Wyprawa rowerowa: Przez Alpy do Rzymu 2007.

Drukuj

Góry, doliny, tyś jedyny- takie hasło ujrzałem w przeddzień mojego wyjazdu na kapslu soku owocowego. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nawet niebiosa mówią mi, że wyjazd jest tuż tuż, a wszelkie wątpliwości powinienem zostawić za sobą. I oto 24 czerwca, po trzech miesiącach przygotowań fizycznych i jeszcze dłuższym ślęczeniu nad mapami ruszyłem ku wyzwaniu jakie sobie założyłem: dojechać do Watykanu



Polskę opuściłem przekraczając granicę w Gubinie. Niemcy od razu przywitały mnie wspaniałą trasą rowerową Odra-Nysa. Dzięki temu mogłem szybko dotrzeć do pierwszego większego miasta: Drezna. Od tej pory ukształtowanie terenu zaczęło być bardziej urozmaicone, a co za tym idzie, również wysiłek fizyczny był większy. Rudawy, Las Czeski oraz Las Bawarski sprawiły, że zacząłem się zastanawiać czy mój cel osiągnięcia kilkunastu przełęczy powyżej 2000 m n.p.m. ma sens. Mimo bólu nogi jaki mi towarzyszył od drugiego dnia zagryzłem zęby i jechałem dalej. Po dziewięciu dniach zawitałem do stolicy Bawarii: Monachium. Ta ogromna metropolia w magiczny sposób łączy nowoczesny, kosmopolityczny charakter z ludową atmosferą małego miasteczka. Marienplatz, Nymphenburg czy Englischer Garten sprawiają, że każdy znajdzie w Monachium miejsce dla siebie. Szkoda tylko, że nie trafiłem akurat na Oktoberfest, bo pusty plac Theresienwiese nie zrobił na mnie większego wrażenia.

 


 



Te pierwsze dni spędzone na rowerze, to była jakby rozgrzewka przed dużą przeszkodą stojącą na drodze do Wiecznego Miasta- Alpami. Mój rower również musiał się przyzwyczaić do dużego obciążenia jakie miał na sobie. I tak pomału zaczęły odpadać jak się okazało zbędne elementy wyposażenia: nóżka, dzwonek, tylni odblask. Całe szczęście, że na razie omijały mnie większe kłopoty techniczne.

 



Z Monachium z dużą radością jechałem na spotkanie z Alpami. Jedynie pogoda nie współgrała z moim nastrojem i ciągle siąpiło z nieba. Znad jeziora Starnberger ujrzałem po raz pierwszy wspaniałe, ostre szczyty alpejskich gór. Książę Otto Ludwik Fryderyk Wilhelm, bardziej znany pod nazwą „Szalony król” Ludwik, sprawił, że pomimo kiepskiej pogody poczułem się jak w bajce Disneya, gdy ujrzałem zamek Neuschwanstein. Najlepszy widok na ten cudowny zamek roztacza się z mostku Marienbrucke, gdzie niestety trzeba dojechać dosyć ostrym podjazdem. Jakiż był entuzjazm Japończyków, gdy ujrzeli mnie męczącego się na tej trasie z wielkim, obładowanym rowerem. Troszkę się poczułem jak „małpka w zoo”, bo wszystkie obiektywy były ustawione na moją osobę. Podobna sytuacja zdarzyła się na trasie jeszcze kilka razy, przeważnie w dużych miastach.

 

 



Ale dość tych bajkowych opowieści. Przyszedł czas, dla prawdziwych twardzieli i zmierzenia się z Alpami i ich długimi, krętymi i do granic wytrzymałości nachylonymi podjazdami. Pierwszą przełęcz jaką miałem zdobyć była Bieler Hohe (2036 m n.p.m.) ze słynną Silvretta Strasse. Ponieważ wjazd na przełęcz był płatny dla samochodów, to mogłem cieszyć się w tym miejscu ciszą i spokojem. Już na samym wstępie podczas krótkiego postoju podjechał do mnie troskliwy kierowca ciężarówki z propozycją podrzucenia mnie do góry. Ponieważ byłem „głodny” przygód- grzecznie odmówiłem. Chwilę później zacząłem się jednak zastanawiać czy dobrze zrobiłem, bo na zegarku dochodziła godz. 18, a mnie czekało jeszcze ok. 10 km podjazdu. Przy wjeździe moją uwagę zwrócił jeszcze ciekawy znak: uwaga krowy! Za kilka minut już wiedziałem dlaczego go postawiono- stada wałęsających się po drodze krów nic sobie nie robiły z obecności samochodów oraz mojej. Jedynie wytrzeszczały swoje wielki oczy na widok „dziwnego” turysty, który z dużym bagażem próbuje wjechać na przełącz. Po 1,5 h byłem na miejscu. Pierwszy dwutysięcznik zdobyty! Niestety nie dane mi było zobaczyć najwyższego szczytu okolicy, czyli Piz Buin, ponieważ przełęcz pogrążyła się w chmurach. Może kolejnym razem będzie lepiej.

 



Jadąc w kierunku kolejnej przełęczy Oberalppass (2044), odwiedziłem po drodze urocze i bardzo zadbane państwo Lichtenstein. Jednak zanim się tam rozejrzałem byłem już w Szwajcarii. Ład i porządek jaki panuje w tych dwóch państwach warto byłoby przenieść do naszego kraju. Również kultura jazdy kierowców i ich podejście do rowerzystów znacznie różnią się od tej spotykanej u nas. Tak więc z wielką radością pokonywałem kolejne kilometry. By móc lepiej rozkoszować się wspaniałą panoramą Glarner Alpen zajechałem do Obersaxen. Jednak ciemne chmury wychodzące zza gór nie sprawiały wrażenia, że wjazd na Oberalppass będzie „suchy”. I tak jak się spodziewałem, tak było. Zmęczony, przemoczony ale bardzo szczęśliwy dotarłem do celu, gdzie czekał na mnie z małym piwem spotkany wcześniej niemiecki kolarz. Po dłuższej rozmowie dowiedziałem się, że jest mocno złączony z Polską, bo jego dziewczyna właśnie pochodzi z naszego kraju. Zostałem nawet zaproszony do domu jego rodziców we Włoszech, ale z powodu późniejszej zmiany planów nie skorzystałem z tego. Po wymianie telefonów ruszyłem w dół w poszukiwaniu noclegu.

 



Pogoda przez kolejne dwa dni nie ulegała zmianie, przez co zarówno na Furkapass (2431) i Simplonpass (2006) nie za wiele mogłem ujrzeć. Ponieważ prognoza pogody była niekorzystna na kolejny tydzień, a w nocy nawet spadł śnieg, postanowiłem trochę skrócić drogę i pojechać w okolice Lago Maggiore, gdzie panuje klimat zbliżony do śródziemnomorskiego. W czasie jazdy zdarzył mi się jeszcze mały upadek, podczas którego zniszczyłem całkowicie wojskową pałatkę, reklamę mojej gminy Suchań oraz wybrudziłem w smole sakwy. Muszę jednak pochwalić firmę Crosso, za solidne wykonanie toreb, bo nie dość, że materiał się nie przedarł, to również po kąpieli w benzynie w środku było sucho. Super sakwy! Całe szczęście, że podczas upadku nic mmi się nie stało, bo w przeciwnym razie byłoby nie dobrze.

 

 



Matka natura jest cudowna: jedna przełęcz, jedna góra i byłem w całkiem innym klimacie. Palmy, cytrusy, a przede wszystkim słońce na niebie od razu poprawiły mi humor. Dodam na marginesie, że od tego czasu, aż do przekraczania Apenin nie ujrzałem kropli deszczu, a temperatura nie spadała poniżej 300C! Po krótkim odpoczynku nad Lago Maggiore ruszyłem w kierunku Passo del San Bernardino (2065). W miejscowości Bellinzona znalazłem w końcu w miarę tani sklep, gdzie chleb kosztował 1,2 FCH (wszędzie powyżej 2 FCH). Szkoda tylko, że nie mogłem wziąć go więcej. Przy okazji zrobiłem sobie ucztę arbuzową. A litry potu wylane na podjeździe na przełęcz w końcu opłacały się, bo widok na okoliczne trzytysięczniki był cudowny. Nareszcie mogłem sfotografować panoramy alpejskie w czystym, błękitnym niebie.

 



Kolejny dzień i kolejne wyzwania. Dwa ciężkie podjazdy pod Splugenpass (2113) i Malojapass (1815) sprawiły, że noclegu szukałem w najbliższej miejscowości Silvaplana. Ależ miałem szczęście, trafiając na sympatyczną Biancę z mężem. Starsze małżeństwo z otwartymi ramionami zaproponowało mi kolację oraz nocleg w domu. Rano natomiast poza śniadaniem otrzymałem również wyprawkę: słodycze i 100 Euro!!! Chyba nie muszę pisać jaką miałem wtedy minę :)) Z St. Moritz miałem pojechać w kierunku Livigno, jednak zaproszony przez polskiego księdza na parafię do Brusio, postanowiłem zmienić plany. Po drodze odwiedziłem dolinę Val Roseg, z której roztaczał się wspaniały widok na szczyty z pasma Berninagruppe oraz lodowiec. Czekał mnie również podjazd pod Passo del Bernina (2328). Muszę przyznać, że kondycja chyba wzrastała, bo nie zmęczyłem się aż tak bardzo przy tym podjeździe. W małej miejscowości Brusio przywitał mnie bardzo sympatyczny ksiądz Tomek. Wiadomo, że jak spotyka się dwóch Polaków to trzeba coś wypić. Nie powiem, ale na drugi dzień jechało mi się strasznie ciężko :) W dodatku złamała mi się szprycha, a że była niedziela nie było nadziei na jej reperację.

 



Na drugi dzień podjąłem ryzyko i postanowiłem wjechać rano na jedną z najwyższych przełęczy w Europie (Passo dello Stelvio 2758 m n.p.m.) z feralną szprychą. Może pozostałe wytrzymają? Należy wspomnieć, że czekało mnie ponad 20 km podjazdu o nachyleniu ok. 12%-14%. Na 10 km sprawdził się mój czarny scenariusz: pękła następna szprycha! Co robić? Wrócić do Bormio czy jechać dalej? Wybrałem ten bardziej ryzykowny wariant: atakuję przełęcz i w najbliższej miejscowości szukam serwisu. Muszę przyznać, że to był jeden z trudniejszych podjazdów, ale zarazem przyniósł największą satysfakcję z jego osiągnięcia. Dodatkowej motywacji dodawali przejeżdżający kierowcy a nawet motocykliści, którzy serdecznie mnie pozdrawiali. Na przełęczy po sesji pamiątkowych zdjęć, podszedł do mnie wcześniej spotkany kolarz i wręczył mi odznakę upamiętniającą ten wyczyn. Piękny gest, który przyniósł mi ogromnie dużą radość. Czułem się wtedy jak dziecko, które dotarło do Morskiego Oka, a tatuś kupił mu odznakę na pamiątkę. Dalej w kierunku doliny Val Venosta jechałem już bardzo dumny, nawet zapomniałem o kłopotach, które miałem z rowerem. Po krótkich odwiedzinach w serwisie ruszyłem „krainą jabłek i szarlotki” w kierunku Dolomitów. Niestety kłopotów technicznych nie było dzisiaj końca. To był dzień z typu „13”. Złapana „guma”, a za pół godziny druga, uświadomiły mi, że konieczna będzie wymiana ogumienia. Do tego doszły całkowicie zjechane klocki hamulcowe. Dobrze, że te zakupiłem jeszcze w Polsce.

 

 



Po tych chwilowych problemach i wcześniejszym postoju przyszedł czas na dostojne Dolomity. Pierwszy nocleg miałem w Sieser Alm Alpe di Siusi, skąd roztaczał się przepiękny widok na park Sciliar. W Dolomitach zamierzałem zdobyć trzy przełęcze: Passo di Sella (2240), Passo di Fedaia (2052) i Passo di Valles (2033). Oczywiście cel osiągnięty! Teraz czas na krótki odpoczynek w Caldonazzo, gdzie dzięki uprzejmości ludzi pracujących w Wiosce Dziecięcej, a przede wszystkim mojej znajomej Gracjanie, mogłem poczuć się prawie jak w domu.

 



Dwa dni „laby” spowodowały, że ciężko było mi się ruszyć dalej. Niestety miałem trzy dni poślizgu, więc nie mogłem sobie pozwolić na dłuższą przerwę. Do Rzymu postanowiłem, że dojadę w ciągu tygodnia. A to prawie 900 km, całe szczęście że większość po nizinnym terenie. Po drodze minąłem jeszcze moim zdaniem najładniejsze jezioro alpejskie Gardę. Po kolejnym dniu znalazłem się u stóp Apenin. Niestety pogoda popsuła się na tyle, że praktycznie nie mogę powiedzieć jak one wyglądają. Zaraz po przekroczeniu Passo del Cerreto (1261) chmury jakby na zawołanie się rozeszły i Morze Liguryjskie witało mnie słoneczną pogodą. Wtedy sobie pomyślałem, że będzie już z górki. Ukształtowanie terenu może tak, ale zaczęły się problemy z noclegiem. Dotychczas nocowałem albo u ludzi na ogródkach, albo na campingach. Tutaj natomiast praktycznie ten pierwszy wariant odpadł, gdyż ludzie niechętnie przyjmowali mnie na swoich posiadłościach. Żeby nie zbankrutować (cena campingu dochodziła nawet do 20 Euro!) musiałem szukać noclegu na dziko. Z tym też był problem, bo wszystkie plaże są tam w prywatnych rękach, a okoliczne pola zazwyczaj są dokładnie ogrodzone płotami. Ale udawało mi się czasem spotkać dobrych ludzi (zazwyczaj Szwajcarów), którzy chętnie mi pomagali.

 



I tak z małymi problemami, odwiedzając jeszcze po drodze Pisę i Livorno po 35 dniach i 3335 km jazdy stanąłem na Placu Św. Piotra w Watykanie. Jakież to było fantastyczne uczucie wjechać na to święte miejsce rowerem. Mój cel został osiągnięty! Korzystając z uprzejmości wcześniej poznanego ks. Tomasza, który właśnie przebywał w okolicach Rzymu skorzystałem z noclegu jaki mi polecił. Dzięki temu mogłem spokojne, bez nerwów o to czy stoi jeszcze mój rower zwiedzić Watykan i Rzym. Oczywiście pierwszym miejscem, który postanowiłem odwiedzić był grób naszego papieża Jana Pawła II.

W Wiecznym Mieście w sumie spędziłem trzy dni i powiem szczerze, że jest to niewystarczający czas na poznanie tego miasta. Liczba zabytków i miejsc wartych obejrzenia jest tak duża, że można byłoby nimi obdzielić kilka innych miast. Dalej ruszyłem w kierunku kolejnego ważnego dla chrześcijaństwa miasta- Asyżu. Lejący się z nieba żar i pagórkowaty teren Umbrii sprawiał, że jazda rowerem była niczym kara za grzechy. Widocznie miałem ich dużo, bo temperatura przekraczała nawet 400C!!! Ale nie dałem się. Po Asyżu przyszedł czas na Morze Adriatyckie oraz Wenecję. Wielkie było zdziwienie ludzi widzących mnie taszczącego rower przez mosty (wszystkie schodkowe) w tym wodny mieście. Mój trud docenił nawet jeden gondolier, proponując pamiątkowe zdjęcie. Po kilku godzinach byłem już praktycznie bez sił, wtedy z pomocą ruszyli mi ludzie, a nawet policjant! Niestety w tym mieście raczej nie mogłem znaleźć miejsca do rozbicia noclegu, więc musiałem uciec poza miasto. Trafiłem bardzo ciekawie, bo do staruszka, który ciągle częstował mnie winem. Taki nocleg to rozumiem!

 

 



Z Włoch udałem się do Chorwacji. Ponieważ miałem kilka dni zapasu postanowiłem zwiedzić dodatkowo znaczną część Istrii. Liczne zatoki i bardzo spokoje miasteczka, jakże inne od włoskich, sprawiły, że dopiero tutaj mogłem cieszyć się urokami Morza Adriatyckiego. Duże wrażenie zrobił na mnie wcinający się głęboko w półwysep Limski Kanał. Także ludzie okazali się bardziej życzliwsi aniżeli we Włoszech. Gdy przychodziło znaleźć nocleg nie było z tym problemu. W centralnej części państwa należało jednak uważać na dziką zwierzynę, a przede wszystkim na niedźwiedzie oraz miny. Niestety ślady niedawno toczących się działań wojennych są nadal zauważalne. Duża liczba zniszczonych domów oraz rozległe jeszcze zaminowane obszary są żywym świadectwem tragedii, które rozgrywały się na tym terenie. Dobrze, że już te okrutne czasy znalazły swój kres, bo nie mógłbym odwiedzić jednego z najpiękniejszych parków Europy: Plitwickich Jezior. Szesnaście jezior położonych na różnych poziomach tworzących liczne wodospady, kaskady i strumyczki sprawiają, że człowiek zapomina o całym świecie. Jedynie liczne tłumy turystów mogą trochę popsuć uciechę z bliskiego obcowania z przyrodą. Ponieważ udało mi się przypadkowo dostać na teren parku za darmo, a bilet jak na polskie warunki był bardzo drogi-16Euro, postanowiłem zaszaleć w restauracji i zjeść porządny posiłek, który da mi siłę na drogę powrotną.

 



Z tego urokliwego miejsca moja podróż przebiegała już w linii prostej do Polski. Minąłem jeszcze bardzo sympatyczne kraje: Słowenię oraz Austrię, gdzie moja obecność była bardzo mile widziana. Czechy natomiast przypomniały mi jak dziurawe mogą być drogi. Stan ten jeszcze się pogorszył, gdy wjechałem do Polski. Niestety kierowcy także dali mi odczuć, że jestem już w ojczyźnie. I tak po 59 dniach i 6093 km pedałowania przekroczyłem granicę mojego miasta Suchania. Wielka była moja radość zobaczyć ponownie rodzinę i znajomych, a także w końcu przespać się w swoim łóżku! Podróż niestety dobiegła końca. Teraz pozostał czas na opowieści oraz wspomnienia z największej przygody mojego życia. Po cichu jednak zacząłem już snuć plany na przyszły rok.

 



Przy okazji mojej wyprawy chciałem również pomóc chorym dzieciom wprowadzając akcję: „Kilometr za złotówkę”. Dzięki takim firmom jak: PBG, MacSped oraz prywatnym wpłatom udało się zebrać 3200 zł na wczesną diagnozę i rehabilitację dzieci do 7 roku życia, którą organizuje Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży Niepełnosprawnej Ruchowo „Tęcza” w Szczecinie. Gorąco za to dziękuję.

Dziękuję zarazem wszystkim sponsorom, którzy przyczynili się do tego, że ta wyprawa doszła do skutku, a byli to:


BikeWorld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.


Patron honorowy: Miasto i Gmina Suchań
Sponsorzy wyprawy: PBG, MacSped, Crosso.
Patroni medialni: Bike World, Wydawnictwo Bezdroża, Bike Board, Dziennik Stargardzki, Express Stargardzki,.

Więcej zdjęć oraz informacji na www.moje-pasje.com

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj