Mała Fatra - moja samotna wyprawa

Drukuj

Góry Małej Fatry przykuły moją uwagę już w roku poprzednim. Miałem jechać w nie zNo właśnie. Czasami życie układa się tak, że z planów nic nie wychodzi.

Powoli do tego się przyzwyczajam. Nie miałem więc innego wyjścia, jak pojechać samotnie. Skorygowałem plany, zmieniłem środek transportu, wsiadłem na rower i pojechałem przed siebie. Postanowiłem, że w drodze będę improwizował i nie trzymał się sztywno planu, bo pewnie i tak podróż przyniesie sporo niespodzianek. Nie myliłem się, a moje podejście sprawiło, że mogłem cieszyć się z podróży na bieżąco. Trochę obawiałem się samotności, która miała trwać 9 dni. Jak to zwykle bywa, obawy okazały się bezpodstawne…

Dzień 1. Początek.

Dystans – 90 km.
Trasa – Racibórz, Hlucin, Ostrawa, Pribor, Frenstat pod Radhostem, Roznov pod Radhostem.

Bagaże spakowałem, jak to mam w zwyczaju, dzień wcześniej. W trasę wyruszyłem zaraz po pracy, czyli około godziny 15ºº. Obawiałem się dwóch rzeczy: czy zdołam dotrzeć na pole namiotowe do Horni Becvy przed zmrokiem, jak sobie założyłem i czy uda mi się uniknąć deszczu, bowiem na horyzoncie zaczęły zbierać się ciemne chmury. Być może udałoby mi się i jedno i drugie, ale niestety zamiast ominąć Ostrawę szerokim łukiem, to wpakowałem się w sam środek miasta. Nie muszę dodawać, że pobłądziłem i dopiero po dobrej pół godzinie udało mi się obrać odpowiedni kierunek. Dalej trasa wiodła zgodnie z planem, choć…No właśnie. Po drodze zaczęło kropić, a ja nie byłem przekonany co do tego czy przed zmrokiem dotrę do wyznaczonego celu. Całe szczęście, że wcześniej zaznaczyłem na mapie wszystkie pola namiotowe w okolicy. Zamiast w Horni Becva rozbiłem się w Roznovie pod Radhostem. Decyzja okazała się słuszna, bo już w momencie rozkładania namiotu zaczęło padać. Szczęście czy wynik mądrego postępowania?

Wniosek nr 1. Nie trzymaj się sztywno planu. Czasami warto improwizować.

Dzień 2. Łysa Góra.

Dystans – 132 km.
Trasa – Roznov pod Radhostem, Frydlant nad Ostravice, Lysa Hora (1323 m n.p.m.), Frydlant
nad Ostravice, Frenstad pod Radhostem, Roznov pod Radhostem.

Całą noc padało, a i ranek nie zapowiadał się ciekawie. Czarne, deszczowe chmury spowiły całą okolicę, więc siłą rzeczy zastanawiałem się, co począć. Po chwili namysłu postanowiłem zaryzykować i zrealizować plan, czyli wjechać na Łysą Górę, będącą najwyższym szczytem Morawskośląskich Beskidów. Szosa prowadząca w kierunku granicy cały czas lekko pnie się w górę, więc podjazd nie był łatwy. Dobrze, że jechałem tylko z małym bagażem, na który składał się prowiant i woda mineralna. Kiedy dojechałem do rozwidlenia dróg za miejscowością Horni Becva, odbiłem w lewo i ruszyłem w kierunku Frydlantu nad Ostravicą. To była chyba najpiękniejsza trasa, jaką do tej pory jechałem. Nie dość, że wiodła przez gęsty las w otoczeniu gór, to jeszcze malownicze jezioro widniejące z prawej strony mocno działało na wyobraźnię. No i oczywiście prawie cały czas jechałem w dół, a to jest to, co każdy rowerzysta lubi najbardziej. W mieście skręciłem w kierunku Prazma, by po kilkunastu kilometrach stanąć u podnóża Łysej Góry. Wieża telewizyjna stojąca na szczycie widoczna była już dużo wcześniej – teraz wypadało tylko do niej dojechać. Gdybym wiedział, że rozpocznę podjazd mając już 68 km w nogach, to być może inaczej rozwiązałbym całą sytuację, a tak…Do podjechania było 8 km ze średnim nachyleniem rzędu 10% i chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że był to najtrudniejszy podjazd, jakim do tej pory jechałem. Pradziad w paśmie Jesenników wygląda przy Łysej Górze jak jej znacznie młodszy brat. Dotarcie na szczyt zajęło mi godzinę, która ciągnęła się w nieskończoność. Podjazd okupiłem niemalże zawałem serca i litrami potu pozostawionymi na asfalcie, ale…opłaciło się. Widoki ze szczytu są niebotyczne, wszędzie widnieją góry, a miasta wyglądają jak zabawkowe makiety. Coś wspaniałego. Po nasyceniu się górskim klimatem z powrotem zjechałem do Frydlantu, a stamtąd do obozu w Rożnowie. Nie muszę dodawać, że ciągle towarzyszył mi deszcz, gdyż pogoda po zjeździe szybko się pogorszyła. Czy Czesi są aż tak niegościnni? Nie, to wykluczone, choć mogli zamówić ciut lepszą pogodę… Kiedy dojechałem do obozu okazało się, że zorganizowano tam jakiś koncert rockowy. Nigdy nie przypuszczałem, że czeski rok może być tak przyjemny dla ucha. A może tak mi się tylko wydawało? Ach, to zmęczenie…

Wniosek nr 2. Czasami lepiej nie wiedzieć, co nas czeka, bo moglibyśmy nie podjąć się
wyzwania.


Dzień 3. Słowacja wita.

Dystans – 89 km.
Trasa – Roznov pod Radhostem, Makov, Zilina, Varin.

Dzień rozpocząłem od prawie 15-sto kilometrowego podjazdu do granicy. Po drodze minąłem kilku sakwiarzy, z którymi wymieniłem pozdrowienia oraz uciąłem sobie pogawędkę ze starszym Czechem, którego interesowało skąd i dokąd jadę oraz ile kilogramów wiozę ze sobą. Mój chwilowy towarzysz szybko uciekł w momencie, kiedy droga wyraźnie zaczęła się wznosić. Przełęcz Bumbalka, w kierunku której zmierzałem, nie była może zbyt wysoka (860 m n.p.m.), ale i tak zostawiłem na asfalcie trochę zdrowia i potu. Nie zdziwię się, jeśli Czesi będą musieli remontować drogę, kiedy okaże się, że sól zniszczyła nawierzchnię ;). Z przełęczy zjechałem do miejscowości Makov, by po chwili znowu przez dobre 2, może 3 km, jechać ciągle pod górę. Taki jest urok gór…Wspaniałe widoki i fantastyczne, szybkie zjazdy są nagrodą za wielogodzinny wysiłek włożony w mozolne wspinanie się pod górę. Nie inaczej było i tym razem. Zjazd w kierunku Żyliny, długi na jakieś 10 km, był niesamowity. Dobrze, że moja droga wiodła w kierunku Małej Fatry, a nie odwrotnie, bo z całym majdanem wiszącym na rowerze ten podjazd byłby morderczy. W Żylinie nie zatrzymałem się na długo, a samo miasto minąłem obwodnicą i udałem się w kierunku Terchovej. Kiedy zatrzymałem się w miejscowości Varin, zapytałem miłego Słowaka lejącego piwo w przydrożnej budce, czy autokemping w Terchovej istnieje i czy jest czynny. Całe szczęście, że to zrobiłem, bowiem okazało się, że kempingu już tam nie ma. Zatrzymałem się zatem na autokempingu w Varinie, który to miał posłużyć za moją bazę wypadową w góry Małej Fatry. Z miejsca, gdzie nocowałem, doskonale widać było łagodne grzbiety górskie, a ja nie mogłem doczekać się chwili, kiedy znajdę się w samym sercu fatrzańskich gór…Na kolację postanowiłem zrobić sobie zupkę chińską. Jako że nie dysponowałem naczyniem, w którym mógłbym zagotować wodę, udałem się do faceta, który obsługiwał mały bar na kempingu i poprosiłem go o wrzątek. Kiedy zobaczył moją zupę powiedział, że tego paskudztwa nawet jego kocur by nie zjadł. Ja zjadłem…Odbija mi się do dzisiaj…

Wniosek nr 3. W podróży mało jest ludzi, którzy chcą ci zaszkodzić. Większość chce po
prostu pomóc.

 



Dzień 4. Serce Małej Fatry.

