Rowery są wśród nas: rezydują na trawnikach, przed domami, na ulicach, w piwnicach, a nawet na dachach. Od niedawna, po podpisaniu cyrografu (mam nie pozwolić mu ulotnić się w tajemniczych okolicznościach, co ponoć jest tu częste) jestem szczęśliwym, acz tylko czasowym posiadaczem jednego z nich.
Jest to wieeelki rower o wyjątkowo miejskiem profilu. Nie jeździłam na czymś takim od wczesnych lat dziecinnych i nadal pozostaje dla mnie tajemnicą jak dojechać na miejsce unikając lotu trzmiela po przypadkowym naciśnięciu kontry. Przesiadka z mojego ulubionego Scotta Contessy okazała się być o wiele trudniejsza niż przypuszczałam. Poza tym, trudno ukryć, czułam się nieco nieswojo i bardzo brakowało mi pozostawionego w Polsce kasku. Dojazd do domu okazał sie być walką o zachowanie dynamicznej równowagi na mym 3-przerzutkowym Tritonie.
Wehikuł wymagał drobnych reparacji. Bazując na mglistych wspomnieniach mego brata i kolegów w akcji i zaopatrzywszy się w komplet narzędzi zakupionych w Ikei (sic!) przez kolegę z korytarza, przystąpiliśmy do dzieła. Po godzinie radosnej dłubaniny przedni hamulec nie miał przed nami tajemnic. Pozostało jeszcze podpompować opony, zrobić pamiątkowe zdjęcie i czekać...
Uppsala jest idealnym miejscem dla wszelkiego rodzaju aktywności rowerowej. Ścieżki rowerowe poprowadzone są tu wzdłuż każdej większej ulicy, a także wzdłuż rzeki, w miejskich parkach i lasach. Do tego, ponieważ miasto jest niewielkie, można szybko wyrwać się w bardziej nieucywilizowany teren. Szwedzcy kierowcy są tu bardzo uprzejmi i zwalniają, gdy zobaczą ludzi w promieniu 2 metrów od przejścia dla pieszych/przejazdu dla rowerów. Wybierając się samochodem do Szwecji koniecznie trzeba pamiętać o zatrzymywaniu się przed zebrą, gdyż rozpieszczony przez rodzimych kierowców Szwed (ewentualnie element napływowy przebywający tu dłużej niż tydzień) z niezachwianą wiarą w jedynie słuszny porządek rzeczy z pewnością wejdzie/wjedzie nam pod koła.
Piękna, wiosenna pogoda nadciągnęła ku wielkiej radości i zaskoczeniu wszystkich zainteresowanych już w pierwszej połowie marca. Stopniowo zaczęłam przyswajać sobie zamierzchłą sztukę stosowania kontry, a rozpaczliwe manewry na lodzie przeszły do historii (głównie dlatego, że się był stopił :P) Za to pierwsze podejście powrotu na „łono natury” okazało się być nieco bardziej skomplikowane. Co prawda większość śniegu ze ścieżek rowerowych wytopiło słoneczko, jednak w najbardziej mnie interesującym rezerwacie Hagadalen-Nasten (tutaj w naturreservat można bez ograniczeń przemieszczać się rowerowo, na oklep, na nartach i w sposób dwunożny ;) pod warunkiem, że następuje to na wytyczonych szlakach) las pokryty był jeszcze warstwą śniegu i lodu. Przy moich 3 przerzutkach i wąskich oponach – nie do przebycia, po 2 kilometrach poddałam się i postanowiłam zaczekać na lepsze czasy...
Generalnie, jak się uprę, nie ma mocnych: chcę do rezerwatu, pojadę do rezerwatu. Dlatego pewnego dnia po wyjątkowo frustrującej walce z niekooperatynymi próbkami i innymi przeciwnościami losu, wrzuciłam niewdzięczne DNA do zamrażarki i pojechałam na wycieczkę. Zaczęło się łatwo i przyjemnie: płaska i słoneczna droga wzdłuż rzeki. Pogoda była fantastyczna: całe 12 stopni (!), lekki wiaterek i pełne słońce – czego można chcieć więcej? Może tylko aparatu fotograficznego, który przez drobne niedopatrzenie został w domu... Ścieżka prowadziła przez teren portowy, potem łąki, podmokłe torfowiska i las, a na zakończenie mijając niewielkie stoki narciarskie, na których topniały wspomnienia po śniegu, wychodziła na spore, lśniące w slońcu jezioro Melar. „Jeziorko” ciągnie się chyba z 50km na południe aż pod Sztokholm, można tu w lecie pożyczyć kajaki, a wczesną wiosną pooglądać jachty nocujące pod swymi zimowymi okryciami. Jadąc śliczną dróżką wzdłuż brzegu mijałam kolejne przystanie, zatoczki i letnie kąpieliska. Mimo że trudno mi w to uwierzyć, podobno można tu w lecie wejść do wody i nie zamarznąć. Poczekamy, zobaczymy.
Po kilku kilometrach nadszedł czas, żeby pożegnać się z linią brzegową, która skręcała dalej na południe i pojechać na północ w stronę moich ulubionych „trollowych” lasów. Po drodze minęłam niepozorny na pierwszy rzut oka kamień z napisami runicznymi, którym to synowie postanowili uczcić swego rodziciela Svena i w tym celu wyryli w kamieniu sporo intrygujących i całowicie niezrozumiałych dla laika motywów.
Lasy Hagadalen-Nasten są w przeważającej części iglaste, pełne głazów i niezbyt gęste. Na wystających z ziemi okrągłych kamieniach rosną mchy, porosty i reszta roślinek, o których większość z nas uczyła się (bądź też nie ;P) w okolicach szóstej klasy podstawówki. Część lasów jest dość sucha, podczas gdy na części szlaków zainstalowano specjalne kładki, gdyż las jest tak podmokły, że nie da się przejść suchą stopą. Co ważniejsze, przed każdym wjazdem do lasu można zaopatrzyć się w darmowe mapy z rozrysowanymi szlakami pieszymi, konnymi i do skitouringu. Mając w pamięci mój ostatni spacer przez jeden z turystycznych szlaków pieszych (las wygląda cały czas dokładnie tak samo, jeden głaz podobny do drugiego, orientację traci się zaskakująco szybko, nawet jeśli normalnie nie ma się z tym większego problemu), postanowiłam nie rozstawać się z mapą i trzymać się szerszych i mniej podmokłych szlaków jeździeckich. I tu zaczęły się problemy...
Mimo że przez ostatni tydzień nie padało, na szlaku zalegało bezczelnie błotko, a co gorsza cały teren zryty był końskimi kopytami i na początkowym odcinku (na szczęście tylko tam) urozmaicony „przetrawioną słomą”. Podskakując radośnie na wertepach przy akompaniamencie podzwaniającego koszyka i marząc o większej ilości przerzutek, częściowo na rowerze a częściowo przy jego boku przebrnęłam krytyczny początkowy etap szlaku. Potem droga zrobiła się nieco bardziej podsuszona i przyjazna cyklistom niewyposażonym przez los w amortyzator. Przecinając łąki i rzeczkę ścieżka wiła się po bardzo ładnej równinie, aby w końcu doprowadzić do dość stromego podjazdu w lesie (tutaj zakres przerzutek w liczbie 3 okazał się mocno niewystarczający). Potem tylko krótki zjazd i wylądowałam u stóp Hagahogen, czyli przypominającego mrówkowy kopiec wzniesienia, które wg mojej mapy rowerowej (bezcenna rzecz, do uzyskania bezpłatnie w informacji turystycznej) i po późniejszej konsultacji ze słownikiem szwedzko-polskim okazało się być starodawną mogiłą króla Bjorna.
Cała wycieczka zajęła około 3 godziny łącznie z małym piknikiem nad jeziorem i zdecydowanie nie imponowała ilością przebytych kilometrów (20? 25?), ale myślę, że akurat w tym przypadku bardziej liczyła się ich jakość niż ilość. Bardzo polecam wykończonym studentom, którzy na stypendium w Uppsali chcą się oderwać na chwilę od codziennych obowiązków (lub w przypadku nie-biotechnologów - od intensywnego życia towarzyskiego), a także wszystkim przyjezdnym, którzy mają ochotę odpocząć po intensywnym zwiedzaniu okolicznych miejscowości.