roztacza się znakomity widok na potężny, ośnieżony masyw liczącego 3905m Ortlera. Ten spowity w coraz ciemniejszych chmurach imponujący szczyt wydaje się być stąd wprost na wyciągnięcie ręki.

Trudy dzisiejszego etapu już prawie za nami. Teraz pozostał nam już tylko zjazd do położonego 600 metrów niżej Trafoi. Przy schronisku robimy sobie więc dłuższy odpoczynek. Popijając cappuccino nie zwracamy uwagi, że niebo zasnuwa się coraz ciemniejszymi chmurami. Z błogiej nieświadomości wyrywa nas dopiero dobiegający z oddali złowrogi grzmot. O cholera, burza idzie, trzeba zmykać! Szybciutko się więc zbieramy i ruszamy w dół, by dotrzeć do Trafoi zanim zacznie padać. Zjeżdżamy najpierw przyjemną leśną drogą, potem zjazd prowadzi prosto w dół wzdłuż stoku narciarskiego. A trasy narciarskie, jak wiadomo, najczęściej bywają strome. Taka też jest i ta – szeroka droga prowadzi brutalnie stromo w dół.
Po kilkuset metrach strzałki oznaczające szlak prowadzący do Trafoi kierują nas na ścieżkę w las. Nie wiem czy ten singletrack będzie przejezdny, ale jazda cały czas stromym stokiem narciarskim nie jest zbytnio kuszącą alternatywą, zatem wybieram ścieżkę. Okazuje się to być bardzo dobrą decyzją. Wąska ścieżka wije się przez las, niezbyt stromo w dół. Fantastyczny zjazd wyczarowuje na mojej twarzy bardzo szeroki uśmiech. Dojeżdżamy do Trafoi. W międzyczasie przestało grzmieć. Burza przeszła więc bokiem :)

 



Trafoi to maleńkie miasteczko położone przy drodze prowadzącej do przełęczy Stilfser Joch (względnie Passo dello Stelvio w wersji włoskiej). Cała miejscowość składa się z kilkunastu raptem budynków, z których pewnie z 80% stanowią hotele i pensjonaty. Jeden z nich wybieramy na miejsce dzisiejszego noclegu. Widok z okna naszego pokoju jest – musicie przyznać – imponujący :)

 



Etap 5:
Trafoi - Passo dello Stelvio - Dreisprachenspitze (2843m npm) - Bocchetta di Forcola - Bormio
Dystans: 51,4 km
Suma podjazdów: 1950 m


Piąty dzień wyprawy był pod wieloma względami "naj"... Ten dzień dostarczył nam chyba najwięcej wrażeń, a w każdym razie to właśnie jego z całej wyprawy zapamiętałem najbardziej. Dlaczego? Piąty etap był znowu wspaniały pod względem widoków... – chociaż do nich zdążyliśmy się już od początku wyprawy niemalże przyzwyczaić... Tym co sprawiło że zapamiętałem ten dzień jako najwspanialszy z całej wyprawy, był zjazd z przełęczy Bocchetta di Forcola. Ten zjazd to dla mnie radość z jazdy na rowerze w najczystszej postaci. Wąska ścieżynka, przyklejona do stromo, niemalże pionowo opadającego zbocza, wijąca się po nim niezliczonymi serpentynami zakrętów. I żadnych skał, czy paskudnych, utrudniających jazdę kamieni na drodze. W całości przejezdna, choć przez to, że prowadząca po stromym zboczu, wymagająca mocnych nerwów i pewnej ręki. I dzięki temu dająca mnóstwo satysfakcji i wspomnianej już radości z jazdy. A wszystko to w niesamowitej scenerii potężnych gór i głęboko wcinającej się w nie doliny.

Po drugie, podczas tego etapu osiągnęliśmy największą wysokość podczas całej wyprawy – imponujące 2843m npm, czyli szczyt Dreisprachenspitze. Nie będę udawał, że mi się na tą wysokość udało w całości wjechać rowerem, bo to nieprawda. Wjechać dało się na położoną na 2757m npm przełęcz Passo dello Stelvio. Brakujące do szczytu 80 metrów w pionie zdobyłem mozolnie wpychając rower po stromej ścieżce. Wjechać się więc nie da. Za to bezapelacyjnie da się ze szczytu zjechać! I to jak! Fantastyczny zjazd niezbyt stromą, za to wijącą się ciasnymi serpentynami ścieżką to jest to co tygrysy lubią najbardziej :)

 



Ale po kolei – zacznijmy od początku. Dzień rozpoczął się dla nas w Trafoi, na wysokości 1550m npm. Przed nami długaśny, 15-kilometrowy podjazd na przełęcz Passo dello Stelvio (lub po niemiecku Stilfser Joch). Droga prowadząca na leżącą na wysokości 2757m npm przełęcz pnie się w górę od Trafoi przez 46 serpentyn. Podjazd nie jest zbyt stromy, droga wznosi się bardzo równomiernie do góry i ma nachylenie średnio 8%. Do zdobycia jest 1200 m wysokości. To niby niedużo, na prawie każdym maratonie jest więcej. Ale jak trzeba tyle podjechać na raz, w jednym kawałku, to jest ból... W dodatku po asfalcie... Niestety nie ma innej drogi, nie ma możliwości sensownego ominięcia tego odcinka. Bardzo nie lubię jeździć po drogach asfaltowych, ponieważ szybko zaczynam odczuwać monotonię. Nie inaczej jest tym razem. Na drodze panuje niestety dość uciążliwy, stosunkowo spory ruch.

Piętnaście kilometrów podjazdu ciągnie się nam niemiłosiernie. Dziwna sprawa – asfaltowa droga jest równa, gładka, nie za stroma, niby dobrze się jedzie, a jednak podjazd dłuży mi się dużo bardziej niż poprzednie, które prowadziły w terenie... Góra nie chce się skończyć...

Wreszcie docieramy na przełęcz. To co się tutaj dzieje jest wprost nie do opisania. Jarmark. Zagęszczenie ludzi jak na Krupówkach ;) Pełno samochodów i motocykli. I do tego jakieś budy z kiełbaskami, albo przeróżnymi, tak zwanymi pamiątkami. Jak na odpuście. Bardzo dziwne miejsce – panujące tu zgiełk i hałas w niczym nie przypominają ciszy i spokoju innych alpejskich przełęczy, które zdobywaliśmy wcześniej podczas naszej wyprawy. Trzeba stąd czym prędzej uciekać...

Dalej w planie jest zdobycie najwyższego punktu całej wyprawy, czyli położonego tuż powyżej przełęczy szczytu Dreisprachenspitze i stamtąd zjazd na drugą stronę, do przełęczy Passo Umbrail. Do szczytu brakuje nam tylko 80 metrów wysokości, ale już z tego miejsca widać, że będzie stromo i trzeba będzie dawać z buta. Za to zjazd zapowiada się emocjonująco. Szlak jest na mapie zaznaczony cienką, gęsto pozawijaną kreską. Podejście nie jest długie, zajmuje mi raptem 10 minut. Jestem na szczycie, 2843 metry nad poziomem morza! Z rowerem, ale czad!

Na podziwianie rozciągającej się ze szczytu panoramy nie ma niestety czasu, bo niebo coraz bardziej zasnuwa się chmurami. Rozległymi, ciemnymi i ewidentnie deszczowymi chmurami. Zanim zdążyłem porządnie pomyśleć co dalej, zaczęło padać. A w górach, na takiej wysokości, kiedy zaczyna padać i wiać wiatr, robi się naprawdę mało przytulnie. Trzeba spadać.

Zjazd nie zawiódł moich oczekiwań. Fantastyczny singletrack trawersuje zbocze kilkunastoma gęstymi i ciasnymi serpentynami. Wąziutka ścieżka nie prowadzi zbyt stromo w dół, w żadnym miejscu nie jest zbyt trudna, niezbyt kamienista, pod kołami ma się głównie drobny żwirek. I tylko te ciasne zakręty każą się wykazać. Pomimo mokrego i śliskiego od deszczu podłoża nie mogę sobie odmówić pokonania całego zjazdu bez zsiadania z roweru. Balansując ciałem i starając się precyzyjne dozować siłę hamowania udaje mi się zmieścić się w ciasnych zakrętach. Ale emocje! Pada deszcz, a ja pomimo tego mam na ustach szeroki uśmiech :)

Bliżej Passo Umbrail teren się wypłaszcza i moja ścieżka prowadzi dalej już prosto i łatwo do leżącej na wysokości 2502m npm przełęczy. Deszcz teraz już tylko lekko mży. Niebo jest jednak nadal zasnute ciemnymi, szarymi chmurami i to najbardziej właśnie od tej strony, w którą mamy jechać, czyli od Bormio. Zastanawiamy się wspólnie z Beatą co robić. Jeśli miałoby padać, to nie ma co pchać się przez góry, trzeba byłoby zjechać drogą do doliny, do Bormio. Na szczęście, po godzinie spędzonej w schronisku nasz problem sam się rozwiązał - wyszło słońce, a niebo znowu zrobiło się błękitniejsze. Wobec tego ruszamy dalej, na Bocchetta di Forcola.

Jedziemy trawersującym zbocze, bardzo przyjemnym singletrackiem. Cały czas jesteśmy na dużej wysokości, więc towarzyszą nam znakomite widoki na leżącą pod nami dolinę Valle del Braulio, dwie przełęcze, z których przyjechaliśmy (Passo dello Stelvio i Passo Umbrail) i królujący na horyzoncie potężny, ośnieżony wierzchołek Ortlera. Ścieżka faluje prowadząc to płasko, to kawałek się wznosząc, generalnie cały czas lekko do góry. Przy dobrej technice jest niemal w całości przejezdna.

Dopiero ostatni odcinek, tuż przed samą przełęczą Bocchetta di Forcola jest na tyle stromy, że zmusza nas do zejścia z rowerów. Po jakichś 15 minutach pchania docieramy do przełęczy. Tutaj czeka nas oczywiście kolejna porcja wspaniałych wrażeń widokowych. Góry są tutaj cudownie bezludne, spokojne i ciche, a zarazem potężne i budzące respekt.

Po chwili odpoczynku ruszamy w dół. Prowadzi nas kolejna w dniu dzisiejszym, znakomita, wijąca się serpentynami ścieżka. Zjazd jest pyszny i aż chciałoby się żeby trwał dłużej. Około 130 metrów niżej, na rozwidleniu, moje notatki wyraźnie jednak nakazują opuścić tą znakomitą, prowadzącą dalej w dół ścieżkę i wybrać odnogę prowadzącą znowu pod górę. Trochę mi to nie w smak, bo któż dobrowolnie opuszcza taki fantastyczny singletrack, ale wiem że trzeba to zrobić by dostać się do miejsca, które jak się później okazało jeszcze długo będzie mi się śniło po nocach... :)

 



Poruszamy się łagodnym płaskowyżem. Jest pod górę, ale nie za stromo, więc generalnie da się jechać. Na siodle pomiędzy dwoma grzbietami górskimi docieramy do wyraźnej drogi. Teraz będzie już w tylko dół. Zjeżdżamy świetną szutrówką z czasów I wojny światowej. Droga trochę zarosła trawą, ale poza tym jest w znakomitym stanie. Jak na tak dużą wysokość, ukształtowanie terenu jest tutaj zaskakująco łagodne. Jest to wysokogórska hala, wokół jest zielono, a zbocze opada niezbyt stromo. Poza tym, jest tu zupełnie pusto i cicho. Odnosi się wrażenie, że oprócz nas nie ma tutaj żywej duszy. Spokój tego miejsca jest wszechogarniający.

Zjeżdżamy bez pośpiechu, co chwilę przystając by zrobić zdjęcia i wchłonąć atmosferę tego szczególnego miejsca. Kawałek dalej sceneria ulega jednak zasadniczej zmianie. Wygodna droga doprowadza nas do czegoś co wygląda niemalże jak urwisko. Bardzo łagodnie dotąd opadające zbocze w tym miejscu załamuje się i zaczyna schodzić niemal pionowo w dół. Głęboko pod nami, 300 metrów niżej, dnem doliny płynie sobie rzeka, widać też wąziutką z tej wysokości nitkę drogi. Dolina wcina się niewiarygodnie głęboko pomiędzy otaczające ją zbocza. W pierwszej chwili trudno sobie wyobrazić w jaki sposób (nie mając spadochronu ;) można się stąd dostać na dół...

Prowadząca nas droga staje się coraz węższa i węższa, by w końcu przerodzić się w skromną ścieżynkę. Zgrabnie lawirując niezliczonymi serpentynami, sprowadza nas ona po stromym, niemal pionowym zboczu w dół. Dróżka jest w znakomitym stanie – żadnych kamieni czy skał, tylko fajny, drobny żwirek pod kołami. Zjazd jest niebywale płynny i pomimo świadomości, że na tym stromym zboczu upadek skończyć by się musiał co najmniej kilkunastometrową niekontrolowaną obsuwą, nie potrafię sobie odmówić przyjemności pokonania wszystkich ciasnych nawrotów bez zsiadania z roweru.

 

 



Patrząc obiektywnie, zjazd nie jest wcale aż tak trudny technicznie, choć wymaga silnych nerwów i pewnej ręki przy składaniu się w zakręty. Ścieżka jest w 100% przejezdna i zapewnia potężną dawkę radości z jazdy na rowerze. Do tego ta niesamowita sceneria potężnych, surowych gór... To właśnie dla takich chwil się żyje :) Jazda wprowadza mnie niemal w trans i doprowadza do stanu euforii. Ta ścieżka to jest marzenie!
Beata trochę mi zostaje w tyle. Nie chcąc bezproduktywnie tracić czasu czekając na nią, kilka razy zawracam i podjeżdżam z powrotem do góry, by najciekawsze fragmenty zjechać sobie jeszcze raz :)

Genialny singletrack w końcu sprowadza nas na dno doliny Valle di Forcola. Stąd, już zwykłą szutrówką, zjeżdżamy jeszcze 2 czy 3 km nad zaporę i sztuczne jezioro Lago di Cancano.

Ruszamy w dalszą drogę, w kierunku Bormio. Mijamy jeszcze jedno jeziorko, Lago delle Scale i dojeżdżamy do Torri di Fraele. To dość charakterystyczne miejsce – wąski przesmyk pomiędzy grzbietami górskimi otaczającymi dolinę, z której przyjechaliśmy. Pomimo późnej pory zatrzymujemy się tu na chwilę, ponieważ roztacza się stąd znakomity widok na leżące poniżej doliny Valdidentro, Val Viola, Valdisotto, jak i na samo Bormio. Bardzo dobrze widać stąd także prowadzącą licznymi serpentynami w dół szutrową drogę, którą za chwilę będziemy zjeżdżać.

 



Przed nami już tylko długi, 7-kilometrowy zjazd. Szeroka, szutrowa droga opada dosyć łagodnie, więc rekordów szybkości pobić się tutaj nie da. Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt kilka kilometrów na godzinę to wszystko co da się wycisnąć. Droga sprowadza nas do położonych na dnie doliny miejscowości. Nie jedziemy jednak do samego Bormio, lecz zatrzymujemy się jakieś 3 km wcześniej, w Premadio.

Wieczór spędzamy w Bormio. Jako że jesteśmy we Włoszech, na kolację musi być pizza – a właściwie to były trzy pizze na dwie osoby :) Potem jeszcze spacer po uliczkach Bormio i wreszcie zmęczeni padamy do łóżek. Dzień był ciężki, ale wspaniały i pełen wrażeń. Siedząc w ciepły wieczór na tarasie pizzerii w Bormio patrzyłem w usiane gwiazdami niebo i byłem tak szczęśliwy, że miałem ochotę śpiewać...

Etap 6:
Bormio – Passo di Gavia (2621m npm) – Precasaglio
Dystans: 47,5 km
Suma podjazdów: 1467 m


Po ciężkim i jakże spektakularnym dniu poprzednim, wydawało się, że szósty etap wyprawy będzie po pierwsze łatwiejszy, a po drugie mniej efektowny. Przed nami niecałe 50 km w całości po asfalcie – z Bormio, oprócz drogi prowadzącej przez przełęcz Passo di Gavia, nie ma żadnego rozsądnego sposobu by się wydostać w kierunku, w którym chcieliśmy podążać. Jako że Bormio leży na wysokości 1220m npm, a Passo di Gavia na 2621m npm, do podjechania jest całkiem niemało, bo równo 1400 metrów różnicy poziomów. Ta przełęcz to klasyk - niemal co roku przez Passo di Gavia prowadzi trasa Giro d'Italia. Podjazd rozciąga się jednak na dystansie 25 kilometrów – nie jest więc stromy, choć bardzo długi. Zjazd też w całości po asfalcie, tak że jakichkolwiek trudności na tym etapie się nie spodziewaliśmy i uznaliśmy, że powinno nam to pójść dość szybko. Jeśli chodzi o wrażenia artystyczne, to również nie oczekiwaliśmy tutaj jakichś cudów. Jak się później miało okazać, zarówno co do łatwości, jak i braku wrażeń związanych z widokami myliliśmy się bardzo... Ale nie uprzedzajmy faktów.

 



Rano zbieraliśmy się raczej bez pośpiechu. Ruszamy powoli i spokojnym tempem w stronę Bormio i dalej - Santa Caterina Valfurva. Na 12 kilometrach dzielących tą miejscowość od Bormio, droga pokonuje 500 metrów różnicy poziomów. Już od samego początku kilometry podejrzenie nam się ciągną. Jest łatwiutko, asfalt równy, droga wznosi się dość łagodnie, ale nam pedałowanie coś nie za bardzo idzie. Przede wszystkim, po tych kilku dniach jazdy, pomimo codziennego stosowania specjalnej maści, coraz bardziej czuję bolący tyłek. Kręcę się na siodełku, próbuję różnych ułożeń, ale nic nie pomaga. Postoje, choć krótkie, zaczynają się więc robić coraz częstsze.

 



Za Santa Caterina podjazd robi się stromszy, ale nadal jest w rozsądnych granicach, poniżej 10% nachylenia. Jest niedziela, pogoda cudna, upał. Na szczęście jesteśmy w górach, na coraz większej wysokości, więc gorąco tak nie doskwiera, ale i tak dzisiaj jazda idzie nam "jak krew z nosa". Kilometrów na liczniku jakoś nie chce przybywać. Robimy sobie dość częste, nie da się ukryć, postoje i postoiki. Patrząc na to z perspektywy czasu – chyba za bardzo nastawiliśmy się na to, że będzie to łatwy etap. I jak to zwykle bywa, jak się rusza z takim nastawieniem psychicznym, to potem trudno się pogodzić z faktem, że wcale tak łatwo nie jest. Pewnie gdybyśmy ruszyli z nastawieniem, że będzie to kolejny ciężki etap, to przejechalibyśmy go znacznie szybciej, a na końcu bylibyśmy mile zaskoczeni, że tak łatwo poszło...

Od wysokości około 2100m npm kończy się las, wjeżdżamy w odkryty teren. Robi się ciekawiej, pojawiają się ładne widoki. Pniemy się dalej powoli i mozolnie pod górę, pamiętając jednak o tym, by co kawałek robić sobie przerwę ;) Podjazd jest po prostu niekończący się. 25 km bez przerwy pod górę (słownie: dwadzieścia pięć kilometrów!). Na samo wspomnienie robi mi się słabo ;)

Zanim dotoczyliśmy się wreszcie do leżącej na wysokości 2621m npm przełęczy, minęło naprawdę sporo czasu. Tutaj, na podjeździe na Passo di Gavia, po raz kolejny miałem okazję utwierdzić się w przekonaniu, jak bardzo nie lubię tych ciągnących się w nieskończoność podjazdów po asfalcie. Ich monotonia bardzo szybko mnie zniechęca. Droga wznosi się zawsze stosunkowo łagodnie, przez co wysokości przybywa powoli i wydaje się, że podjazd nigdy się nie skończy. No i do tego jeszcze te mijające nas samochody i motocykle... Nieee, to ja już wolę jak jest stromo, konkretnie – przynajmniej wtedy szybko przybywa wysokości. Chwila wysiłku i po krzyku, a nie takie cackanie się... ;)

Tuż przed samą przełęczą robi się prawie zupełnie płasko i ostatnie 3 km droga wznosi się ledwie, ledwie do góry. W dodatku jest tutaj bardzo ładnie widokowo. Perspektywa tego, że to już prawie koniec męczarni skłania nas do tego, by zrobić sobie kolejny dłuższy popas. Słońce powoli zbliża się ku zachodowi, jest cicho, spokojnie i bardzo przyjemnie. Na samej przełęczy jest urocze jeziorko – Lago Bianco, miejsce jest śliczne i dość idylliczne, więc leżymy sobie rozkoszując się coraz słabiej już grzejącymi promieniami zachodzącego słońca. Grzechem byłoby przecież nie poleżeć w trawce i poleniuchować tu jeszcze trochę, tym bardziej, że teraz przed nami już tylko łatwy zjazd, cały czas po asfalcie, więc raz-dwa, bez żadnych problemów będziemy na dole. Nie spiesząc się do hotelu leżymy w trawie, delektujemy się ciszą, górami i przyjemnie ogrzewającym słoneczkiem.

Kiedyś w końcu trzeba jednak podnieść cztery litery i ruszyć w dół. I tutaj, muszę powiedzieć, że to co czekało nas po drugiej stronie Passo di Gavia bardzo miło mnie zaskoczyło. Nie liczyłem na zbyt wiele, nie oczekiwałem że zjazd będzie jakoś szczególnie ciekawy. Aż mi żal było na myśl o 1300 metrach w dół po asfalcie – toż to najprawdziwsze marnowanie wysokości, z takim trudem zresztą zdobytej... Być może znowu wynikło to z wcześniejszego nastawienia, z tego że spodziewałem się, że zjazd będzie raczej nudny, ale muszę powiedzieć, że południowa strona Passo di Gavia była dla mnie bardzo miłą niespodzianką. Po tej stronie przełęczy, droga jest zupełnie wąziutka – w wielu miejscach tylko na szerokość jednego samochodu. Wije się ona dość malowniczo po zboczu niewiarygodnie wręcz głębokiej doliny Valle delle Messi. Widoki są fantastyczne. Cień, w którym schowane są przeciwległe zbocze i dno doliny, jeszcze bardziej podkreśla jak bardzo głęboko się ona wcina i jak strome są jej zbocza. Ta gra światła i cienia sprawia, że co kilkaset metrów zatrzymujemy się by zrobić zdjęcia i pogapić się na ten imponujący widok przed nami.

 



Jest pięknie, i nawet nie przeszkadza mi, że zjazd prowadzi po asfalcie. Po pokonaniu kilku serpentyn dojeżdżamy do punktu, gdzie dalsza droga prowadzi przez tunel. Jest on ciemny, nieoświetlony, a przez to że bardzo wąski, sprawia wrażenie dość niebezpiecznego. Od strony doliny, można go jednak objechać zniszczoną, szutrowo-kamienistą drogą wykutą w skale i prowadzącą w efektowny sposób nad przepaścią. To jedyne podczas tego dnia pół kilometra nie po asfalcie.

Kręta i wąska droga wije się po stoku - jedzie się bardzo płynnie, a składanie się w następujące bezpośrednio po sobie zakręty daje sporo frajdy. Ta południowa strona Passo di Gavia jest zdecydowanie ciekawsza od północnej, którą podjeżdżaliśmy.

Zjazd jest szybki, ale ze względu na widoki, pokonanie 17 km w dół zajmuje nam prawie godzinę.



Etap 7:
Precasaglio - Forcellina di Montozzo (2613m npm) - Cusiano
Dystans: 40,1 km
Suma podjazdów: 1318 m


Siódmego dnia wyprawy, poranek wita nas pochmurnym niebem. Nad górami, i to właśnie nad tymi górami, w stronę których mamy jechać, wiszą ciężkie burzowe chmury. Deszcz nie pada, ale przy śniadaniu cały czas zastanawiam się co robić. Czy warto zaryzykować i czy w ogóle jest sens pchać się w wysokie góry? Tego dnia, w planie jest pokonanie położonej na 2613m npm przełęczy Forcellina di Montozzo. Nie ma żartów, to są naprawdę wysokie góry, i burza w takim miejscu nie byłaby zbyt przyjemną rzeczą. Mam poważne wątpliwości czy powinniśmy się tam pchać, i zastanawiam się czy nie lepiej wybrać łatwiejszy, ale i znacznie mniej ciekawy wariant, szosą, przez leżącą na 1883m npm przełęcz Passo Tonale. Gdyby od rana padało, to sprawa byłaby prosta – nigdzie się nie ruszamy i przeczekujemy. Nawet gdyby padało cały dzień – wtedy zrobilibyśmy sobie po prostu dzień odpoczynku. Ale na razie nie pada...