Wstałem wcześnie rano i od razu udałem się na szlak. Nawet śniadanie jadłem w drodze – tak bardzo spieszyłem się, by w końcu poczuć świeżość górskiego powietrza. Swoją wędrówkę rozpocząłem w miejscowości Krasnany i aż do sedla Priehyb (1462 m n.p.m.) szedłem niebieskim szlakiem. Podejście było długie i monotonne, a ja myślałem, że nigdy się nie skończy. Kiedy doszedłem do przełęczy okazało się, że właśnie znajduje się na głównym grzbiecie Małej Fatry. Przede mną rozpościerały się wspaniałe widoki zarówno na szczyty fatrzańskiego pasma, jak i na góry odległe o wiele kilometrów. Z przełęczy odbiłem w lewo i grzbietem przeszedłem przez Maly Kryvan (1670 m n.p.m.), by dotrzeć do najwyższego szczytu Małej Fatry, Velkego Kryvania (1708 m n.p.m.). Niedługo po mnie na szczyt dotarła jakaś polska wycieczka i nie było możliwości w ciszy i samotności delektować się pięknem gór. Szkoda. Wszechogarniająca komercja zabija wszystko to, co jest istotą gór, co powoduje, że właśnie tam czuję się jak u siebie…Z Velkego Kryvania zszedłem do Chaty Vratnej i stamtąd autobusem dotarłem do obozu.

Wniosek nr 4. Góry są piękne, pod warunkiem, że są dzikie.

Dzień 6. Ponownie góry.

Z samego rana nad kempingiem przeszła burza i zlała wszystko dookoła. Kiedy wystawiłem nos z namiotu okazało się, że cała okolica zasnuta jest gęstymi chmurami. Zastanawiałem się, co robić – czy zaryzykować możliwość zmoknięcia i jednak wyjść w góry, czy też poleżeć w namiocie, ale stracić praktycznie cały dzień. O 11ºº postanowiłem – wychodzę. Na grzbiet dostałem się dobrze już mi znanym niebieskim szlakiem, jednakże z sedla Priehyb odbiłem w prawo. Nad głową cały czas przewijały się chmury, ale nie padało. Gdzieniegdzie rozpogadzało się, szczególnie w dolinach, więc była szansa na lepszą pogodę. Grzbietem przeszedłem przez szczyty Stracenec (1512 m n.p.m.) oraz Suchy (1467 m n.p.m.). O ile podejście na Velkiego Kryvania, które zaliczyłem wczoraj, było łagodne, to teraz musiałem się momentami trochę wysilić, co sprawiło mi sporą satysfakcję. Pogoda z minuty na minutę stawała się lepsza, a widoki piękniejsze. Z Suchego czerwonym szlakiem zszedłem do miejscowości Strecno, po drodze oglądając jeszcze Stary Hrad i przełom najdłuższej rzeki Słowacji - Wag. Po całym dniu wędrówki byłem zmęczony, ale i niezwykle usatysfakcjonowany. Na szlaku spotkałem tylko dwie osoby. Coś niemożliwego. W zasadzie tylko ja, chmury spowijające szczyty, wiatr chłodzący moją spoconą twarz, ptaki radośnie latające nad głową, wszechogarniająca przestrzeń…Nie słyszałem w około ludzkich głosów, lecz tylko swoje kroki i głęboki, miarowy oddech. Tego właśnie szukam w górach. Wolności, spokoju, ciszy…Przez cały dzień biłem się ze swoimi myślami. Wspominałem, marzyłem, planowałem…Ten dzień zapamiętam na długo…

Wniosek nr 5. Samotność jest o niebo lepsza, niż nieodpowiedni towarzysz.

 



Dzień 6. Martinske Hole.

Dystans – 62 km.
Trasa – Varin, Martin, Martinske Hole (145 m n.p.m.), Martin, Varin.

Obudziłem się z…ogromnym bólem ud. Dwa ostatnie dni w górach dały mi nieźle popalić i mimo niezłej kondycji mocno to odczułem. Zastanawiałem się czy w ogóle gdziekolwiek ruszać się z obozu, bo plan, który sobie założyłem, czyli wjazd na Martinske Hole, wydawał się niemożliwy do zrealizowania. Po chwili namysłu postanowiłem jednak spróbować. Droga do Martina wiodła piękną, choć bardzo ruchliwą drogą wzdłuż rzeki Wag. Kiedy dojechałem do miasta musiałem popytać, którędy na górę i…po prostu tam wjechać. Łatwe? Obawiałem się, że podjazd będzie porównywalnie trudny do tego, który prowadzi na Łysą Górę, ale już po kilku kilometrach okazało się, że tak nie jest. Był zdecydowanie łatwiejszy, choć ostatnie 2 kilometry dały mi w kość. Uda dokuczały, ale nie poddawałem się. Po drodze spotkałem jeszcze kilka słowackich bikerek, które raźno waliły pod górę. „Ahoj” w ich wykonaniu brzmiało naprawdę słodko. Cały podjazd naznaczyłem kroplami potu, które rytmicznie skapywały mi z brody na asfalt. Po około półtorej godziny byłem już na szczycie. Porywisty, zimny wiatr, nie pozwolił mi długo tam zabawić, więc po krótkim posiłku ruszyłem w dół. Nawierzchnia nie była już pierwszej świeżości, więc ręce cały czas spoczywały na hamulcach. Ilość zakrętów także nie sprzyjała szybkiej jeździe. Potem jeszcze tylko droga powrotna do obozu i zasłużony odpoczynek przed kolejnym, taką miałem nadzieję, pięknym dniem w górach.

Wniosek nr 6. Nigdy się nie poddawaj.


Dzień 7. W kierunku Rozsutców.

Znakiem szczególnym Małej Fatry nie jest jej najwyższy szczyt, Velki Kryvan, lecz Velki i Maly Rozsutec. Te dwa szczyty, przypominające swoją budową raczej tatrzańskie kolosy, odróżniają się od pozostałych, łagodnych gór Małej Fatry. Postanowiłem sprawdzić czy rzeczywiście są tak piękne, jak czytałem i…nie zawiodłem się. Z samego rana autobusem dojechałem do wioski Stefanowa, a stamtąd zielonym szlakiem na sedlo Medziholie, by wejść na czerwony szlak, który bezpośrednio wiedzie na Velkego Rozsutca (1609 m n.p.m.). Nie przypuszczałem, że wejście na tego majestatycznego kolosa, rzucającego swój cień na Kremenną Dolinę, sprawi mi tyleż trudności, co satysfakcji. Droga na szczyt ubezpieczona jest łańcuchami i poręczami, więc trzeba zrobić użytek nie tylko z nóg, ale także rąk. Wprawdzie skala trudności podejścia jest umiarkowana, choć człowiekowi nieobytemu z górami może sprawić kłopot. Na szczycie większego z braci Rozsutców znajduje się krzyż, podobnie jak na tatrzańskim Giewoncie. Oparty o niego wpatrywałem się w otaczającą mnie przestrzeń…Czy jestem w stanie słowami opisać to, co czuję w górach? Kiedy samotnie przedzieram się leśnymi duktami i kamiennymi szlakami, kiedy w pocie czoła pokonuję przewyższenia, kiedy krok po kroku wchodzę wyżej i wyżej…W kierunku marzeń…Czy ktoś, kto sercem nigdy nie był związany z górami może wiedzieć, co czuje człowiek, który osiąga cel, wchodzi na szczyt, z którego patrzy w dół, na doliny, wioski, miasta?…Który na górskich kamieniach pozostawia pot, a nierzadko także krew i łzy?…Po zejściu z Velkego Rozsutca wszedłem na jego mniejszy odpowiednik. Maly Rozsutec (1343 m n.p.m.) także może zmęczyć, ale jest wart wysiłku. Łańcuchy są nieodzowne, by dostać się na szczyt. Takie podejścia naprawdę cieszą, bowiem nie ma nic gorszego, niż nudne, wielogodzinne trasy bez większych trudności technicznych. Ze szczytu zszedłem w kierunku dolinek zwanych dierami (Horne, Nove i Dolne) i tutaj spotkała mnie kolejna niespodzianka. Trasa wiodąca bajecznym wąwozem ubezpieczona jest drabinkami, mostkami i poręczami, a ja kroczyłem w samym jego centrum, pod nogami mając rwący strumyczek momentami przechodzący w malownicze wodospady. Coś pięknego! Powrót do obozu był już mniej przyjemny. Ogarnęło mnie uczucie dziwnej stagnacji, bowiem zamiast podążać przed siebie i poznawać nowe miejsca, musiałem wrócić do dobrze mi już znanego kempingu. To samo otoczenie i te same twarze zaczęły już mnie nudzić, ale postanowiłem, że zrealizuje plan, więc muszę zostać jeszcze jeden dzień. No cóż, przecież ponownie wyjdę w góry, a do obozu wrócę popołudniu…

Wniosek nr 7. Droga jest celem.


Dzień 8. Pożegnanie z górami.

Obudziłem się wcześnie rano i po raz kolejny udałem się autobusem do Stefanowej. Tym razem moja trasa wiodła grzbietem przez dwa bardzo łagodne szczyty – Stoha (1607 m n.p.m.) i Chleba (1645 m n.p.m.). Mimo, że podejścia nie były trudne, to jednak ich długość i przewyższenia pokonane po drodze mocno mnie zmęczyły. Te dwa szczyty były w zasadzie ostatnimi, które chciałem zaliczyć podczas mojego pobytu w Małej Fatrze, więc podczas zejścia ogarnęło mnie uczucie spełnienia i zadowolenia z dobrze wykonano planu. Mój pobyt w malowniczych i pięknych górach Małej Fatry dobiegł końca. Mogę tylko żałować, że trwał tak krótko, choć i tak zobaczyłem chyba wszystko, co chciałem zobaczyć. Kiedy wracałem autobusem do obozu, jeszcze raz rzuciłem okiem na rozpościerające się za mną szczyty. Velky Rozsutec, Stoh, Chleb, Velky Kryvan, Suchy…Zostawiłem na nich mnóstwo potu, zdrowia, serca…Z wysiłkiem przedzierałem się grzbietem od jednego do drugiego podziwiając całe otoczenie, wdychałem świeże, górskie powietrze, wlepiałem wzrok w płynące nad moją głową chmury, pozwalałem ponieść się fantazji i marzeniom…Teraz to wszystko się kończy. Żal…

Wniosek nr 8. Wszystko ma swój koniec, ale każdy koniec rodzi nowy początek.

Dzień 9. Powrót.

Dystans – 143 km.
Trasa – Varin, Żylina, Cadca, Cesky Tesin, Karvina, Bohumin, Chałupki, Racibórz.

Z rana zwinąłem namiot i ruszyłem w drogę. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do domu, więc przez poszczególne wioski i miasta jechałem tranzytem. Co chwilę oglądałem się za oddalającymi się górami. W Czechach góry pozostawały pomału wspomnieniem, a ja wjechałem na zdecydowanie bardziej płaskie tereny. Jechałem główną drogą, więc jazda nie była zbyt przyjemna. Mnóstwo samochodów, tirów i smród spalin. Beznadzieja. Tak szybko jak wydostałem się z gór, tak też od razu zacząłem za nimi tęsknić. Przez całą drogę układałem w głowie plan na kolejny wypad, tym razem chyba ciut dłuższy i bardziej ambitny. Zobaczymy czy uda się go zrealizować. Życie nauczyło mnie już, że z planów często nic nie wychodzi, a do podróżowania najlepiej pasuje słowo improwizacja. Dzięki swobodnemu podejściu do podróży, to droga dopasowuje się do mnie, a nie ja do niej. Oczywiście ogólny plan wyprawy jest bardzo wskazany, ale to, co naprawdę wydarzy się w trasie, jest często niezależne od nas. Około godziny 16:00 byłem już w Raciborzu i z bólem serca wróciłem do nudnej i szarej rzeczywistości…

Wniosek nr 9. Powroty do domu są słodkie – do szarej rzeczywistości nie.

Wypad w Małą Fatrę był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Niesamowite widoki, mała liczba turystów, wspaniała okolica…Czego można chcieć więcej od gór? Wprawdzie Mała Fatra to nie Alpy, czy chociażby Tatry, ale i tak zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Czy żeby poczuć ducha gór trzeba zdobywać najwyższe szczyty na Ziemi? Czy żeby cieszyć się wolnością trzeba jechać daleko i za dużą kasę? Czy żeby rozkoszować się naturą trzeba znaleźć się w dzikiej dżungli? Ja już znalazłem odpowiedzi na te pytania…Okazało się również, że samotna wyprawa działa kojąco na moją serce, zaspokaja moje duchowe potrzeby, jest tym, co kocham najbardziej. Tylko ja, droga wijąca się serpentynami pod górę, pot spływający po ogrzanych słońcem policzkach, usta łapczywie łapiące powietrze…Teraz czas na kolejne wyzwanie. Poczekam i zobaczę, co przyniesie mi życie…


Więcej relacji znajdziecie na: https://ngt.pl/users/franc/