Wiele poświęciłem, wiele poświęciłbym jeszcze gdyby było potrzeba. Dlaczego? Bo pewnego dnia patrząc na pewien ośnieżony szczyt powiedziałem: „Wrócę tu!”. Danego słowa trzeba dotrzymywać.
AUCANQUILCHA 2007
CALAMA - OLLAGUE
Kilkanaście godzin lotu i znów byłem na końcu świata. Straty własne: sakwa przednia z połową liofilizatów (specjalna żywność, posiłki łatwe do przygotowania w trudnych, górskich warunkach) - i na szczęście właściwie tylko to. Szczęście w nieszczęściu - każda inna sakwa zawierała rożne bardzo przydatne rzeczy. Jeszcze tylko kilka godzin oczekiwania i kolejny samolot. Z Santiago poleciałem na północ - do Calamy. Tam zaczęła się moja rowerowa eskapada. Calama jest pięknym miastem tylko dla mieszkańców Ollague:) Pozwólcie zatem, że nie będę się rozwodził nad urokiem pustynnego szkaradztwa. Ważne jednak jest to, że mają sklepy. Zakupiłem benzynę i uzupełniłem prowiant. Utraconą sakwę musiałem jakoś zastąpić - jej brak na przodzie byłby bardzo odczuwalny, pierwszy plan zakładał umieszczenie tam baniaku z wodą. W takiej sytuacji pozostała improwizacja – namiot choć znacznie większy, wagowo odpowiadał ocalałej przedniej sakwie.
Parę słów o pogodzie: niebo było czyściutkie, z rana chłodno temp. spadała do 0-3 stopni, ale w dzień ciepełko 25-28 C , w słońcu znacznie więcej.
Z Calamy wyruszyłem na północ. Na początku super lekki wiaterek i to w plecy, kilku niedzielnych rowerzystów po drodze, machamy łapkami, pełny luz. Wiaterek przybrał na sile, kierunek bez zmian, trzecia kosmiczna osiągnięta! Miałem nocować w Chiu Chiu, ale pomyślałem sobie: taki ładny wiaterek, ja żagielek niemały, można wykorzystać sprzyjające warunki! Kupiłem dwie wody jako uzupełnienie, jedną zresztą zaraz zgubiłem. Nieźle się zdziwiłem bo w sklepiku był też Powerade (Coca Cola to jednak potęga). Pokrzepiony ruszyłem dalej. Wiatr jakoś przestał współpracować, a właściwie ja jeszcze nie byłem na zajęciach: ¨Jak zamienić huragan z boku na pęd do przodu?¨. Rozważając ten problem szukałem miejsca na nocleg, ze względu na wiatr pożądane było miejsce osłonięte. Znaleźć osłonięte miejsce na pustyni to pewien problem, ale liczyłem, że może znajdę jakieś opuszczone obozowisko. Z braku takowego mój wybór padł na kilka kup piachu. Trzeba powiedzieć, że tu dość rzadko pada, a o tej porze roku w ogóle. Zamiast piachu jest więc lotny miał wdzierający się praktycznie wszędzie. W połączeniu z wiatrem sprawił, że zanim rozstawiłem namiot miałem ów piach dosłownie wszędzie. Fartuchy śnieżne to cudowny wynalazek, bo szpilki tak samo łatwo wchodziły w piach jak wychodziły. Noc była całkiem spokojna, nawet trochę przestało wiać. Całkiem ciepło, jak na 2800, jedynie -2 w porywach.
Z rana zamiast ciszy zawodził wiatr, trochę mi nie pasowało do schematu: wieje, ale od 2-3 po południu. Znowu nikt ze mną tego nie uzgadniał:) Lekko dotknięty afrontem, po pasjonującej walce z nadzwyczaj ruchliwym namiotem ruszlem w drogę. I tu kolejne zdziwienie – wiatr zupełnie nie wiał tam gdzie trzeba! Rozkoszując się wmordewindem, osiągając zawrotną prędkość 8 Machów (dla niedowiarków: km/h), zastanawiałem się dokąd mogę dojechać w tym tempie. Tak spędziłem upojne 3 godziny. Konstruktywne myślenie włączyło się po kolejnych dwóch. Wymyśliło: mam to w poważaniu! Tą oryginalną myśl przetłumaczyłem sobie na ¨łap camionete” - nie męcz się jak głupi – w końcu jesteś tu dla przyjemności. Było kilka rzeczowych argumentów typu brak wody i plan działania, który nie zakładał, że podroż do Ollague jest jedynym celem wyprawy. Po kolejnej godzinie jazdy camioneta się zmaterializowała w tumanach kurzu. Zapytałem z moim wybornym hiszpańskim akcentem: „Ascotan?” Nie wiedzieć czemu kierowca nie użył znanego mi zwrotu ¨Si¨ tylko dawaj mi opowiadać o swojej rodzinie i streszczać pierwsze sto tysięcy odcinków „Mody na sukces”. Po chwili przestał się wygłupiać i pomógł mi wrzucić rower na pakę. Razem z żoną próbowali reklamować Ollague jako lepszy cel podroży. Twardo obstawałem, że Ascotan z posterunkiem i mini stacyjką jest zupełnie ok. Po prostu brakło mi gestów by wyjaśnić, że mam misję alkoholową do spełnienia. Żubróweczka należała się carabinierom i basta. Ascotan, szybka akcja. Dopadłem carabiniera, zaatakowałem go znienacka flaszką, określiłem przyczynę uwielbienia dla władz policyjno-wojskowych (podczas poprzedniej wyprawy serdecznie ugościli parę moich przyjaciół, którym przytrafiło się dachowanie). Poprosiłem o wodę. W tych warunkach uznałem przelicznik 0,375 wódki za 5 litrów wody za całkiem uczciwy. I wcale nie czułem się jak antychryst! Zanim wyszedł z szoku uciekłem z przełęczy w dół. Jak tylko skończył się zjazd wpadłem na szóstkę rowerzystów z Hiszpanii, po tradycyjnej wymianie koszulek pojechaliśmy każdy w swoją stronę. Po kilku kilometrach znalazłem upragnione miejsce na nocleg. Pewną komplikacją była wysokość, 3800 do spory skok od 2800. Zastosowałem mieszankę tradycji lokalnej i nowoczesnych medykamentów: Mate de coca x2 + aspirin x2. Głowa nie przestała boleć od razu. Ale udało się usnąć.
Po kilku godzinach obudziłem się - skutek rewelacyjny, głowa nie boli, praktycznie wyspany zacząłem obserwować termometr. Nie wiedzieć czemu przy -8 w środku i –17 na zewnątrz zaprzestał działania. Po ogrzaniu baterii zaczął działać:). Musze zauważyć, że mój śpiwór jest do -17 otoczenia, więc naprawdę było mi ciepło! Być może to było jakieś załamanie pogody. Z rana zero wiatru, ale ruszyłem dopiero, gdy było około 0 stopni. Wiatr pojawił się dopiero około południa i przez dłuższy czas współpracował idealnie. Dopiero przed samym Ollague wiało z boku. W Ollague sporo zmian, znajomy kierownik już nie pracuje w hotelu, ale nadal miał spore chody:) Flaszkę przyjął bez problemu:), chyba po dzienniku przybiegł powiedzieć, że następnego będzie mocno i zimno wiało. Ustaliłem, że maniana maniana to nie maniana i że następnego dnia będę się aklimatyzował lokalnie. Dopiero kolejnego dnia miałem ruszyć na podbój Aucanquilchy. I ważna rzecz. W hotelu spotkałem dwóch Francuzów, z którymi pogadaliśmy przy kolacji. W wyniku czego ja się wzbogaciłem o 3 liofilizaty, a oni o xero z przewodnika o Calamie i dokladny plan zajęć w San Pedro. Od czterech tygodni jeździli po Chile i Boliwii. Od dziś postanowili nie poruszać się już na rowerach, nie pytałem, ale wyglądało, że zaplanowali niedoprowadzanie się do stanu trzeźwości przez ostatnich kilka dni do wylotu. Skąd ja to znam:)
AUCANQUILCHA
Cztery dni. Uwierzcie - starczyłoby na całą wyprawę.
Początek miał być łatwy. Pierwszy nocleg planowałem w miejscu znanym z ubiegłego roku. Wszystko w GPS´ie. Całkiem blisko, ot kilka godzin jazdy i tradycyjnego pchania roweru wyschniętym korytem rzecznym. Zaplanowane, wykonać. Wyjechałem z Ollague około 10-11, muzyczka z MP3, słoneczko, lekki wiaterek. Idylla w Andach. Wiaterek po pół godzinie pozwolił mi pobić nowy rekord w jeździe po płaskim. 5 km/h i tętno bliskie maksa. W oddali zobaczyłem innego rowerzystę, wykonaliśmy razem finisz przed chyba-dzis-juz-zamknieta kopalnią Amincha. To się zdarza często narwanym rowerzystom, którym zawsze zależy na wygranej. Tylko tu zasady były nieco inne. Wygrywał raczej ten, któremu udało się schować za pierwszym. Wiaterek nabrał siły (musiał coś brać, bo tak sam z siebie to raczej nie dałby rady), ważna okazała się też okolica. Hałdy siarki stanowiły doskonałe źródło amunicji. Pierwsze uderzenie boleśnie odczułem na twarzy. Zawodnicy (czyli Indianin i ja) przyjmując pozycje obronne – twarz równolegle do podłoża, na wysokości kierownicy - brali pociski na kask (znaczy ja, bo mój towarzysz miał byleco na głowie). Tak pchając nasze mustangi zmierzaliśmy do lotnej premii, czyli torów kolejowych. Prędkość 3,5 o ile wiaterek nie wiał na maksa. Na taki obrazek pojawił się samochód. Dawno nie widziałem tak rozbawionych ludzi. Musieliśmy faktycznie zabawnie wyglądać! Tańczyliśmy z wiatrem. Tylko nam jakoś nie było do śmiechu. Choć pisząc uśmiecham się na to wspomnienie.
Kolejne trzy, czy cztery godziny były równie upojne, sceneria zmieniła się tylko na wyschnięte koryto rzeczne. W nocy cieplutko (-8C). Tak romantyczne przeżycia skłoniły mnie do decyzji by całą akcje przyspieszyć. Zamiast leniuchować i zrobić tylko 600 metrów przewyższenia (tak nakazuje rozsadek dla osoby niezaaklimatyzowanej) postanowiłem dołożyć te 200-300 metrów, czyli zanocować na przełęczy (około 5000 m n.p.m.). Nie bez znaczenia był tu również prawdopodobny zasięg GSM (jedna z kopalń ma większy budżet niż Ollague:)). Dzięki takiemu zabiegowi, teoretycznie mógłbym z tej bazy zaatakować Aucanquilchę.
Drugi dzień był pełen wspomnień. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem strzałkę z kamieni ułożoną przeze mnie blisko półtora roku temu. Kolejnym moim śladem był napis z siarki LIST i faktyczny list pozostawiony Agnieszce i Wojtkowi podczas poprzedniej wyprawy. Nie pamiętałem co napisałem, bardzo liczyłem, że mnie dogonią i pomogą zdobyć Aucanquilchę. Los zrządził inaczej, ale ten list był bardzo symboliczny. Niestety listu już nie było. Szkoda. Tak czy inaczej - miło było odnaleźć ślady swojej bytności na drugim końcu świata. Trzeba dodać, że po pierwszym huraganowym dniu, kolejny był bardzo ładny. Brak wiatru, słoneczko, piękne Andy wokół. Noc nerwowa, jak to przed atakiem. Ruszam ze wschodem słońca. VAMOS!!! I tu lipa, pierwsze kroki, zadyszka, łomot serca. A ja mam kawał najpierw do Campamento Aucanquilcha, nie mówiąc o samej górze. Narada z centrum wysokogórskim
(dzięki Aga:)). Decyzja: przenoszę bazę do Campamento Aucanquilcha – na 5200-5300. Korzyści: możliwość lepszej aklimatyzacji, blisko cztery godziny więcej na całą akcję trekkingową. Straty: głównie moralne autora – znowu wycofanie się. Kolejna uwaga: porzuciłem myśl o wykorzystaniu roweru w próbie zdobycia Aucanquilchy. Z jednej strony czas zrobił swoje i droga była właściwie lawiniskiem, a drugiej potrzebna byłaby bardzo, ale to bardzo dobra aklimatyzacja. To oznaczało konieczność pozostania przez dłuższy czas w Ollague i okolicy. Komuś załatwić tu wakacje? Mam już niezłe chody:) Założyłem zatem ostatni (teraz już wiem na pewno) obóz w Campamento Aucanquilcha. Nawet nieźle się złożyło, śnieg nie stopniał do końca, więc źródło wody było. Tylko pozornie, bo okazało się, że zbiornik na benzynę popuścił i więcej jej miałem w śpiworze niż do gotowania. To i brak liofilizatów zdefiniowało mój poziom determinacji. Szlag mnie trafi, niezależnie od wysokości, jeżeli będę musiał przyjechać tu jeszcze raz. A zostawić tak sprawy to nie honor. Próba została tylko jedna.
D-DAY
Wschód słońca, ja cały w bieli (przepraszam tych co nie rozumieją, musiałem
to napisać:)). Akcja!
Postanowiłem iść pozostałościami drogi. Na początku była ona w całkiem dobrym stanie i gdyby nie liczyć tzw. sypuchy byłaby do sforsowania na rowerze. Niestety im wyżej tym gorzej. Niektóre fragmenty zostały zasypane kamieniami, z sypuchą tworząc jednolite zbocze. Bardzo to utrudniało poruszanie się, choć w gruncie nie było niebezpieczne. Nachylenie nie było duże i nawet ¨pojechanie¨ oznaczałoby jedynie stratę czasu i energii. Co innego gdyby trzeba było przechodzić pod nawisami skalnymi, których elementy walały się pod nogami;)
Zapomniałem napisać, że napotkani na początku wyprawy Hiszpanie mówili, że wchodzili na Aucanquilchę. Ich ślady do pewnego momentu stanowiły dla mnie cenna wskazówkę. 20 albo 30 kroków, przerwa na parę głębokich oddechów, mozolne gramolenie się coraz wyżej. Romantyzmu co nie miara. Krok za krokiem. Coraz wyżej i wyżej. Zaczynam doceniać chodzenie – jest zdecydowanie mniej wymagające niż jeżdżenie na rowerze, który do podjeżdżania wymaga jednak drogi. Chyba się starzeję;) Po czterech godzinach docieram do kopalni. Fantastyczny widok, żółte ściany, pozostałości maszyn, mnóstwo dróg, dołów, wszechobecny zapach siarki i siarkowodoru(?). Piekło?
Tu mi się urwał ślad Hiszpanów, pewnie specjalnie weszli za zmarzły grunt;) Powoli odnajdywałem się w labiryncie dróg i ścieżek. Dobrą chwilę namierzałem najwyższy wierzchołek. Wolałem się nie pomylić. Bardzo dobra widoczność pozwala zachwycać się ogromem przestrzeni. Daleko w dole malutkie Campamento, dopiero wtedy uświadomiłem sobie – przecież to prawie 1000 metrów niżej. Droga, czy też cokolwiek co ją przypominało, skończyła się. Zadarłem głowę. Do szczytu zostało mi ponad 100 m w pionie. Sto metrów rumowiska skalnego. A wiaterek zaczynał dokazywać solidnie. Wyszukując większe i solidniej wyglądające odłamki starałem się wspinać. Nie dawało to specjalnych rezultatów, próbowałem innej drogi, i kolejnej. „Cholera” to nie to słowo, które gościło wtedy na moich ustach. W końcu zwierzęcy atak, do bólu w zmęczonych mięśniach, do ostatniego oddechu. Powiedziałem sobie: „Nie odpuszczę!” Gdy byłem tak blisko, gdy tyle poświęciłem by tu wrócić. No k... mać! W końcu zadziałało:) Wgramoliłem się na szczyt. Okrzyk zwycięstwa, plakietka, podpis, zdjęcia, uściski dłoni, wizyty w zakładach pracy. Udało się!!! Wiatr był tak silny, że stojąc nie byłem w stanie utrzymać równowagi. Zziębnięty ruszyłem w dół, spragniony sięgnąłem do camelbaka. Nagryzając ustnik poczułem chrzest lodu. Ups...
Po ponad dwóch godzinach byłem na dole. Szybkie pakowanie i do cywilizacji. Hahaha! Znaczy do Ollague. Byłem bardzo zmęczony, ruchy były powolne, jakby w zwolnionym tempie. Wiatr wiał w dobrą stronę... Ruszam. O jedno dobrodziejstwo za dużo. Porywisty wiatr i z górki, z trudem panowałem nad rowerem. Czekało mnie czterdzieści kilometrów zjazdu. Normalnie ekstra zabawa, ale nie gdy człowiek się ledwie kupy trzyma. Nie miałem wystarczająco dużo siły by właściwie kontrolować hamulce. Działem tylko 0-1, albo hamowałem, albo zupełnie nie. Najpierw stosowałem 0. Szybka gleba. Otrzepałem się, przeanalizowałem sytuację. Ok. Hamulce się przydają. Dzięki temu kolejna wywrotka przytrafiła się dopiero pod koniec.
Uff wreszcie koniec przygód, widzę Ollague. Eeeee.... Samochód carabinierów zajechał mi drogę. Co jest? W hotelu nie doliczyli się mnie po trzech dniach – a ja mówiłem o trzech nocach. Razem dochodzimy że metodologia nie została precyzyjnie określona. Tak czy inaczej dostali rozkaz znaleźć Blondyna. Strasznie ucieszyli się, że na mnie praktycznie wjechali. Wyobrażam sobie jak tęsknili za bieganiem po wulkanach i zaglądania czy aby gdzieś tam mnie nie ma. Trochę terenu do szukania by mieli:) Piąteczki na pożegnanie. Takich szczęśliwych mundurowych nigdy nie widziałem.
Tak zadowolony ja też nigdy nie byłem. ZDOBYŁEM AUCANQUILCHĘ!!!
UYUNI
Po zdobyciu Aucanquilchy pozwoliłem sobie na dzień odpoczynku by wreszcie ta wiadomość do mnie faktycznie dotarła. Drugim powodem był oczywiście ogólny stan, delikatnie mówiąc zmęczenia. Jako następny etap zaplanowałem sobie przejażdżkę do Uyuni w Boliwii. Pierwszy dzień miał się zakończyć w San Juan gdzie wynalazłem sobie przyjemny hotelik. Po dokuczliwościach związanych z biwakowaniem na sporej wysokości postanowiłem raczej unikać namiotu. Dzień był piękny, na granicy szybko mi podbili papiren i znalazłem się w Boliwii. Zaraz za granicą wjechałem na całkiem przyzwoitą drogę i spokojnie sobie nią jechałem, aż dostrzegłem, że moim kierunkiem powinien być zachód a nie południe. Rzut oka na mapę – drogi na południe żadnej nie ma, pewnie ta jedyna tak się kreci. Mimo wszystko po chwili (andyjska chwila = bliżej nieokreślony odcinek czasu oznaczający czas do pojawienia się samochodu w zasięgu wzroku, może trwać dzień bądź dwa) zatrzymałem przejeżdżającą
ciężarówkę i pytam, czy to droga do San Juan. Słyszę w odpowiedzi San Cristobal.
Czyli lipa. Zawrotka, 10 km pod andyjski wiatr. Dwie godziny w plecy. Jednak dzięki temu spotkałem na przejściu włoską parę motocyklistów, których poznałem w Ollague. Jechaliśmy w tym samym kierunku, więc starałem się jechać ich śladami. W ten sposób dojechałem do miejsca gdzie miał być posterunek wojskowy. Miejsce dziwaczne, pełno rysunków i haseł na zboczach, budynki pomalowane na kolory maskujące, wybite szyby, żywego ducha. Nie zastanawiając się pojechałem dalej. Ponury obraz prześladował mnie jeszcze przez dłuższy czas. Tego dnia miałem sporo szczęścia. Wiatr wiał mi prosto w plecy, więc na ubitych salarach zdarzało mi się jechać po 30 km/h bez większego wysiłku. Niestety wiatr nie mógł mi pomoc przy pokonywaniu Wielkiego Piachu. Wielki Piach zaczyna się tam, gdzie kończy się salar. Jego pokonanie, szczególnie pod koniec dnia, jest kompletnie wyczerpujące. Jadąc nie sposób długo się utrzymać, pchając trudno znaleźć oparcie dla nóg. W końcu dotarłem do hoteliku Magia de San Juan. Bardzo ładne i klimatyczne miejsce w środku kompletnie niczego. Jak na Boliwię bardzo drogie (20$), ale zdecydowanie warte swojej ceny. Spotkałem tam znajomą włoską ekipę, dodatkowo powiększoną o ich przyjaciół. Bardzo sympatycznie spędziliśmy czas przy kolacji. Furorę zrobiła rozgrzewająca torebka (kupiony na allegro ekwipunek US ARMY). Podarowałem ją jeszcze w Ollague żonie motocyklisty, widząc u niej nieźle zaawansowane zapalenie płuc. Zebrałem zamówienia na następne, rano ruszyliśmy każdy w swoją stronę.
Na kolejny cel wybrałem sobie Incahuasi – wyspę na środku największego salaru na świecie. Dzieliło mnie od niej około 80-90 km. Ale… stało się to samo, co wczorajszego dnia. Niedokładna mapa, kompletny brak drogowskazów (tu trzeba przyznać, że w Chile było dużo lepiej), moja umiejętność znalezienia się w każdym terenie. Efekt: znalazłem się w jakiejś kompletnej dziurze. Gdy zapytałem o drogę, wskazano mi najbliższe wzgórze – Tędy! No to sobie wyplułem płuca na wzgórkach (byłem nadal na 3700-4000 m n.p.m.). Każdy wysiłek odczuwa się zgoła odmiennie niż na nizinach. Pokrzyczałem sobie za to z bezsilności. Humor przywrócił bardzo fajny zjazd wśród ogromnych kaktusów. W końcu dotarłem do Villa Martin. Zapytałem o dalszą drogę, kazano mi wrócić, mapa znowu pokazywała brednie. K… Cale szczęście nie było strasznie daleko. Dalej już tylko cudowne godziny na drodze dojazdowej do salaru. Piach, tarka wprawiająca w trzęsawkę i przy okazji skutecznie wybijającą z głowy wszelkie zapędy by jechać szybciej niż 10 km/h. Potem, chyba na osłodę, wmordewind. Są takie chwile, gdy odechciewa się wszystkiego. Kiedy ten salar??? W końcu dojechałem. Ale Do Incahuasi jeszcze 50 km. Uff nie wieje. Co za ulga. Salar przedziwny: ogromna, ograniczona majaczącymi w oddali górami, plaska jak stół, biała przestrzeń. WOW!!! Twarda jak skala pozwalała jechać jak na poprzednie warunki bardzo szybko. Po trzech godzinach, w ostatnich promieniach słońca, dojechałem na miejsce. Bolało mnie wszystko, zmęczenie zamykało oczy, chłód nocy przenikał na wskroś, a tu trzeba zadbać o nocleg. Cale szczęście, że szybko znalazł się pomocny człowiek. Miejsce koszmarne, ale zawsze to ciepły dach nad głową. W pobliskiej „restauracji” wiekami czekałem na moje hamburgery. Jedynym pozytywnym akcentem okazała się herbatka wiecie z czego. I to w oryginale, czyli ze świeżych liści. Gdy wróciłem na kwaterę, gospodarz wręczył mi trzy tomy jakiś akt... Co to? Cos bicyclista… Zacząłem przeglądać – to było archiwum ludzi, którzy dotarli tam głównie na rowerach. Od lat 90. Przejrzałem ostatnie lata. Znalazłem dwóch Polaków, jeden z nich był rowerzystą, całkiem niedawno – 07/07/07. Może uda się go odnaleźć? Znalazłem opisy wypraw przez obie Ameryki. Wow!!! Są bardziej walnięci ode mnie:)
Następnego ranka czekał mnie jeszcze większy kawał salaru. Namierzyłem właściwe ślady – droga z oczywistych względów nie istnieje. Dookoła tylko biel salaru i błękit nieba… Tempo bardzo dobre, jechałem na GPS´owy namiar hotelu z soli. W trakcie zrobiłem sobie przerwę na śniadanie. Na białym stole rozłożyłem serwetkę, krakersy z mielonką, agua do popicia. Niezapomniane wrażenie nieskończonej przestrzeni.
Po 14 dotarłem do hotelu, miałem ochotę go obejrzeć. Niechcący stałem się dodatkową atrakcją tego miejsca. Wiele turoperatorow wybrało to miejsce na obiad. Szybko się zmyłem, nie czekając aż dzielni turyści znajdą inny cel dla swych aparatów. Ostatnie dwadzieścia kilka kilometrów do Uyuni utwierdziło mnie tylko w słuszności dalszych planów. Sugeruję władzom wybudować jakiekolwiek drogi na tym terenie. Oczywiście wszystkie „drogi” tu są szutrowe. Myślałem, że mi tyłek odpadnie, a swoje on wytrzyma:) W końcu Uyuni. Wybrałem chyba najdroższy hotel. Recepcjonista mało nie zemdlał jak mu się wpakowałem z rowerem. Miał wyraźną nadzieję, że koszty mnie zablokują, ale ja nie mrugnąłem nawet okiem. ¨Si, si¨ rzekłem na podaną cenę. W końcu po ubiegłej nocy mi się należy. Przy każdym kroku z mojego ubrania unosiła się chmura pyłu… Z ciekawością oczekiwałem reakcji gościa, ale trzeba przyznać - ładnie „zaniewidział”. Przepięknie, bardzo klimatycznie urządzony hotel, tak różny od europejskich sieci. Miałem spędzić tam praktycznie trzy dni. W planach miałem cmentarzysko pociągów, sprawdzenie lokalnych specjałów, może pamiątki…
Pierwszy punkt planu zrealizowałem następnego dnia. Pordzewiałe szkielety wagonów, porozrzucane wokół elementy podwozia, wreszcie wybebeszone stare lokomotywy. Interesujące, lecz bardzo przygnębiające miejsce. Przysłowiowy i jakże realny boczny tor, wysypisko niepotrzebnego sprzętu. Wydawało się, że wszyscy zapomnieli o tym miejscu, nie starając się w najmniejszym stopniu ochronić przed zębem czasu.
ORURO
Pewnie się zdziwicie, ale teraz zupełnie odmiennie. Dotarłem pociągiem do Oruro. Miasto urody Calamy, może nawet brzydsze. Parterowa zabudowa, wąskie uliczki, śmieci itd. Jakby tu powiedzieć: nie pokochałem go od pierwszego wrażenia. Moje nastawienie zaczęło się jednak zmieniać. Oruro nie jest nastawione na turystów jak Uyuni, więc ceny są znacznie niższe i koronną potrawą nie jest pizza. Rozglądając się z rana za kawą zawędrowałem do niezbyt higienicznie wyglądającego baru. Docierał z niego bardzo kuszący zapach. Mimo rozczarowania w postaci braku kawy, zamówiłem colę i coś, co widziałem, że sporo osób kupowało (do jedzenia właściwie tylko to można było kupić). Zapiekane w piecu podobnym do takich do pizzy duże pierogi – moja wersja - pani mówiła o czymś czego przytoczyć nie mogę. Po pierwszym kęsie – odjazd. Kruche ciasto, w środku faszerowane kurczakiem z warzywami, aromatycznie przyprawione, prosto z pieca. BAJKA!!! Każdy taki smakołyk kosztował ok. 1 zł. Trzema zupełnie się najadłem. Kolejna kulinarna przygoda miała miejsce po południu. Zmęczony krążeniem po bazarach, które to zaskakiwały, to przerażały. Postanowiłem posmakować ulubionej ostatnio wołowiny. Już wcześniej znalazłem niedaleko hotelu coś, czego nazwę można chyba przetłumaczyć jako ¨mięsarnia¨ (idąc tropem pierogarni), w której kręciło się sporo ludzi. Zamówiłem filet wolowy… Surówki w barze sałatkowym. Zapach kuszący, olbrzymi grill wystawiony na ulicę. Po kilkunastu minutach dostałem minigrill pod nos, a na nim kawał lekko krwistej wołowiny. Kawał to najlepsze określenie, płat był nieco mniejszy od klawiatury komputerowej. Mięsko delikatne, mięciutkie, soczyste, wg uznania można było sterować wypieczeniem… Jak zobaczyłem ogrom wyzwania sądziłem, że przyjdzie polec po ciężkiej walce. Jednak udało się!!! W życiu nie jadłem tak świetnie zrobionej i podanej wołowiny. Żeby to miasto nie było tak beznadziejnie brzydkie i brudne mógłbym tu zostać:). W końcu nawet całkiem niezłą kawę udało mi się namierzyć… Kolejna nauczka by nie kierować się pierwszym wrażeniem. A właściwie, że pod paskudnym obliczem może kryć się coś wartościowego.
ORURO-TIAHUANACO-COPACABANA
Ten etap wyprawy przywołał w mojej pamięci południową Hiszpanię. Słońce, podobny krajobraz, niestety podobne doświadczenia. Jedynie wysokość faktycznie różna. Tu drobne 3,5-4 tysiące.
Dzień pierwszy
Szybka zbieranina gratów i w drogę. Praktycznie bez śniadania, bo nie miałem nic szczególnego. W końcu porządna droga, jak ja się stęskniłem za asfaltem... Pierwsze dwie godziny w szybkim tempie. Potem ktoś wyciągnął wtyczkę! Aaaaa przecież prawie nic nie jadłem. Hmm głupota, przy takim doświadczeniu powinienem wiedzieć, że tak się nie robi. Cóż, zgubiła mnie rutyna. To co działo się później, to już tylko konsekwencje… Znalazłem jakiś sklepik (coraz więcej miejscowości na trasie). Jak dziki wciągnąłem jakieś batony i ciastka. Jakaś cola do popicia. Ruszyłem. Po jakiejś godzinie mój stan zmienił się o tyle, że musiałem się położyć:) Bo jak się człowiek mocno naje, to trzeba odczekać... Ale ja przecież wiem lepiej, no to sobie poleżałem godzinkę, żeby się w głowie nie kręciło, bo się dziwnie jedzie. Dochodzenie do siebie trochę trwało. Na czterech tysiącach jakoś człowiek wolniej się regeneruje. Ale udało się.
Dokładnie podobne doświadczenia śniadaniowe i “obżarciowe” miałem w Hiszpanii. Jak widać wyleciało z pamięci. Plan oczywiście poszedł w diabły, bo jak zawsze zaplanowałem tak, żeby przypadkiem się nie nudzić. Mimo wszystko prawie 80 km zrobiłem. Dojechałem do jakiegoś posterunku kontrolnego, znalazłem “alojamento” za całe 5 złotych. Spało się jak nigdy. Jak człowiek się trochę zmęczy, to od razu łatwiej... I jakieś szczególne wygody nie są potrzebne...
Dzień drugi – w pogoni za utraconym czasem
W związku z tym, że poprzedniego dnia się wylegiwałem, to naturalnie trzeba było nadgonić. Plan jest plan. Zamierzałem zbliżyć się na jakieś 50 km od La Paz. Rower w dużym obcym mieście to spory kłopot, więc chciałem ominąć centrum i przedmieściami przemknąć do Tiahuanacu. Żebym zdążył na zwiedzenie ruin musiałem tam być dość wcześnie więc... VAMOS!!! Ruszyłem przed 9. Ku zdziwieniu – to są góry!!! Bardzo dużo zjazdów i podjazdów. Te ostatnie w większości krótkie, ale bardzo ostre. Taki całkowicie nieprzewidywalny interwał. Przy takiej szarpanej trasie bardzo łatwo o wszelkie kontuzje – gwałtowne chłodzenie na zjeździe i próba mocnego pociągnięcia na podjeździe. Czułem dokładnie gdzie w kolanach mam przyczepy najważniejszych mięsni. Sto kilometrów takiej jazdy, na tej wysokości, z ulubionym sprzętem na rowerze to dobry wycisk. Z ulga zacząłem się rozglądać za jakimś hotelem. Tak chciałem wziąć gorący prysznic, wyciągnąć się na łóżku, zasnąć snem zasłużonego rowerzysty. Rzut oka na mapę, ok niedługo duża miejscowość, będzie hotel. Nic z tego! Policjanci powiedzieli mi, że za godzinkę będzie posterunek kontrolny - tam jest hotel. Ok, godzinkę wytrzymam. Jadę. Kolejna miejscowość, napotkana seniora dala mi do zrozumienia, że ma głęboko mój hotel i z jakimś gringo nie będzie gadać. Stłumiwszy ochotę na wypowiedzenie swego zdania dosadniej ruszyłem dalej. Prawie wpadłem na jakiegoś gościa. Potwierdził, że za 10 km jest posterunek i tam hotel. Z niepokojem patrzyłem na zachodzące słońce. Dlaczego tak piękny widok ostatnio napawa mnie niepokojem? Może dlatego, że zaraz potem w górach robi się przerażająco zimno. Człowiek się spieszy, więc grzeje ile wlezie i robi się jeszcze zimniej. Rozważając tę kwestię w końcu dojechałem do posterunku. Uff. Zrobiłem jakieś 130 km. Każdy fragment mojego ciała liczył te kilometry. Nogi pamiętały każdy z nich. Uff, gdzie ten hotel? Złapałem jakiegoś policemana. Okazało się, że tam nie było hotelu, jest zaledwie dwadzieścia parę kilometrów do przedmieść La Paz – tam mogłem znaleść hotel. O ku.... Nie mam siły rozbijać namiotu, skostnieje zanim to zrobię. Ostatnia próba. Nie można by gdzieś w kąciku... Nie pytajcie jak to wyraziłem po hiszpańsku:))) Musiałem wyglądać na nieźle zmachanego, bo policjant (chyba kończył właśnie służbę) zaciągnął mnie do jakiegoś komandira. Ten przejawił zainteresowanie, dokładnie objaśnił, że hotelu niet. Podziękowałem uprzejmie za tą interesującą informację i próbowałem poprosić o możliwość rozbicia namiotu gdzieś przy posterunku (okolica trochę zaludniona i wolałem z rana nie być pogoniony widłami). Jakoś tak mi się wytłumaczyło, że zaciągnął mnie do jakiegoś przybytku, który okazał się być stołówką. Oczywiście nie bierzcie pod uwagę dosłownego znaczenia tego słowa... Tam w kacie mogłem sobie pospać!!!! Naprawdę się ucieszyłem, w końcu pozytywny element w tym wszystkim. SEN!
Dzień trzeci
Boliwia coraz bardziej mi się podobała. W końcu trochę roślinności po piachach północnego Chile. Co prawda to zima, więc wszystko pożółkle, ale przynajmniej kiedyś było zielone:) Przedmieścia La Paz urokiem przypominały moje ulubione “wycinki” Calamy i Oruro. Byle szybciej. Jechałem i jechałem, mojego skrętu wciąż nie było widać. Ale zobaczyłem jakiegoś kolarza. Zapytałem o skręt na Tiahuanacu. W odpowiedzi pokazał na mój kask i zapytał gdzie i za ile. Hmm “zapomniałem”. On uparcie kontynuowałe negocjacje – pokazał na swój garnek i jak rozumiem proponował wymianę Na głowę upadł? Udałem, że nie rozumiem i dawaj wracać do bardziej interesującej mnie kwestii. Cisza. Po kilku minutach znowu coś o kasku. No dobra, fajny jest, sama kupowałam. Gdzie skręt? Ten dalej cos kombinował. W końcu zdecydowanie zaprzeczyłem jakiejkolwiek formie handlu, na szczęście nie przełożyło się to na nasza dalsza współpracę:) Przeciągnął mnie przez przedmieścia, aż do momentu, gdy nawet ja nie mogłem się pogubić. Takie historie są zawsze pokrzepiające. ROWERZYŚCI WSZYSTKICH KRAJÓW ŁĄCZCIE SIĘ!!! Albo coś… Wiele takich historii miałem, dlatego sam jak mam okazję staram się odwdzięczać. Dalej już tylko dziesiątki westchnień “ile jeszcze” i setki obrotów korby, w końcu Tiahuanaco. Hotel, prysznic (wow!!!), zwiedzanie.
Tiahuanaco zrobiło na mnie spore wrażenie. Trochę przedsmak Machu Picchu. Tajemnicze, wieki temu wybudowane nad brzegiem ówczesnego jeziora Titicaca. Nie do końca wiadomo przez kogo, nie wiadomo do końca dlaczego. Cywilizacjazagubiona w mrokach dziejów. Następnego dnia miałem zamknąć ostatni rowerowy etap wyprawy. Dotrzeć nad Titicacę, do jedynej boliwijskiej plaży w Copacabanie. Dwukrotnie przekraczając granice boliwijsko-peruwianska. Ponad 120 km. Takie odległości na tej wysokości najlepiej pokonuje się przypadkowo, gdy tak wyjdzie. Tu miałem to pewne jak w banku. Taki był plan. Nie powiem żebym był pewny swego. W głowie roiło się od planów awaryjnych. Może zanocować tu, a może tam. Nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Wystarczy andyjski wiaterek i można swoje plany wsadzić… Ruszyłem dość wcześnie, tuż po ósmej. Na szczęście nie było strasznie zimno. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów pokonałem bardzo szybko, widać nieco przedłużony przez zwiedzanie wypoczynek przyniósł nieźle efekty. Tuż po południu przekroczyłem granice. Było dosyć tłoczno, trzeba było zostawić rower bez opieki i wejść do biura odpraw. Na szczęście nic nie zginęło. Ponownie ta sama operacja po stronie peruwiańskiej. Trudno, czasami ryzyko jest, na szczęście za drobny napiwek znalazł się młody ochroniarz. Bez problemów pojechałem dalej. Niestety jakość drogi znacznie się pogorszyła. Mimo dobrego wiatru trudno było jechać szybciej niż 18-19 km/h. Jak zwykle o tej porze trzeba było po prostu zacisnąć żeby i jechać dalej. A dalej górki, kolejne podjazdy wyczerpywały ostatnie rezerwy i chęci, i siły. Kolejna przełęcz, zjazd. Zjazd? Hmm, w kierunku oceanu. Tego obawiałem się najbardziej. Po południu wiatr od zachodu zawsze się wzmagał. Nie było łatwo go przełamać. Mimo ewidentnego spadku trzeba było solidnie pedałować by jechać w porywach po 15 km/h. Strasznie trudno wtedy się zmobilizować do dalszego wysiłku. Człowiekowi się zdaje, że wszystko jest przeciwko niemu. Znowu podjazdy, po których zjazdy ze względu na wiatr nie dają chwili wytchnienia. Cholera, ile jeszcze? 30, 40 km? W końcu dojechałem do skrzyżowania i skręciłem na północ. Niestety walka z wiatrem podłamała moje siły. Zdecydowałem się na dłuższy odpoczynek. Później starałem się po prostu jechać. Wiedziałem, że siły w końcu wrócą i złapię siódmy oddech. Po pokonaniu jednego z kolejnych pasm wzgórz zauważyłem, że droga w końcu zaczęła biec płaskim brzegiem jeziora. Siły automatycznie powróciły. Kilometry leciały, zbliżałem się ponownie do granicy. Mapa znowu ukazywała własne wyobrażenie rzeczywistości. Dzięki pomocy trójkołowych rowerzystów szybko znalazłem się tuż przy granicy. O w mordę… granica była na samym końcu ostrego podjazdu. Jakie to nie cuda człowiek wymyśla by się zmobilizować do ostatniego wysiłku. Zrezygnowany, powoli kręciłem pod gore. Zachęcające gesty francuskiej wycieczki zrobiły swoje, na chwilę zapomniałem o zmęczeniu. Granica, szybka odprawa w Peru, zwolnione tempo w Boliwii. Żołnierz podejrzanie ogładał stemple. W końcu zapytał kiedy byłem poprzednio w Boliwii. Odpowiedziałem, że dziś. Wczoraj? Nie, dziś zacząłem w Tiahuanaco. W końcu dotarło do niego. Pokręcił w uznaniu głowa. Pieczątka. Znowu byłem w Boliwii. Jeszcze tylko 8 kilometrów do Copacabany. Zmęczony, ale widoki skutecznie przyciągały myśli. Titicaca robiła ogromne wrażenie. W końcu ostatni zjazd. Szybko znalazłem hotel z wspaniałym widokiem na port. Zachód słońca, uff jak się cieszyłem, że miałem już ten dzień za sobą. Podczas wypraw zdarzają się mordercze dni. Najgorsze są jednak te, które człowiek sam sobie tak zaplanuje. I z pełną świadomością godzi się na katorgę. Chyba tylko dzięki postanowieniu, że tym dniem kończę rowerowanie zdołałem się zmobilizować do dalszego wysiłku. Nagrodą miała być też wycieczka na Isla del Sol. Następnego dnia, wcześnie rano, poszedłem do portu. Za parę złotych kupiłem bilet na łódkę. Po dwóch godzinach monotonnego kołysania znalazłem się na wyspie. Gdy tylko poranna turystyczna stonka rozbiegła się po wyspie zrobiło się cicho i spokojnie. Znajomy zapach drzew eukaliptusowych przypominał Korsykę. Po dwugodzinnej przechadzce do inkaskich ruin znalazłem przyjemną restauracyjkę. Z jej tarasu podziwiałem widoki. Spokój, cisza, nieliczni turyści. Fajne miejsce by przyjechać na kilka dni. Wrócę tu, mam nadzieje, że nie sam:) Powrót do Copacabany. W pierwszym z brzegu biurze kupiłem bilet do Cuzco. Wyjazd o 9, na miejscu o 19. W Puno powinienem mieć przesiadkę, bagaże oczywiście zostaną przeniesione, po pół godzinie dalsza część jazdy. Okazało się, że wszystkim wciskali ten sam kit. Przerwa trwała dwie godziny, bagaże sam targałem, a autobus psuł się kilka razy. Cale szczęście, że międzynarodowa grupka trzymała się razem. Chyba ja się wszystkim najmniej przejmowałem. Swoje już tu przeżyłem, no i świadomość, że mogę wyciągnąć namiot, śpiwór, odpalić maszynkę i zrobić coś do jedzenia dawała spore poczucie niezależności. Ostatecznie mogłem też jechać dalej na rowerze:)) Na szczęście kolejne awarie były usuwane. W rezultacie w Cuzco byliśmy po 23. Za rekomendacją współtowarzyszy podroży znalazłem się w Loki Hostal. Gdy tam przyjechaliśmy impreza trwała w najlepsze. Przypomniały się studenckie czasy. Dwa piwa i grzecznie spać. Następnego dnia miałem zamiar kupić bilety na pociąg do Machu.. Niestety wszelkie próby załatwienia czegoś w niedzielę spełzły na niczym. Cuzco jako przedsmak Machu Picchu zaostrzyło apetyt. To pierwsze peruwiańskie miasto, które mi się naprawdę podobało. Po ¨niedokończonym¨ Puno, z paskudnymi, nieotynkowanymi budynkami i zwałami śmieci na brzegu Titicaci… Cuzco, obserwowane nocą ze wzgórza, na którym wybudowany był hostal robiło kolosalne wrażenie. Oświetlone place i tętniące nocnym życiem ulice stanowiły imponującą odmianę. To miasto spodobało mi się od pierwszego wejrzenia.
MACHU PICCHU, CUZCO
Skłamałbym gdybym powiedział, że powaliło mnie na kolana. Chyba tak nienawidzę turystycznego tłumu, że przysłonił mi piękno tego miejsca. Faktycznie chyba najlepszym pomysłem na zwiedzanie jest opcja, którą wybrał jeden z moich wyprawowych przyjaciół, czyli wyruszenie w górę rankiem, przed całą nawałnica turystów, którzy pojawiają się wraz z pierwszym pociągiem z Cuzco. Ze względu na porażającą szybkość wypisywania biletów nie udało mi się złapać pierwszego pociągu i dopiero następnym dotarłem do Aguas Calientes. Trzeba było jeszcze kupić bilet na wejście (trzeba kupić w wiosce, nie można w Machu - kolejny idiotyzm), za drobne 40$. Potem jeszcze bilet na autobus. I w końcu byłem na górze. Szkoda, że wszędzie tylu ludzi. Najgłośniejsza była zresztą polska grupa. Na początek ruszyłem do Inkaskiego mostu. Praktycznie niezabezpieczona ścieżka nad przepaścią zrobiła na mnie niezłe wrażenie. Nastrój popsuł padający deszcz, który na szczęście po południu przestał dokuczać. Dłuższy czas szukałem sobie spokojnego miejsca, by w nieco pochłonąć atmosferę tego miejsca. Udało się dopiero przy posterunku kontrolnym Waynacośtam. Było za późno żeby się przejść do ruin na szczycie sąsiedniej góry. Zawróciłem, by poszwędać się po okolicach głównego placu.
Gdy tłum nieco się przerzedził, posiedziałem chwilę w Świątyni Kondora. Robiła przyjemne wrażenie. Generalnie praktycznie cała osada jest świetnie zachowana. Wiele elementów jest wciąż restaurowanych i przywracane są ich funkcje. Wyobrażam sobie ile wysiłku wymagało wybudowanie tego wszystkiego. Przecież to praktycznie miasto. Teraz ludzie by się tu dostać korzystają z autobusów, kolei. Jak transportowano te wszystkie bloki skalne? Ile czasu trzeba było poświęcić, by wybudować to wszystko z takim pietyzmem i dokładnością? To robiło wrażenie... I pomyśleć, że to my - Europejczycy zniszczyliśmy tą cywilizację, często na jej gruzach (dosłownie) budując kościoły i domy. Tak się stało z największą świątynią Inków w Cuzco. Sam się zdziwiłem z jakim zainteresowaniem zwiedzałem to miejsce. Normalnie nie przepadam za muzeami, kilka z nich praktycznie przebiegłem, wzbudzając zdziwienie obsługi. Ale jak jeszcze raz zobaczę „cudowny” obraz z aniołkiem to się po... Chyba zbyt wrażliwy jestem:) Nic to. Koniec końców Cuzco było miastem, które mi się autentycznie spodobało. Brukowane ulice były tak wyszlifowane, że z trudem poruszałem się po nich w moich „podkutych” blokami butach. Ale przepiękne uliczki, kryjące klimat hiszpańskich najazdów, uprzyjemniają czas refleksji.
Koniec wyprawy, koniec przygód, początek powrotu, początek opowiadań. Najpierw samemu sobie. Sam układam sobie tą wyprawę. Udało się praktycznie wszystko. Aucanquilcha, Salar de Uyuni, Titicaca, Cuzco, Machu Picchu. Może nawet za dużo. Znowu się wiele nauczyłem, zebrałem kolejne doświadczenia. Na całe życie zapamiętam ostatni zryw na szczycie Aucanquilchy i jazdę z zamkniętymi oczami po nieograniczonym salarze. Satysfakcję z oglądania zachodu słońca w Copacabanie, po morderczym dniu jazdy i niepokój, gdy słońce zachodziło nim zbliżyłem się do kolejnego celu. Jak zawsze największym oparciem byli ludzie. Wy - komentując i pozdrawiając, Francuzi - podarowując ostatnie liofy, Włoscy motocykliści radośnie dopingując w trudnych chwilach, kolarz w La Paz pokazujący mi przez dwie godziny drogę przez przedmieścia i cała masa kierowców, przechodniów, turystów, którzy nawet niewielkim gestem dodawali otuchy i siły. Warto było to wszystko przetrzymać, by doświadczyć takiej życzliwości. Pewnie życzliwości dla wariata, ogarniętego chęcią przygód w dalekim świecie. Niech i tak będzie. Niech i wariactwo ma swoje słodkie chwile. Cuzco i Malbec idealnie uprzyjemniły mi ostatnie dni do powrotu. Czuje, że tam wrócę, oby nie sam, oby z Anią, oby wkrótce:)
Dziękuję że czytaliście, że razem ze mną byliście na tej wyprawie.
Oficjalna strona wyprawy: www.cybike.pl
Zobacz też:
Wyprawa rowerowa Aucanquilcha 2006. Część I.
Wyprawa rowerowa Aucanquilcha 2006. Część II.
Wyprawa rowerowa Aucanquilcha 2006. Część III.
Wyprawa rowerowa Aucanquilcha 2006. Część IV.
BikeWorld.pl jest oficjalnym patronem medialnym wyprawy.



