 



W końcu podejmuję męską decyzję i zarządzam, że trzeba jednak zaryzykować. Ruszamy w drogę. Stromą, asfaltową dróżką dojeżdżamy do Pezzo – malutkiej, położonej na stromym zboczu miejscowości. Tutaj skręcamy w dolinkę Valle di Viso. Jedziemy północną stroną dolinki, łagodnie się wznoszącą, wyasfaltowaną dróżką. Niebo nieco się przejaśnia, a przez chmury powoli zaczyna przebijać się słońce. Wszystko wskazuje na to, że decyzja była właściwa :)

 



Po kilku w miarę łatwych kilometrach niezbyt stromego podjazdu docieramy do Case di Viso. To taka niewielka osada, cała złożona z ładnych, kamiennych domków, jak je określiła Becia "z epoki jaskiniowców" :)

Za Case di Viso zaczyna się szuter. Przy końcu doliny skręcamy w drogę wspinającą się serpentynami po zboczu. Kamienisto-szutrowa droga wznosi się dość stromo do góry, ale jedzie się całkiem nieźle – w każdym razie mnie takie coś odpowiada. Jest na tyle stromo, że wysokości przybywa szybko, a zarazem wystarczająco łagodnie by dało się podjechać. Wiszące na niebie ciemne chmury mobilizują do tego by się sprężać. W porównaniu z mękami, które przeżywaliśmy wczoraj, na łatwym podjeździe na Passo di Gavia, dzisiaj zdobywanie wysokości idzie nam wprost znakomicie.
Przed 13:00 docieramy do leżącego na wysokości prawie 2500m npm malutkiego schroniska. Do przełęczy zostało już tylko jakieś 130 metrów różnicy poziomów. Zatrzymujemy się więc, by chwilę odpocząć i rozejrzeć się po okolicy.

Znajdujące się w pobliżu pozostałości okopów przypominają o tym, że podczas I wojny światowej przebiegała tędy linia frontu. To właśnie wtedy powstała droga, którą dzisiaj przyjechaliśmy – podobnie jak wiele innych dróg w Alpach, została zbudowana po to by zaopatrywać wojska. Zwiedzamy okopy, robimy zdjęcia. Do towarzyszących nam od rana ciemnych chmur zdążyliśmy się już przyzwyczaić i przestaliśmy się nimi zbytnio przejmować. Chwila odpoczynku przy schronisku wydłuża się więc do prawie godzinki...
Wreszcie ruszamy w kierunku przełęczy. Prowadzi tam dalej szutrowo-kamienista droga, którą przyjechaliśmy. Kawałek da się jeszcze podjechać, ale później o jeździe nie ma już mowy – droga wznosi się piekielnie stromo, na tyle stromo, że nawet iść jest ciężko. Po mniej więcej 20–25 minutach docieramy do przełęczy. Forcellina di Montozzo, 2613m npm. Tutaj zmiana dekoracji – naszym oczom ukazuje się widok na drugą stronę, na dolinę Val Montozzo. Ku mojemu zaskoczeniu dolina opada łagodnymi zboczami, a prowadząca w dół ścieżka wygląda na dosyć łatwą.

Na przełęczy jest dość chłodno i wieje wiatr, nie zabawiamy więc tutaj zbyt długo. Puszczam Beatę przodem, a sam siedzę jeszcze parę minut na górze podziwiając widoki i czekając aż się kawałek oddali, żeby później móc rozkoszować się zjazdem w jednym kawałku, nie musząc przerywać go zbyt często czekaniem na nią. Singletrack jest rzeczywiście zupełnie łatwy, bardzo przyjemny do jazdy, nie sprawia problemów i jedzie się bardzo płynnie. I tak jest mniej więcej do wysokości 2350m npm. W tym miejscu dolina nagle zaczyna opadać gwałtownie w dół. Z tego miejsca po raz pierwszy widać Lago di Pian Palu – śliczne turkusowe jeziorko, leżące gdzieś tam w dole, kilkaset metrów niżej.

 



Ale czasu na podziwianie uroków przyrody nie ma, bo gonią nas teraz już nie tylko naprawdę ciężkie, czarne chmury, ale i złowrogie pomruki nadciągającej burzy. Zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Schronić się nie ma gdzie – jesteśmy w otwartym terenie, na stromym, skalistym zboczu. Zaczyna się robić nerwowo. Cholera, mogliśmy tyle nie siedzieć przy tym schronisku... Można to było przewidzieć, że z takich chmur po prostu musi być burza... Ale przebijające się przez chmury słońce uśpiło moją czujność.

Na razie spadają na nas tylko pojedyncze krople deszczu, wiatr też się uspokoił – typowa cisza przed burzą. Niestety, właśnie tutaj lekki, łatwy i przyjemny singletrack się skończył, a zaczyna się trudniejszy odcinek zjazdu. Ścieżka staje się teraz mocno kamienista i lawirując pomiędzy skałami opada stromo w dół. Beata nawet nie próbuje zjeżdżać. Ja staram się jechać. Pora co prawda nie jest najodpowiedniejsza na ćwiczenie techniki jazdy, ale cóż, i tak muszę czekać na moją towarzyszkę, więc balansując ciałem i wisząc tyłkiem dosłownie nad tylnym kołem próbuję pokonać jak największą część zjazdu na rowerze. Nie wszystko da się zjechać, bo są też odcinki zbyt strome i zbyt skaliste jak na moje możliwości i w kilku miejscach trzeba zsiąść z roweru. Pomimo tego zjazd sprawia mnóstwo radości. Jest ciężki ale bardzo satysfakcjonujący.

Po jakichś 15 minutach, mniej więcej na wysokości 2200m npm napotykamy niespodziewanie wiszącą skałę. Ponieważ w międzyczasie zdążyło się już rozpadać na dobre, nie wahamy się ani chwili by skorzystać z tego nieoczekiwanego daru od losu :) Zagłębienie w skale idealnie nadaje się na kryjówkę przed burzą. Deszcz leje już na całego, chmury schodzą coraz niżej i jezioro, które jeszcze przed chwilą widać było w dole, teraz kryje się we mgle. Po mniej więcej godzinie deszcz w końcu ustaje. Jest bardzo mokro, ale już nie pada, trzeba więc ruszać w drogę.

Zjazd w dalszym ciągu jest ciężki i trudny technicznie, a mokre i śliskie podłoże jeszcze bardziej podnosi poziom trudności i dodaje mu atrakcji. Trzeba się bardzo delikatnie obchodzić z hamulcami. Nie wszystko da się zjechać, w kilku miejscach trzeba sprowadzić rower, ale pomimo tego jazda stanowi bardzo fajne wyzwanie. Wijąca się przez las ścieżka sprowadza nas na dół, nad śliczne jeziorko Lago di Pian Palu.

Objeżdżamy jezioro ścieżką wzdłuż brzegu. Po burzowych chmurach nie ma już śladu, świeci słońce, aż nie chce się wierzyć, że przed niecałą godziną było ciemno, pochmurno i lał deszcz. Przejeżdżamy przez wykuty w skale tunel, a potem przez zaporę spiętrzającą wody tego sztucznego jeziorka.

 



Dalsza droga prowadzi przez las. Jedziemy w dół, najpierw kawałek szutrem, później droga staje się asfaltowa. Długi, łagodny zjazd, w błyskawicznym tempie sprowadza nas do miejscowości Peio Fonti, a później serpentynami na dno doliny Val di Peio. Asfaltowa, prowadząca cały czas lekko w dół droga, sprowadza nas bez wysiłku do doliny Val di Sole.


Transalp – wyprawa przez Alpy na rowerze górskim - cześć I.

Zapraszamy na ostatnią części relacji!

Pełną relację, więcej zdjęć, mapki, profile trasy oraz inne informacje na temat wyprawy i jej organizacji można znaleźć na stronie www.transalp.pl