Riva del Garda - włoska przygoda na początek sezonu.

Drukuj

Marzec to ostatni miesiąc przygotowań przed maratonami. Okres, kiedy zawodnicy jak i amatorzy znużeni kaprysami klimatu wybierają się na zgrupowania treningowe w cieplejsze miejsca. Wraz z kolegą Patrykiem, Szymonem oraz Asią postanowiliśmy więc sprawdzić, czy Riva del Garda faktycznie zasługuje na miano najbardziej kultowego miejsca do jazdy na rowerach MTB w Europie.

Co wyróżnia to miasteczko w porównaniu do innych znanych kurortów alpejskich? Otóż najważniejsza zaleta Rivy to jej położenie. Miasteczko leży 63 metry nad poziomem morza tj. niżej niż Warszawa. Natomiast sąsiaduje ze szczytami wznoszącymi się na ponad 2000 metrów. Jaka jest tego zaleta dla nas bikerów? Po pierwsze ze względu na ogromne przewyższenia na szlakach jest gdzie potrenować podjazdy. Kiedy, szczyt, na który się wspinamy ma 2000 metrów to wspinamy się na niego u samych korzeni góry z praktycznie zerowej wysokości. Po drugie bajeczne zjazdy ciągnące się niekiedy przez ponad godzinę.



Kolejną zaletą związaną z położeniem jest klimat tam panujący. Od północy jezioro ograniczone jest pasmem alpejskim Monte Baldo, ale od południa otwiera się już na otwartą przestrzeń. Skutkiem tego ciepłe masy powietrza z centrum Italii napływają do Rivy powodując między innym, iż najniższa temperatura w zimie oscyluje tam w okolicach -1 stopnia. Jest to ciekawostka przekazana nam przez miejscowego rowerzystę poznanego w sklepie rowerowym. Jego słowa zdają się potwierdzać rosnące w całym mieście, dodające Rivie egzotycznego uroku palmy.

Podróż zaplanowaliśmy na 11 dni w tym 9 dni jazdy na rowerach. 14 marca wsiedliśmy w samochód. Z Warszawy do Gardy było około 1500 km do pokonania. Ze względu na tylko jednego kierowcę – Asia (dzielna kobieta) czekał nas nocleg w Legnicy, potem granica z Niemcami w Zgorzelcu, a następnie już „autobahn” do samej Gardy przez Niemcy, Austrię i Włochy.

Garda powitała nas słoneczną pogodą, bezchmurnym niebem oraz temperaturą 18 stopni Celsjusza. Jako, że był to mój pierwszy wyjazd w Alpy w życiu, postanowiłem na spokojnie przywitać się z górami. Pierwszego dnia pojechałem szosą dookoła Gardy. Wyszło około 170 km i 800 metrów przewyższeń. Polecam taką wycieczkę każdemu ze względu na małe przewyższenia (w sam raz na początek) oraz na piękno tej trasy. Szosy ciągnące się nad przepaściami, zabytkowe miasteczka przyklejone do zboczy górskich, mnóstwo szosowców chętnych do współpracy. Ostatnią atrakcją były tunele. Tutaj mała dygresja, nie wybierajcie się na wycieczkę dookoła Gardy bez przynajmniej tylnego światełka. Większość tuneli jest nieoświetlona. Jest tam tak ciemno, że nie widać nawet rąk na kierownicy a kierowcy włoscy – wiadomo mają typowo włoski temperament na drodze.

Kolejnego dnia postanowiłem wybrać się również szosą, ale już w prawdziwe góry. Za cel wybrałem sobie asfaltowy podjazd znany z wyścigu etapowego Trans Alp – na przełęcz Tremalzo (1700 m. n.p.m.). Najpierw z 63 metrów ścieżka rowerowa na półce skalnej wzdłuż Gardy na 500 metrów potem łagodna szosa wspinająca się na 700 metrów, a następnie główny część podjazdu serpentynami na 1700 metrów. Nie jest to pewnie najtrudniejszy podjazd w Alpach, ale nie da się porównać do żadnego kultowego podjazdu znanego z polskich maratonów. Dwa Mosty znane z maratonów Przesiece i Karpaczu to przy Tremalzo pagórek. Celem było podjechanie na sam szczyt bez zatrzymania. Na 1500 metrów zaczął się śnieg, było ciężko, ale dałem radę – 1,5 godziny non stop pod górkę. Jako że nie lubię wracać tą samą drogą znalazłem alternatywny zjazd ścieżką rowerową. W tym momencie należy wspomnieć o oznaczeniach szlaków we Włoszech – są tragiczne. To chyba jedyna gorsza rzecz w porównaniu do Polski. Znak szlaku to chlapnięta kreska w jednym kolorze na drzewie i to bardzo rzadko. Wszystkie szlaki rowerowe były oznaczone tak samo – niebieska krechą.
Przez to tragiczne oznakowanie zjeżdżając w dół zgubiłem się. Najprawdopodobniej zboczyłem na nieokreślony szlak pieszy, gdyż zrobiło się zbyt niebezpiecznie na jazdę na rowerze – wąsko, dużo kamieni, przepaście i brak oznaczeń. Postanowiłem zawrócić na Tremalzo tą samą drogą. Podsumowaniem całej wyprawy było niestety 8 godzin jazdy na rowerze, 3055 metrów przewyższeń oraz zjazd po ciemku bez oświetlenia, o 20 wieczorem do miasta po serpentynach w towarzystwie trąbiących na mnie samochodów.



Kolejny dzień jazdy to była dla nas lekcja pokory. Rano powitało nas zachmurzone niebo i delikatna mżawka. Dla nas dzień bez roweru w Alpach to dzień stracony. Dlatego mimo kiepskiej aury wybraliśmy się jak zwykle każdy w swoją stronę. Ja wybrałem ponownie szosę. Niestety po podjechaniu na 600 metrów zaczął padać grad. Decyzja była oczywista – wracam. Po drodze spotkałem Patryka zmierzał tam gdzie mnie zaatakowały kulki lodowe. Wybiłem mu z głowy tą drogę i postanowiliśmy jechać dalej razem. Pogoda trochę się poprawiła. Dlatego ponownie spróbowaliśmy wspinaczki szosą. Znów godzina jazdy w górę tym razem na 1200 metrów. Na szczycie ponownie zaczęło padać a przed nami 40 minut zjazdu. W tym momencie wspomnę, iż różnicę temperatur w Alpach są duże. Na podjeździe gorąco czasem nawet 25 stopni (wskazania polara). Natomiast na zjazdach temperatura spadała do 5 stopni. Nauczeni już doświadczeniem ubraliśmy wszystko, co mieliśmy w plecakach i czym prędzej w dół, gdyż deszcz zaczął zamieniać w ulewę. To był najtrudniejszy zjazd szosą w moim życiu. Potwornie zimno, woda spływająca wraz ze mną asfaltem po serpentynach, opony szosowe absolutnie bez żadnego bieżnika, oczy zalane wodą, zerowa widoczność. Mimo wszystko miałem lepiej niż Patryk, gdyż nauczony wycieczką na Tremalzo wziąłem trochę więcej ubrań. Po 20 minutach zjechaliśmy zaledwie z 1200 metrów na 900 metrów a pogoda była coraz gorsza…W pewnym momencie Patryk krzyknął, iż dalej nie da rady, że musimy dzwonić po pomoc. Niestety jak to w Alpach brak zasięgu. Schowaliśmy się do budki bankomatowej. Ja poszedłem w okolice drogi z nadzieją złapania jakiejś okazji. Mieliśmy sporo szczęścia, gdyż w tej właśnie chwili przejeżdżał samochód dostawczy. Kierowca miał znajomych z Polski, dlatego bez problemu zabrał nas do domu.

Po tej wyprawie wyczerpałem swój zapas farta na ten rok. Na szczęście do końca
pobytu w Alpach nie spotkały mnie już żadne tego typu przygody. Po 8 dniach jazdy po górach miałem już trochę dosyć. Organizm domagał się odpoczynku a głowa tęskniła już trochę za płaskimi mazowieckimi lasami. Myślę, że 10 dni w tych okolicach w sam raz wystarczy na objechanie większości tras i nasycenie „podjazdowego głodu”.

Podsumowując całą wyprawę to muszę powiedzieć, że trochę się zawiodłem. Wyjeżdżając miałem Gardę za miejsce święte dla kolarzy MTB, coś takiego jak Częstochowa dla polskich katolików. Na miejscu okazało się, że w 8 dni można zjeździć praktycznie wszystkie ścieżki rowerowe w okolicy. Dodatkowo są one tragiczne oznaczone i na każdym skrzyżowaniu trzeba patrzeć w mapę, aby się nie zgubić.

Jeżeli chodzi o informacje praktyczne, to w samym mieście zarówno sklepy jak i restauracje czynne są zazwyczaj w godzinach 9-19. W ciągu dnia dochodzi siesta 12-14. Cały wyjazd kosztował mniej 1900 złotych w tym 400 złotych składka na paliwo i 120 euro nocleg. Krajobrazy, widoki ze szczytów są tam cudowne. W 8 dni zrobiłem 11250 metrów przewyższeń, a to więcej niż niejedna etapówka ;).


Foto: Szymon Giemza

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj