Nie musiałem długo przekonywać do mojego wyboru siostrę i Grześka (partnera z teamu z BikeChallange). Wszyscy z chęcią przyklasnęli i tak oto znaleźliśmy się 11 sierpnia pod Operą Leśną w Sopocie. Po kontroli policji (pierwszy raz w życiu spotkałem się z takim zjawiskiem :) ) ruszyliśmy w długą i dość monotonną podróż. Zapoznawszy się z listą filmów okazało się, że podróż będzie jeszcze dłuższa...
36 godzin później byliśmy już w Nicei, gdzie czekało nas pierwsze starcie z namiotami! Jako że ziemia francuska jest taka jak znajomość języków obcych przez tubylców w ruch poszły wszelkiego rodzaju przyrządy do wbijania śledzi (patrz kamienie, młotki, klucze do roweru). Kolejnym wyzwaniem było zrobienie obiadu, lecz na szczęści dziewczyny stanęły na wysokości zadania. Potem nastała ogólna integracja, czyli wszyscy poszli spać :)
Następnego dnia przejechaliśmy piekielnie wymagający odcinek: z campingu na prom (20km) i z portu w Bastii na camping (13km). Pomiędzy tymi OS'ami mieliśmy na szczęście ok. pięciogodzinny pit-stop na promie, gdzie mogliśmy zregenerować siły. Po dotarciu do celu po raz kolejny musieliśmy podjąć walkę z namiotami i obiadem, lecz z dnia na dzień szło nam to coraz lepiej.
14.08 czekał na nas pierwszy poważny odcinek z zaplanowanej wycieczki. Do pokonania mieliśmy 97km w głębi lądu z Basti do Illa Rouse. Jak na pierwszy dzień nie wydawało się dużo, lecz musieliśmy stawić czoła notorycznie przebijanym dętkom. W ciągu całego wyjazdu padło ich około 15, z czego prawie połowa tego dnia. Poza tym nikt nie był przyzwyczajony do panujących na wyspie temperatur - żar lał się z nieba! Po mniej więcej 30km wszyscy z chęcią skorzystali z okazji zanurzenia się w mijanej rzeczce. Kilka kilometrów po orzeźwiającej kąpieli odłączyliśmy się z Grześkiem od grupy i resztę dystansu pokonywaliśmy sami. Niedaleko za Ponte Leccia rozpoczął się z podjazdem na 460m, który ciągnął się jak guma do żucia. Jedynymi marchewkami na kiju, które ciągnęły nas do góry były: uzupełnienie bidonów w busie, który stał na górze oraz perspektywa zjazdu. Poza wymienionymi profitami nagrodą okazał się też widok na pasmo gór w centrum wyspy, które podjeżdżając mieliśmy za plecami. Reszta dystansu upłynęła pod znakiem walki z wiatrem - objechaliśmy całą wyspę i zawsze, powtarzam ZAWSZE, wiało w pysk! Jedyną rzeczą, którą jeszcze zapamiętałem był przejazd przez Illa Rouse, gdzie ktoś dla żartów wylał asfalt na górze i poczekał aż spłynie na dół. Niestety jeden z naszych kolegów na drodze dojazdowej do campingu dość poważnie przykasował się i kilka następnych dni spędził w samochodzie =|
Następnego dnia mieliśmy do pokonania 96km do Porto. Na trasie napotkaliśmy 2 podjazdy na +400m n.p.m. Na pierwszym, 4-ro kilometrowym, myślałem, że wyzionę ducha, lecz duch postanowił zostać ujrzawszy zjazd i scenerie. Wtedy też dowiedziałem się, dlaczego Korsyka nazywana jest 'L'Ile de Beaute', a to był dopiero 2 dzień naszego tourne. Ponadto 10km ciągłego zjazdu w głąb doliny zrekompensował wszelkie trudy podjazdu. Następny podjazd był już znacznie łagodniejszy (rozłożony na około 11km), a słońce też jakoś słabiej świeciło. Na przełęczy, która okazała się tamtejszą granicą województw, po raz kolejny uzupełniliśmy bidony (Michał jesteś wielki!). Następnie mieliśmy do czynienia z prawdziwą nirwaną! Przez resztę dnia prawie cały czas zjeżdżaliśmy po krętych drogach położonych nad morzem ... aż brak słów, które mogłyby to opisać! Niestety tego dnia ja i Grzesiek mieliśmy dyżur w „kuchni”, więc też szkoda gadać =)
Pierwsza część następnego dnia minęła pod znakiem kolejnych rewelacyjnych widoków, krętych dróg i podjazdu. Trasa bez problemów mogłaby się porównywać z włoskimi drogami górskimi, a panujące temperatura do tropików. Na szczęście istnieje sprawiedliwość na tym świecie i to co wyjechaliśmy zjeżdżaliśmy przez mniej więcej ten sam czas =) Po południu zatrzymaliśmy się na popołudniowy postój na plaży (koło Sagone), żeby nie jechać w największym upale. Niektórzy dzielni uczestnicy postanowili się wykąpać mimo braków pryszniców.
Wypoczęci, schłodzeni i nie zmieszani kontynuowaliśmy naszą wyprawę. Na trasie czekał już na nas z wytęsknieniem jeszcze jeden podjazd na 430m (przełęcz tuż za Tiuccią). Nawet na GoogleEarth widać jaki to zakręcony wjazd! =) Jednakowoż opłacało się. W zamian otrzymaliśmy możliwość podziwiania przepięknego widoku z pizzerii na samej przełęczy oraz pokonania kolejnego dluuuugieg zjazdu ciągnącego się praktycznie do samego Ajaccio. Przejazd obwodnicą i dojazd do Portoccio należał do tych odcinków, które po prostu trzeba było przejechać … ruch jak w zwykłym mieście, a atrakcji brak. W sumie tego dnia zrobiliśmy około 100km.
Po dniu regeneracji, napraw i ogólnego lenistwa musieliśmy stawić czoła kolejnemu OS'owi. Tym razem było to ok. 124km prowadzące do najbardziej na południe wysuniętego miasta na Korsyce - Bonifacio. Standardowo mieliśmy kilka premii górskich - zwłaszcza tuż za Portigliolo, oraz w Sartène. W tym drugim jechaliśmy już z Grześkiem sami, więc nie wiemy jak reszta, ale pierwszy raz przeszła nam przez głowy myśl wrzucenia młynka. Nachylenie dochodzące do 20st i świecące słońce sprawiało, iż poczułem, że żyje! Na szczęście zjazd przyszedł w porę i wizja najmniejszej zębatki odeszła w siną dal. Jednakże ostry podjazd boli przez całe życie i kilka kilometrów dalej na pytanie "My jedziemy w dól czy po płaskim?" otrzymałem odpowiedź "POD GÓRE!" Mijając Roccapina'e mało co nie spadłem z roweru! Widok zapierający dech w piersiach niezależnie od ich wielkości! Niebieskie morze, skalisty brzeg oraz Sardynia w oddali. Po nacieszeniu się widokami pojechaliśmy w stronę Bonifanio. Niestety to był ostatni raz kiedy mieliśmy do czynienia z podjazdami, zjazdami oraz taką scenerią.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Bonifacio. Jest to położone częściowo na cyplu, a częściowo z zatoczce miasteczko. Polecam każdemu przejść wąskimi uliczkami, mariną oraz po murach obronnych. Kartki pocztowe wysyłane z tamtego miejsca wbrew pozorom nie są edytowane w PhotoShopie - tam na prawdę tak jest! Jedynym mankamentem jest dogadanie się z tubylcami – nawet w informacji turystycznej jak pytając po angielsku otrzymałem odpowiedz w żabojadzkim langue.
Kolejne dwa dni minęły pod znakiem płaskich nadmorskich dróg (~185km). Wschodnia część wyspy znacznie różni się od zachodniej, którą jechaliśmy wcześniej. Sporo zieleni, brak gór oraz spory ruch aut nie zachęca do jazdy, ale mimo wszystko uważam, że było warto. Jednocześnie chciałbym podkreślić mój podziw dla damskiej części grupy, która poza pojedynczymi przypadkami przejechała większość wyjazdu – moje gratulacje, a kolegom, którzy zostawali z tyłu polecam podszlifować formę :-P
Podsumowując:
Każdej osobie, która ma siłę w nogach i wole walki ze swoimi słabościami polecam wykonanie Tour de Corse. Jest to bardzo wymagająca i zróżnicowana wyspa jak chodzi o jazdę na rowerze. Na pewno sporym ułatwieniem był kierunek, w którym pokonywaliśmy trasę oraz fakt, iż wodę z kranu można pić bez obaw o zdrowie. Nie dalibyśmy sobie też rady bez Michała, Szymona oraz Tomka, którzy wszystko mieli pod kontrolą nawet w momentach zwątpienia =)
Foto: Marta Faryna, Michał Malinowski