Casa de Campo na luzie.

Drukuj

Może zabrzmi to jak kiepski żart, ale słońce w Hiszpanii od jakiś dwóch miesięcy jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Gdy tylko więc przestało lać i pogoda trochę się poprawiła, wskoczyłem w rowerowe ciuchy, wyregulowałem przerzutki i ruszyłem w góry.

Daleko jednak nie zajechałem, bo na stacji przesiadkowej na Atocha’y okazało się, że mój pociąg właśnie uciekł, a następny jest dopiero za ponad 2 godziny. Co za pech! Na szczęście, jak zwykle na taką okoliczność, miałem plan beta. Opuściłem więc największy madrycki dworzec i ruszyłem przez miasto do Casa de Campo. Jeszcze tylko mały downhill po schodach do ogrodów królewskich, kilka korków do ominięcia, kawałek przez przedmieścia i już mogłem cieszyć się w pełni obcowaniem z przyrodą.

 



Casa de Campo to ogromne tereny zielone w zachodniej części Madrytu. Na pierwszy rzut oka, aż dziw bierze, że jeszcze ich nie zabudowali. Szybkie zerknięcie na mapę i lektura przewodnika i wszystko staje się jasne. CdC to bowiem dawne tereny łowieckie królów hiszpańskich. Miejsce zostało wybrane z reszta nie bez przyczyny, bo to właśnie na nie z Pałacu Królewskiego rozciąga się piękny widok. Nie ma to jak być królem!

 



Król jednak był łaskawy dla swoich poddanych i przekazał te wspaniałe ziemie, żeby mogli sobie pojeździć trochę na rowerze… Zanim jednak w Casa de Campo pojawili się „górale” utworzono gęstą sieć ścieżek, oczka wodne i jeziora, zbudowano ZOO, park rozrywki i restauracje. Obrzeża parku w ostatnim czasie upodobały sobie również, delikatnie rzecz ujmując raczej mało ekskluzywne prostytutki, dlatego trzeba trzymać rękę na pulsie, a właściwie na hamulcu, żeby nie rozjechać jakieś oddającej się cielesnym rozkoszą pary.

 



Casa de Campo ma dwa oblicza. Północna część jest bardziej dzika, mniej odwiedzana przez spacerowiczów i zdecydowanie ciekawsza technicznie. Południowa strona natomiast tętni życiem, przygotowane są specjalne ścieżki i dużo się dzieje, ale nadaje się raczej tylko do rowerowej rekreacji. Jest więcej asfaltu, dróżki są szersze, można sobie pojechać nad jezioro albo kupić loda… ale żądny emocji człowiek się nie wyszaleje. Można natomiast, jak ktoś tak lubi, przejechać się tam na rowerową randkę. Szczególnie polecam Lago i romantyczny zachód słońca nad jeziorem. Rowerowego uniesienia jednak się tam nie przeżyjecie.

 



Gdy tylko oddalimy się trochę od cywilizacji i pozwolimy sobie na małą eksplorację nieznanego terenu, ścieżki staną się węższe, widoki piękniejsze, a zjazdy wywołają głupkowaty uśmiech na twarzy. Polecam atakować wszystkie wzniesienia, ponieważ z wielu z nich, nawet przy niezbyt dobrej pogodzie można dostrzec wspaniałe szczyty Sierra de Guadarrama. Co jakiś czas drogę przebiegnie nam sarenka, a w trawie dostrzec można skubiące trawę zające.

 



Z Casa de Campo jest właściwie tylko jeden problem. Ciężko do niego dojechać na rowerze z oddalonych części Madrytu. Nie ukrywam bowiem, że na rowerze po stolicy Hiszpanii jeździ się beznadziejnie. Jest bardzo niebezpiecznie nie tylko ze względu na to, ze nie ma ścieżek, ani żadnej infrastruktury rowerowej. Po prostu nikt po tym mieście nie przemieszcza się na dwóch kółkach, a kierowcy nie dość, że nie są przyzwyczajeni do rowerzystów, to część z nich traktuje ich jak wrogów, których trzeba jak najszybciej zlikwidować. Na szczęście rower można wrzucić do metra albo kolei podmiejskich.

Mam nadzieję, że warunki pogodowe poprawią się na tyle, żeby kolejną relację zdać już z prawdziwych gór. A z tego, co lokalni bikerzy mi mówili i z tego, co widziałem na mapie jest tu gdzie poszaleć;).

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj