Pomysł zrodził się w mojej głowie na początku czerwca b.r. Wiedziałem że nie mogę jechać sam i wiedziałem że jest tylko jedna osoba która może się zdecydować na przeżycie takiej przygody-mój szanowny kolega Michał Jurewicz- znany ze startów w Polskich maratonach z tego że zawsze jest na pudle:P
Odpowiedź na pytanie czy jedzie była natychmiastowa- jadę. Trzeba było tylko ustalić termin i mniej więcej trasę naszej wycieczki. Trasę zaprojektował Michał przy pomocy Google eartch -jechaliśmy totalnie w ciemno. Stanęło na tym że ruszamy po maratonie w Zawoji. 17 lipca o 5 rano ruszyliśmy w nasz bój. Z Czerniawy Zdrój ruszyliśmy w stronę Karkonoszy. Na dzień dobry podjazd na Stóg Izerski i powolne przyzwyczajanie się do 17 kg plecaka. Prawdziwa jazda na dziko zaczęła się dopiero od Śnieżnych Kotłów- dzika szarża w dół pustymi, pięknymi Sudeckimi szlakami była dopiero przedsmakiem tego, co nas czekało w kolejnych dniach. Nie wiem ilu ludzi zjechało bez plecaka ze Śnieżnych Kotłów do Odrodzenia i nie wiem ilu poza nami zrobiło to z plecakami- jeśli zrobił to ktoś wcześniej prosimy o kontakt ;).
Zjazd ten naprawdę jest wspaniały wymaga opanowania, i maxymalnego skupienia, określenie tutaj jazda na krawędzi jest jak najbardziej trafna.... Dla ciekawości dodam ze mój Fox po tym zjeździe był równie gorący jak tarczówki:P. Z odrodzenia pokierowaliśmy się w stronę Słoneczników i tam chyba był najmniej przyjemny moment dnia strome niewyjeżdżalne wzniesienie w pełnym słońcu. Kiedy je pokonaliśmy znów mogliśmy jechać:).Każdy kto był tam chociaż raz wie jakie są tam kamienie i każdy z Was może sobie wyobrazić że po tym terenie z plecakiem nie jedzie się łatwo mimo iż oboje jechaliśmy na Fullach. Enduro:). Aby łatwiej nam się jechało spuściliśmy dość sporo powietrza z naszych opon co dało wspaniały efekt i miało konsekwencje w niedalekiej przyszłości...
Po dojechaniu do Wielkiego stawu Michał miał 1 defekt niepoważny na szczęście. Ja odpoczywałem leżąc w kosówce i chowając się przed prażącym tego dnia słońcem. Wjazd na Królową Karkonoszy przebiegł bez problemów, spotkaliśmy się z dużym entuzjazmem ze strony turystów, dopingiem i klaskaniem. Na szczycie Ludzie nie dowierzali, że jest możliwe zdobycie szczytu rowerem...
Ze Śnieżki która była mniej więcej w połowie 1 etapu ruszyliśmy w kierunku Przełęczy Okraj. Zjazd okupiony był 4 snejkami - spuszczone powietrze z opon oraz brak umiejętności odciążania roweru jadąc z plecakiem dały się nam we znaki...nie można zwalić wszystkiego na amortyzację. Aby tego było mało Michał gdzieś zgubił licznik, więc nawet nie wiedzieliśmy jakie przewyższenia pokonaliśmy danego dnia ani nie znaliśmy dystansu. Tego dnia nie mieliśmy już więcej przygód no może poza zejściem po szlaku, gdzie średnio co 20 metrów znajdował się 1,2metrowy płotek uniemożliwiający całkowicie jazdę... Po zjechaniu z wyższych partii Karkonoszy udaliśmy się w stronę gór Wałbrzyskich gdzie spaliśmy (Lubawka).
Dzień 2 na niego przypadły góry Wałbrzyskie, Sowie i Bardzkie. W nocy była burza i mocna ulewa, nad ranem jeszcze lało. Góry Wałbrzyskie przywitały nas deszczem i błotem. Kiedy podjeżdżaliśmy do schroniska Andrzejówka droga ciągnęła mi się w nieskończoność. Zatrzymaliśmy się w schronisku, tam spotkaliśmy dzierżawców schroniska i ich przemiłego chorego na dysplazje psa. Zjazd z Andrzejówki - przyjemny, błotny i wyciągający całe ciepło z ciała - byliśmy już mega mokrzy...
Dalszym celem tego dnia były góry Sowie. Ach ta Wielka Sowa...ten podjazd po kamieniach i te urwane zapadki w moich kołach. Zapadki udało nam się naprawić przy pomocy kamienia i papieru ściernego od łatek:)hulają do dziś:). Sowa ukazała nam się we mgle, więc nawet zdjęć nie robiliśmy, pognaliśmy w stronę przełęczy Woliborskiej. Zjazd po tej ziemi i kamieniach fantastyczny, ale dopiero później mieliśmy zjazd dnia. Gdzieś pobłądziliśmy ostro i tam w drogach zrobionych przez LKT nasze rowery grzęzły dość głęboko, kulminacja była, gdy na zjeździe Michała wystopowało na kilku metrach... ja jechałem za nim i wpadłem w bajoro tak, że osiek nie było widać:). Kolejną wartą przygodą do opisania jest podjazd z Barda na Kalwarię. To była tego dnia prawdziwa droga Krzyżowa dla nas także - śliski najeżony kamieniami stromy podjazd, powoli kończące zapasy wody... późna godzina i świadomość tego że wiemy co nas czeka dalej- znaliśmy już tą drogę. Na Kalwarii byliśmy ok.18:00, a potem pojechaliśmy do kochanego rodzinnego domku letniskowego we wsi Wojtówka koło Lądka. Gdy zajechaliśmy było ciemno jak w …
Na wysokości czerniaka rozszczelniła mi się dętka - nie chciałem jej zmieniać wiec podpompowywałem ją co jakiś czas i to był błąd- wybijanie z rytmu,do tego bolące już okrutnie tyłki i konkurs kto dłużej wytrzyma bez wstawania z siodła, chęć obrócenia spodenek na lewą stronę, po tych wszystkich perypetiach dopadła nas głupawka, Michała lekki kryzys z którym ja się uporałem pijąc litr pepsi wiezionej na czarna godzinę:). Na miejscu zobaczyli nas moi rodzice, przyzwyczajeni do widoku mnie w błocie, ale czegoś takiego to Oni jeszcze nie widzieli- zwłaszcza ze po wymyciu się byłem dalej brudny. Idziemy spać - jest 23.30 Rano budzimy się trochę wczorajsi. Myjemy rowery, suszymy wyprane ciuchy, jemy śniadanie i ruszamy w drogę. Jest bardzo późno12 Udajemy się w stronę Czech. Tam gdzie chcieliśmy przekroczyć granice nie ma przejścia...
Jesteśmy w Czechach. Od razu inaczej. Chcemy tego dnia dojechać do Paradziada, ale czujemy wczorajszy bardzo długi etap w nogach. Uderzamy na nasz cel niebieskim szlakiem, który w pewnym momencie staje się nieprzejezdny- robimy objazd zielonym na Smreka. To był podjazd... singlem po bagnie, przeplatającym się z kamieniami i mokrymi korzeniami. Podjeżdżaliśmy wieki, brakowało nam sił, ale jak nie my to kto? Wiec napinaliśmy dalej, na szycie zobaczyliśmy śliczną budę dla turystów, w której rozbiliśmy swój obóz. Wiało jak diabli więc moim namiotem (plandeka budowlana) zakleiliśmy budę i mieliśmy już pełen luksus. Mieliśmy chwile dygawy kiedy usłyszeliśmy głosy - to szli turyści:) a w nocy pracujący silnik - w wiosce poniżej(Ramzova) znajdowała sie stacja kolejowa.
Rano obudziliśmy się rześcy i pełni sił chętni do dalszej jazdy. Uderzamy na najwyższy szczyt, jedziemy tak żeby zrobić jak największe przewyższenie:)- po co? - bo lubimy. Jeseenniki to raj dla Enrduro Bikerów stromo kamieniście i pusto. Zjazdy podobne do tych z Kolumbii Brytyjskiej które znamy jakże dobrze z ukochanych naszych filmów. Apogeum ekstazy nastało na singlu z Keprnika (kamienie, korzenie, uskoki, slalomy, czy trzeba czegoś więcej aby być szczęśliwym??). Te góry dawały nam więcej niż chcieliśmy!!
Oko cieszyły bajeczne widoki, w ich towarzystwie kilometry mijały w zawrotnym tempie, nie przeszkadzało słońce, muchy i pragnienie, podjazdy dawały naszej duszy tylko spełnienie. Rozczarował mnie za to podjazd i zjazd na Pradziada - asfalt. Zjazd w miarę szybki, ale nudny bez agrafek, na tyle nudnych że dokręcaliśmy ile wlezie i nie używaliśmy hampli. Po zjechaniu z Pradziada cały odcinek pokonaliśmy po szosie. Nuda nuda nuda. Słońce dawało znów we znaki. Tępo było bardzo szybkie- spieszyliśmy się do rowerowego, aby wstawić urwana szprychę od str trybu w rowerze Michała. Mimo naszego wysiłku nie udało się nam dotrzeć na czas - spóźniliśmy się 6 minut. Ruszyliśmy dalej w celu zrobienia jak największej ilości km. Trafiliśmy świetnie - Hospoda nocleg 150 KC pełen luxus.
Cały dzień po płaskim znudził nas, ale też i dał odpocząć niektórym partiom mięśni. Tego dnia najważniejsze dla mnie było zobaczenie Odry gdzieś blisko źródła:)(rodowity Wrocławianin ze mnie). Przekroczyliśmy Bramę Opawską i naszym oczom ukazały się Beskidy- fenomenalny widok-ale nieporównywalnie mniej piękny do jazdy którą zafundowały nam później zafundowały:) Beskidy to góry które przynajmniej ja mało znałem, całkowicie inne od pierwszego podjazdu było wiadomo że nie będzie tak łatwo...Największym utrudnieniem był mój rozwalający się napęd, w którym nie chodziły biegi powyżej 28 t w kasecie. Zdajecie sobie chyba sprawę, jakie to utrudnienie - zwłaszcza w górach... Na szczęście wszystkie moje trudy zostały wynagrodzone zjazdami. Było wiele takich stromizn, że pchaliśmy obaj - nie było rady utrzymać ani toru jazdy ani kadencji.
Podjazd Czarna Hora na Radehosta przypadł mi szczególnie do gustu. Mój rozklekotany napęd miał się coraz gorzej, więc Michał mi odjeżdżał- na jego szczęście-bo zauważyłem, że zgubił śpiwór...Podjazd zaczął się robić coraz bardziej dziki-sceneria przypominała las z Blair witch Project. Pot lał się litrami z nas, a bukłak wysychał. Podejście ciągnęło się i ciągnęło, a towarzystwa dotrzymywały nam roje krwiopijnych much. Szlismy dalej wyczekując szczytu łudziliśmy się za każdym drzewem że to już on, ale wiemy wszyscy czyją matką jest nadzieja... W końcu po wyrzuceniu z moich ust ton mięsa dotarliśmy- wszystkie nasze wysiłki zostały zrekompensowane zjazdem. Wtedy moja dusza wołała doGóry- Chwilo trwaj nie odchodź a 2 mówiła mi Postawcie tu wyciąg!
Daliśmy mocno czadu:) moje Hope'y zaczęły jechać zapachem hard coru - Efekt kapeć w przednim kole po dobiciu- po wallride przywaliłem w kamienia. Zaczęły się problemy...z nawigacja totalna klęska bo zabrakło nam jeszcze jadła...a mój napęd się już skończył definitywnie- działał na absurdalnie twardych biegach. W jednym miejscu byliśmy 3 razy...Szlag mnie trafiał do tego poszła ostatnia dętka, moje kolana zaczynały boleć robiło się zimno i zaczynało padać...Ale nie poddaliśmy się... mimo przeciwności losu dotarliśmy na Słowacje i o 22 byliśmy już w kwaterze. Niezapomniana Kolacja prysznic, jak byśmy czuli że jutro będzie CIEKAWIE:)
Niedziela się skończyła. Rano wyciągnęliśmy kasę i zrobiliśmy zakupy spożywcze. Konsumpcja jak zawsze na chodniku przed supermarketem:D. Ruszyliśmy do Zuliny aby kupić kasetę i łańcuch. Myślicie że na fullu i z plecakiem nie da się ścigać z autobusem??jak tak to jesteście w błędzie:D Trwało to dobre 15 min:)napęd na biegu 3x9 prawie nie przeskakiwał. Dotarliśmy do nabrzeża, którym dojechaliśmy do samego miasta, w między czasie nasze oczy poił wydobywający się widok naszego celu- Małej Fatry.
Napęd wymieniony uderzamy na Małego Krivana:D początek spoko.. jedziemy...krótko zaczynamy iść... idziemy ,jedziemy 30 metrów, idziemy... roweru nie da się pchać trzeba nieść, Robi się fajnie zastanawiamy się kiedy będą przydatne raki i liny, bo jest tak stromo...Żar prosto z nieba opieka nasze ciała niczym toster. Muchy zaczynają nas zjadać, w gardle sucho jak na Saharze, patrzymy na mapę prawie stoimy w miejscu do naszego celu kawał drogi...ale atakujemy...Dochodzimy do schroniska-widzimy źródło, ale okazuje się, że woda nie nadaje się do spożycia;/ od schroniska zaczyna się coś co nawet przez myśl by nam nie przeszło jeszcze w Beskidach. Połowa singla - ścieżynka 20 cm, wokół szalejąca dzika trawa daje nam do zrozumienia że cywilizacja jest daleko, jak się później okaże nadzwyczaj daleko...Fatry pozbawiają nas absolutnie wszystkiego poza zupełnie nieprzydatnymi tam pieniędzmi...Picia brakowało nam od schroniska, jedzenie skończyło się ok 19, nie zapomnę ostatniej konserwy... tego smaku i zapachu coś czuliśmy, że tego dnia nie dotrzemy do celu, że spać będziemy gdzieś na dziko. Zastanawiałem się gdzie-bo teren w jakim przebywaliśmy pozwalał tylko na podwieszenie namiotu na drzewach- nie było nawet gdzie usiąść było tak stromo:D. Rower zdecydowanie nie poprawiał naszej sytuacji. Momentami trzeba było wnosić rower i plecak na raty po pionowych skalnych ścian a mega gimnastyki wymagały od nas powalone drzewa leżące w wąwozach. We znaki dały nam buty... mieliśmy tylko rowerowe a chodzenie po takim terenie w takich butach to prawdziwy taniec na linie, zwłaszcza że robi się coraz ciemniej, końca trawersu nie widać, dochodzimy do wysepki gdzie było z 2mkw płaskiego:)i co dalej widzimy- ścianę szybkie pytanie, szybka decyzja:) napieramy. Kiedy ujrzeliśmy to co jest za ścianą to padlismyna kolana. Mała Fatra okazuje się Studnią Hard coru bez dna, w której dopiero zaczynamy spadać w jej niekończącą się otchłań. Słońce zaszło, jedyny widok to zalew mieniący się w pastelowych barwach i coś co trudno nazwać nawet ścieżka...w głowie przelatuje myśl: Ciemność widzę ciemność. Opisanie tej ścieżki zajęłoby wiele czasu, więc pominę jej opisywanie- było jeszcze fajniej niż po południu. A teraz jest ciemno, nogę za każdym krokiem stawiamy bardzo uważnie- nawierzchnia to sypkie kamyki wymieszane z ziemią, a wszytko to pod potwornie stromym kontem. Moje nogi obślizgiwały się kilkakrotnie, ale tym razem rower pomagał w utrzymaniu równowagi-podpierałem się na nim. Ale nie były to wszystkie przygody które spotkały nas na tym odcinku drogi- znów musieliśmy uporać się ze skałkami w głowie kłębi się od myśli co przydarzy się dalej kiedy będę mógł uzupełnić płyny, cukier, o śnie nawet nie myślałem w tym momencie- byłem zbytnio pochłonięty podziwem piękna i tych gór szkoda że po ciemku.
Przełęcz pod Suchym- dotarliśmy wreszcie po 22. Wysokość 1303m. Szybka decyzja - do Wielkiego a nawet Małego Krivana nie dotrzemy dziś. Rozbijamy obóz wieje jak diabli ale nie jest jakoś strasznie zimno. Rano największym problemem był brak wody - źródło na mapie było zaznaczone przy Krivanie.. to daleko, zwłaszcza że słońce od rana mega przypieka. Na szczęście po 20 min naszej włóczęgi znaleźliśmy kapiące źródełko i tam oddaliśmy się nieprzyzwoitemu pijaństwu:D.(znów tak stromo, że nie ma jak usiąść więc stoimy). Po kilkudziesięciu kolejnych minutach naszym oczom ukazuje się nasz punkt docelowy, jest piękny, wysoki, zielony, dziki i niedostępny. Wspinamy się dalej, zmienia się pogoda, robi się zimno powoli myślimy o tym że sobie darujemy, po drodze spotykamy Polaków. Gdy opowiadamy o naszych przygodach wspomagają nas musli śniadaniowymi :D .Napinamy dalej- kawałek udało się podjechać, potem kosodrzewina która w efektowny sposób przebija mi nos i jucha leje się w każdą stronę:). W końcu docieramy na szczyt i zaczyna się zjazd. Trwa on dobre 1,5 h i pierwsza część wiedzie krętą połówką singla,a potem zmienia się w utopijny singiel pełen kamieni, uskoków i ścianek, nie brakuje też nam przejazdów przez strumienie. Po 24 h ukazuje nam się szutrówka to było coś w rodzaju ujrzenia lądu po 3 miesiącach żeglowania:). Nagle przestało trząść można było puścić hamulce, i usiąść na siodle...Zjazd z Krivan wymusił stawania 4 krotnego w celu schłodzenia hampli. Zdecydowaliśmy ze Wielką Fatrę omijamy uderzamy w niskie Tatry. Kierujemy się szosa na Dolny Kubin, i wchodzimy w szosowy wyścig z bikerami xc których wprawiamy w osłupienie naszym tempem. Nie wierzyli własnym oczom że urywamy się im z koła.
Wieczorem mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu. Było cholernie zimno, wiało od Tatr, ale widoczki były znowu wypasione. W końcu udało się wynająć domek. Porządne ciepłe jadło, możliwość umycia się i przeprania ciuszków. Zauważam jednak, że od prowadzenia roweru bez rękawiczek mam spalone nadgarstki...ale jakoś sobie radzę. Kładziemy się rewelacyjne szybko. Wszystko pięknie i ładnie aż do 1 kiedy słyszymy jak coś wali w drzwi, jesteśmy przerażeni nie śpimy, zamykamy wszytko na co się da...uspokaja się idziemy spać. Godzina 4 sytuacja powtarza się. Ignorujemy to. Rano opuszczamy nawiedzone miejsce w te pędy.
Niskie Tatry. Pogoda fatalna, mnie zaczyna brać zmęczenie. Zjazdy po glinianych singlach pozbawionych nierówności powodowały wyciskanie łez. Stada owiec rozchodzące się niczym biblijne morze. Docieramy. Tatrzańskie szlaki są moimi wyśnionymi, było na nich wszytko to co kocham:). Królowe polskich gór ujrzeliśmy wyjeżdżając z lasu wprost na dolinę Chochołowska. Wrażenie murowane. Następnie przebiliśmy się przez potok i w Kościelisku zakwaterowaliśmy się.
Rano uderzamy na Morskie Oko, którego nie zdobywamy, Zakopane rozczarowuje nas. Drożyzna ogrom ludzi i chamskie podejście do nas. Jestem w coraz gorszym stanie, jadę, zaczynam się odwadniać i stękać. Byle podjazd-problem. W pustynnym słońcu szczyty Tatr ukazują swoje majestatyczne oblicze. Oddalamy się w kierunku Pienin, z jednej strony Trzy Korony z drugiej Tatry. Walczę ze sobą, ale jadę - chcę dotrwać do końca... Gonitwa myśli sprawia, że zaczynam popełniać głupie błędy na zjazdach i co jakiś czas jestem w opresji przedglebowej.
Nocleg spędzamy w czymś co przypominało bardziej oborę a nie wynajmowany pokój. Stopy lepiły się do mokrego brodzika, nie było nawet 2 kontaktów aby Naładować telefony. Kolacja makaronowa, telefon do Rodzinki ,porada wszyscy mówią „masz tylko kryzys dojedziesz”, decyduję więc jechać dalej.
Rano ruszamy w Kierunku Krynicy. Do godziny 16 jest ok, ale moja twarz przypomina kamienną rzeźbę. Wjeżdżając na Wierchomlę i opadam z sił doszczętnie. Teraz jeszcze Jaworzyna i jak dla mnie koniec. W głębi serca cieszę się ze to koniec, ale nie do końca... Bo przygód było jeszcze kilka. Począwszy od Pociągu, który stał na peronie a ja do niego nie wsiadłem, przez szukanie miejscówki taniej...
W krynicy się rozstaliśmy, Michał jechał dalej na wschód, ja uderzyłem do Krakowa- tam ostatnia przygoda- Jeździłem na Bicyklu - rewelacja!!!. Później już tylko pociąg do Wrocławia i powrót do domu. Tak zakończyła się moja wielka rowerowa przygoda!
Pełną galerię zdjęć znajdziecie pod adresem:
https://bajtek.eu.org/~malauch/galerie/wyprawa/
Foto: Michał Jurewicz, Jędrek Cegielski












































