Słowacja na szybko.

Drukuj

Pomysł naszego wyjazdu zrodził się w sobotę, w niedzielę o 6 rano byliśmy już na rowerach. Nie do końca wiedzieliśmy gdzie chcemy jechać, co chcemy zobaczyć. Jedyny cel, jaki początkowo obraliśmy to Słowacja. Spakowaliśmy najważniejsze rzeczy, trochę jedzenia i pojechaliśmy. Miało być ciężko i tak było.

Dzień wcześniej dostałem informację od kumpla, że pobił nasz wcześniejszy, wspólny rekord długości trasy i ustanowił nowy 192 km. Nie chciałem aby długo był lepszy...

Dzień 1.

Pobudka 5,30. O 6 spotykam się z Amciem już na klatce w bloku. Pierwsze kilometry trasy to centrum Katowic, nadzwyczajnie spokojnie jakby kilka dni wcześniej wybuchła wojna...6 rano w niedziele. Jechało nam się bardzo dobrze – przez Mysłowice, Imielin dotarliśmy do Oświęcimia gdzie poznaliśmy rowerzystę na kolarce (jeżeli Pan to czyta to pozdrawiam), razem z nim pokonywaliśmy kolejne kilometry w bardzo dobrym tempie. Dla mnie było to dość męczące, męczyła mnie też świadomość, że to końca dnia jeszcze bardzo daleko, ale starałem się trzymać blisko, udawało się do czasu, kiedy złapał mnie pierwszy skurcz w lewej nodze. Zatrzymałem się z ogromnym bólem, jechałem znacznie wolniej, skurcz po raz drugi złapał mnie na podjeździe do zapory w Tresnej – postanowiłem coś zrobić, zjadłem 2 czekolady, odpocząłem, wypiłem izotoniczny napój – pomogło.

 



Goniła nas złowroga burza, uciekliśmy przed nią aż do Żywca, gdzie w markecie spędziliśmy 2-3 godziny, ponieważ stale padało. Deszcz słabł, postanowiliśmy jechać dalej w stronę granicy w Korbielowe, zabezpieczyliśmy buty foliowymi workami zaklejonymi taśmą (najlepszy i najtańszy patent na suche buty podczas deszczu na wyprawie). Przed granicą zaatakowała nas przełęcz, nie było lekko, ale za to po przekroczeniu granicy czekał nas długi zjazd. Słowacja od razu przywitała nas dobrą drogą i pięknymi widokami, wioski są małe i szybko się kończą, dookoła są góry i zielone pola. Minęliśmy Oravę i podążyliśmy do naszego kolejnego celu – przełęczy Kvacianskie Siedlo 1110 metrów. Bardzo ciekawy podjazd, tym razem znowu w deszczu musieliśmy go pokonać i w dodatku robiło się już ciemno. Deszcz stale padał i było ciemno, zjazd był bardzo uważny, gnaliśmy jak najszybciej do jeziora Liptovska Mara, które widzieliśmy wcześniej z góry. Namiot rozkładaliśmy na szybko w deszczu, twarde podłoże nam tego nie ułatwiało, 5 może 10 minut po rozłożeniu rozpoczęła się prawdziwa burza. Przez 2 godziny padał grad, deszcz, waliło piorunami. Woda na wietrze gotowała się chyba godzinę. Moment, w którym zasnęliśmy nie jest nam znany...

 



Dzień 2.

Obudziłem się. Amcio już nie spał, woda się gotowała. Chłodny poranek, wszystko było mokre, po wczorajszych 223 kilometrach nie czuliśmy się jak nowonarodzeni. Pierwsze kilometry to kluczenie po Liptovskim Mikulaszu, zakup kilku słodyczy i dalsza droga- droga na Dolny Kubin, pierwsze kilometry były nieprzyjemne, mieliśmy coś w rodzaju doła, ale rozkręciliśmy się i jechało nam się dobrze. Zdjęliśmy koszulki, bo było bardzo gorąco, jak się potem okazało te 40 minut bez koszulki były dużym błędem... spalona skóra długo dawała się we znaki. Kilometry wśród gór uciekały bardzo przyjemnie, w lewo góry, w prawo góry, wszędzie zielono. Dojechaliśmy do kolejnej przełęczy.. nie wiem jak się nazywała, ale nie była całkiem łatwa. Słowacja nam się podobała, ale podążaliśmy w stronę Polski, pokonaliśmy jeszcze 2 przełęcze, najtrudniejszą na granicy z Polską w Ujsołach (nie ma tej drogi na mapach, a jest całkiem przyjemna). Na zjeździe osiągnęliśmy prędkość 79,9, nowiutki asfalt pozwoliłby na więcej – wystarczyłoby mieć większą korbę. Następne kilometry przebiegały już w dół...początek jazdy w Polsce nie był lekki, byliśmy już zmęczeni, w powietrzu czuć było koniec dnia, wydawało nam się, że za chwilę będziemy w domu. Tak nie było, do domu mieliśmy jeszcze około 100 km. Do Bielska-Białej nasza prędkość stale rosła, coś nam biło, ale byliśmy głodni. Wiking Burger w Bielsku nas uratował, jedzenie było dobre jak na fast food. Pomknęliśmy do Katowic, zamiast jechać coraz wolniej jechaliśmy coraz szybciej.

 



Zmęczenie zrobiło z nas maszyny do pokonywania kilometrów. W ciemności, w wieczornej mgle nasze umysły zaczęły szfankować, niemalże zasypialiśmy na rowerach, mieliśmy dziwne reakcje, ale ciągle jechaliśmy bardzo szybko, jakby głowa nie odpowiadała za to co robią nogi. Szybko przemknęliśmy przez Mikołów i znaleźliśmy się w Katowicach, ostatnie kilometry pokonywaliśmy równie szybko, wyłączeni z życia po prostu jechaliśmy. Pod blokiem zrobiliśmy jak zawsze kilka kółek i poszliśmy spać...tak po prostu. Jedyne co zrobiłem to zjadłem na szybko kilka kanapek, wziąłem prysznic i zasnąłem. Rower i ciuchy zostawiłem tak jak były. Wycieczka zakończona, rekord pobity w pierwszy dzień został pobity dzień później. Normalnie po biciu rekordu można się wyspać, umyć i najeść. My tego nie mieliśmy, a zrobiliśmy kolejny. Chociaż dla wielu może się to wydawać niczym specjalnym, dla nas było czymś...chociaż w przyszłości i tak pobijemy ten rekord !

 




Liczby:

Dzień 1
223 km 800m
10 godzin 21 minut
średnia 22 km/h
max: 67,7

Dzień 2
241 km 350 m
12 godzin 8 minut
średnia 20,5 km/h
max: 79,9 km/h

Łącznie
465,15 km
22 godziny 29 minut
średnia 21,25 km/h


Uczestnicy

Bartosz Frant – 18 lat, Katowice
e-mail: frantu@o2.pl
www.nakole.info

Amadeusz Dziopa – 19 lat, Katowice
e-mail amcio@o2.pl

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj