Trochę się poobijać po dniu spędzonym na pedałowaniu, obejrzeć zachód słońca nad szczytami, ale najlepsze jest obudzić się rano w samym środku gór!
Ten wyjazd był dla mnie wyjątkowy z kilku powodów. Wyjątkowy w ogóle jest dla mnie obecny rok, ale nie chce mi się przynudzać na ten temat. W każdym razie skończyła się moja studencka przygoda, a wraz z nią kierowanie sekcja na krakowskiej Polibudzie. Normalnie, łezka mi się w oku kręci jak pomyślę o tych wszystkich wspólnych wypadach, o ludziach, których poznałem, chwilach, których przeżyłem… ech… to se ne vrati. Chciałem więc jakoś pożegnać się z sekcją, stąd pomysł na tą wycieczkę. Poza tym był to mój pierwszy wyjazd po powrocie z Hiszpanii i już nie mogłem się doczekać, kiedy pojeżdżę sobie z kolegami. W Madrycie miałem fajny rower, fajne tereny do jazdy i jeszcze kilka innych fajnych rzeczy ;), ale nie miałem z kim jeździć. Czasami lubię pojeździć samemu, ale w gruncie rzeczy jestem osobnikiem stadnym i dłuższa samotność nie wpływa na mnie pozytywnie.
Plan był prosty. Dojechać pierwszego dnia na Kudłacze, jak najbardziej pokręconą drogą i wrócić dnia następnego zupełnie inną trasą. Wiem, że te tereny były już kilka razy opisywane na łamach bW, ale zawsze powracam w nie z niemałym sentymentem. Ta część Beskidu Makowskiego, właściwie na pograniczu z Wyspowym, daje ogromne możliwość. Gęsta sieć szlaków w bardzo urozmaiconym technicznie terenie pozwala właściwie za każdym razem na zorganizowanie innej wycieczki. Opcji jest naprawdę bardzo dużo, a trasy znakomite.
Mimo wieczornych wątpliwości pogoda okazała się dla nas na szczęście łaskawa. Po nocnej ulewie trasy jednak mocno rozmiękły i zalegało na nich sporo błota. Mimo to przeprawa niebieskim szlakiem ze Skawiny do Sułkowic przebiegła bez większych problemów. Można było jednak poczuć smak tego to miało dopiero nadejść. Kilka ciekawych zjazdów w świetnym terenie rozbudziło tylko nasze oczekiwania i czym prędzej popedałowaliśmy w już całkiem konkretne góry. Zanim jednak dotarliśmy do czerwonego szlaku prowadzącego grzbietem Pasma Babicy czekał nas długi, wyciskający litry potu asfaltowy podjazd. Mimo, że po zjechaniu w teren zrobiło się trochę bardziej płasko, to nie można powiedzieć, że brakowało emocji. Ścieżka zamieniała się bowiem w niezłe bagno i w pewnym momencie przy próbie forsowania jednego z bajor, mój Trance zagrzebał się po osie w mule.
Prawdziwe wyzwanie rzucił nam dopiero zjazd zielonym szlakiem w kierunku Stróża. Potok, który zapewne minionej nocy płynął tą ścieżką odsłonił wielkie kamienie. Dodatkowo było sakramencko ślisko i jazda w takich warunkach wymagała wręcz ekwilibrystycznych umiejętności. Wielki w tych warunkach radził sobie najlepiej. Po prostu puszczał klamki i pozwalał zawieszeniu wybierać wszystkie nierówności!
Przedostatnia większa wspinaczka tego dnia to wjazd na Groń. Poniesiony trud wynagrodził nam jednak przepiękny widok ze szczytu. Tam też odbiliśmy w lewo i za żółtymi znaczkami skierowaliśmy się w kierunku Pcimia. Zjazd, a szczególnie jego końcówka dostarczyła wszystkim niemałych wrażeń, ale z drugiej strony kosztowała sporo energii, dlatego pierwsze, co zrobiliśmy po wyjechaniu z dziczy to wizyta w spożywczym. Niestety w trakcie zakupów pogoda gwałtownie się załamała, a w momencie, gdy ruszyliśmy rozlało się nie na żarty. Ponieważ jazda w strugach deszczu nie należy ani do przyjemnych ani bezpiecznych. Zawinęliśmy się do pierwszej lepszej knajpy. Trafiliśmy do pizzerii przy zakopiance i okazało się…, że był to strzał w dziesiątkę. Za 20 zł dostaliśmy półmetrowej średnicy pizze! Nikt z nas nie zdołał jej zjeść za jednym zamachem, więc zapakowaliśmy to co zostało do pudełek i zostawiliśmy, jak po dobrej imprezie, na śniadanie ;).
W między czasie przestało padać, a zza chmur nieśmiało zaczęło spoglądać na nas słońce. W jego zachodzących blaskach zaczęliśmy wspinaczkę czarnym szlakiem na Kudłacze. Zaczęły wychodzić moje braki kondycyjne i na szczyt dojechałem po kilku minutach za kolegami. Wynajęliśmy pokój, umyliśmy się i pogadaliśmy chwilę przy piwku. Szybko jednak wymiękliśmy i wszyscy grzecznie poszliśmy spać. W nocy pod nami była jakaś impreza, ale szczerze mówiąc nie bardzo mi to przeszkadzało. Zasnąłem jak dziecko.
Rano obudziło nas słońce i idealna do jazdy pogoda. Rozpaliliśmy ognisko i upiekliśmy na nim pizze z poprzedniego dnia. Pizzy z ogniska do tej pory nie jadłem, teraz jednak mogę polecić takową każdemu ;). Niektórzy wykorzystali płomienie, żeby dosuszyć przemoczone dzień wcześniej buty, ale nie było to zbyt mądre. Można sobie zniszczyć prze to kapcie.
Zdecydowanym hitem dnia był opisywany już kiedyś zjazd czerwonym szlakiem w kierunku Zamczyska nad Rabą. Nawet Justyna stwierdziła, że było ciężko i kilka razy o mało nie zgłebiła. Stromy i kręty, prowadzący po mokrych korzeniach i kamieniach singletrack to było jednak to, czego brakowało mi na suchych hiszpańskich trasach. W takich momentach nie można za dużo się zastanawiać i analizować sytuacji. Trzeba, mimo strachu, jechać i dać z siebie wszystko co w MTB najlepsze. Nie można myśleć o wywrotce, bo strach paraliżuje. Trzeba skupić się tylko i wyłącznie na jeździe i zaufać swojemu doświadczeniu. Człowiek odruchowo reaguje znacznie szybciej, niż w momencie, gdy myśli nad każdym ruchem. Gdy już jednak osiągnie się stan, w którym Ty, rower i ścieżka stają się jednym (jak japoński pilot i jego Zero…) wszystko staje się proste, a umysł ogarnia niesamowita euforia. Z resztą skoro jeździcie na rowerze, sami dobrze wiecie o co chodzi ;).
Do Krakowa wróciliśmy niebieskim szlakiem. Po porannym zjeździe nie mógł już zrobić na nas większego wrażenia, za to zaoferował inne atrakcje. Cała ścieżka była obrośnięta wokoło krzakami malin, które w tym roku wyjątkowo obrodziły. Mimo, że obżarstwo to grzech, jeszcze większym grzechem byłoby nieskorzystanie z takiego prezentu Matki Natury. Objedliśmy się więc za wszystkie czasy i ociężali od pełnych brzuchów wróciliśmy do domu.
Cztery dni potem, przed nazwiskiem przybyło mi 6 nowych literek i zakończyłem swoją działalność na Polibudzie. Będę z rozrzewnieniem wspominał te pięć lat, ale szczególnie moją ukochaną sekcję, w której tak naprawdę zacząłem swoją przygodę z poważniejszą jazdą na góralu. Cieszę się tym bardziej, że dzięki tej, wydawać by się mogło zwykłej wycieczce w góry, mogłem się z nią pożegnać w taki fajny sposób.
Punkt po punkcie | 1 dzień: Kraków – Skawina – Sułkowice – Pasmo Babicy – Stróża – Groń (773 m) – Pcim – Kudłacze 2 dzień: Kudłacze – Przeł. Granica – Zamczysko nad Rabą – Myślenice – Siepraw - Kraków |
Dystans | 1 dzień: 80 km, 2 dzień: 50 km |
Data | 23-24.06.2007 |
Skala trudności (1-5) | 4.0 |
Foto: Marcin Wielkiewicz, Justyna Frączek, Adam Piotrowski