Dla mnie najważniejszym był fakt, że w końcu mogłem spotkać się i na spokojnie porozmawiać z moimi redakcyjnymi kolegami, z którymi najczęściej klepię maile, gadugadam albo wiszę na telefonie.
To właśnie podczas jednaj z takich elektronicznych rozmów padł pomysł wspólnego wyjazdu w góry. Ustaliliśmy termin, klepnęliśmy nocleg i niedługo po tym Maciek z Markiem zgarnęli mnie wraz z rowerem do auta i ruszyliśmy w kierunku Szczawnicy.
Dzień pierwszy
Wszystko było by dobrze gdyby nie pogoda. Całą drogę mocno padało i nie wyglądało na to, żeby sytuacja miała się szybko zmienić. Na szczęście na miejscu nie było najgorzej. Kropił lekki deszczyk, ale tragedii nie było. Wskoczyliśmy więc na rowery i ruszyliśmy w drogę. Mostem dostaliśmy się na druga stronę Grajcarka, skąd bardzo wygodną ścieżką rowerową dotarliśmy do przystani flisackiej. Mimo niesprzyjającej aury i końca sezonu zainteresowanie drewnianymi tratwami było duże.
Kawałek dalej przekroczyliśmy granicę Polsko-Słowacką i południowym brzegiem na przełomie Dunajca szutrową droga obraliśmy kierunek na Cerveny Klastor. Koła rozpędzonych rowerów wzbijały wodę z wilgotnej od deszczu ścieżki, dlatego, pomimo, że z góry na nas już nie kapało, byliśmy cali koszy. Specjalnych widoków na góry też nie mieliśmy, ale niesamowite wrażenie robiła wzburzona opadami rzeka, na której niepewnie kołysały się drewniane łódki wypełnione wystraszonymi turystami.
Pobyt w Cervenym Klastorze do długich nie należał. Nie chcieliśmy marznąć w mokrych ciuchach, więc odbiliśmy asfaltem w lewo i dojechaliśmy do początku niebieskiego szlaku. Zaczął się podjazd po rozmokniętej, glinianej ścieżce. Jak wiadomo, śliskość podłoża jest wprost proporcjonalna do zużycia bieżnika, dlatego nieźle namęczyłem się na zakatowanych podczas długiego sezony Dancing Ralfach. Chłopaki sobie lepiej radzili i zostawili mnie trochę z tyłu.
W okolicach Sedla Cerla niebieski i czerwony szlak rozdzieliły się. Robiło się późno, więc wybraliśmy krótszą opcję i pojechaliśmy niebieskim. Trasa była przyjemna, ale śliska. Okazało się, że za śliska. W jednym miejscu na mokrej glinie postawiło mi rower bokiem i tak wyrżnąłem o ziemię prawym barkiem, że myślałem, że obojczyk, rozleciał się w drobny mak. Usłyszałem jeszcze w ręce chrupnięcie, jakby łamanej gałęzi. Aż się bałem sprawdzać, co się stało. Leżąc w błocie zacząłem macać kości. O dziwo wszystkie były całe. Wsiadłem więc ostrożnie na rower i obiecałem sobie więcej nie szaleć, bo coś czułem, nie jestem w zbyt dobrej dyspozycji ;).
W końcu dojechaliśmy do szosy, przejechaliśmy przez Leśnicę i mijając Chatę Pieniny dojechaliśmy znów do budki granicznej. Chyba się panom pogranicznikom spodobały nasze dowody, bo znów je chcieli oglądać. Do oclenia nic nie mieliśmy, więc puścili nas wolno. Później, tą samą drogą co wcześniej wróciliśmy do naszej hawiry. Kolacja, nocne Polaków rozmowy, filmik i do spania. A następnego dnia…
Dzień drugi
… Marek rzucił fachowym okiem na mapę i uśmiechnął się tylko pod nosem. Od razu widać było że coś knuje. Zaczął coś opowiadać o tym, jaką to świetną trasę zna, jakie super zjazdy, jakie wspaniałe widoki… „Stary! Gruszki na wierzbie nam obiecujesz!” – rzuciłem wstając lewa nogą z łóżka. „Żebyś się nie zdziwił!” – Zaśmiał się szyderczo nasz naczelny. No i się zdziwiłem, bo mimo, że w Szczawnicy byłem nie po raz pierwszy takich cudów jeszcze nie widziałem. Po tym jak w Parku Zdrojowym zobaczyłem na własne oczy gruszki na wierzbie byłem skłonny uwierzyć we wszystko.
Jak się okazało, to nie koniec cudów na tej trasie. Kawałek za Parkiem, jadąc niebieskim szlakiem minęliśmy przepiękny wodospad Zaskalnik. Tak na serio to mijaliśmy go jakieś pół godziny, bo każdy chciał mieć po dziesięć różnych fotek w Bóg wie ilu pozycjach. A poza tym to nikomu nie było śpieszno, żeby męczyć się na podjeździe i to jeszcze z samego rana. Gdy zaczęły milknąć ochy i achy, kierownik wycieczki zarządził zbiórkę, po której zaczął się najtrudniejszy podjazd tamtego dnia. Dla ścisłości dodam, że rozpoczął się atak na Przehybę.
Raz szlakiem rowerowym, raz niebieskim pieszym, raz jadąc, raz pchając dotarliśmy pod samo schronisko. Nie weszliśmy jednak do środka tylko kontynuowaliśmy jazdę. Tuż przed Wielką Przehybą zostawiliśmy niebieski szlak i odbiliśmy czerwonym w prawo. Nagle gdzieś się zapodział Maciek. Wróciliśmy się kawałem i spotkaliśmy biedaka z dziwnym grymasem na twarzy. Okazało się, że przekręciło mu się siodełko i zaczęło mocno uwierać w jedną z najcenniejszych części ciała. Poratowaliśmy nieszczęśnika imbusem, co spowodowało natychmiastową ulgę i rozwiało strach o zagrożone ojcostwo.
Aż do Złocistego Wierchu było prawie cały czas pod górę. Dopiero później zaczęło się trochę wypłaszczać i czasem nawet zjeżdżaliśmy. Ogólnie zaczęło się jechać bardzo przyjemnie, tym bardziej, że Marek nie ciągnął nas przez szczyt Radziejowej, tylko ominęliśmy ją z południowej strony trasą narciarską (podobno tak jak na Transcarpatii). O złych rzeczach szybko się zapomina, więc o glebie z dnia poprzedniego też nie pamiętałem. A szkoda, bo glebnąłem po raz drugi. Tym razem nic mi jednak nie chrupnęło, ale efekt był widoczny od razu. Prawy łokieć przecięty o kamienie w dwóch miejscach do kości, cała lewa ręka zeszlifowana, cholerny ból w lewym barku i co najgorsze rozwalony plecak. Tak na serio najbardziej mnie wkurzyło, że urwałem zaczep od rurki bukłaka. Ręce mi się jeszcze trzęsły od adrenaliny (bólu jeszcze nie czułem), ale wsiadłem na rower i pojechałem dalej.
Cieszyłem się, że to tylko tak się skończyło, a nie gorzej, ale już nie miałem tyle frajdy z jazdy, co wcześniej. Za Wielkim Rogaczem („Rogacz, rogacz… i do tego skarżypyta…”) Skręciliśmy w zielony szlak rowerowy, zahaczyliśmy o Obidzię i wzdłuż granicy dojechaliśmy do przejścia na Przełęczy Rozdziela. Wycieczka powoli się kończyła, ale okazało się, że na deser Marek zostawił największy smakołyk. Bo na zjeździe Białą Wodą można zapomnieć o wszystkim! Nie wiadomo, czy rozkoszować się jazdą, czy też przystanąć i chłonąć całym sobą piękno tego miejsca. Też nie mogliśmy się zdecydować, więc najpierw przystanęliśmy, a później zjechaliśmy, zatrzymując się na chwilę w celu zakupu przepysznych oscypków. Góral chciał nam jeszcze opchnąć ślicznego owczarka i czarną owce, ale niestety nie zmieściłyby się w plecaku.
Później został już tylko asfalt aż do samej Szczawnicy. Po drodze minęliśmy jeszcze Wąwóz Homole, ale nie zatrzymywaliśmy się przy nim. Dojechaliśmy do naszego lokum, zostawiłem chłopakom rower i sam poszedłem przekonać się pod prysznicem o dziele autozniszczenia. Nie wyglądało to ciekawie. Poza wcześniej stwierdzonymi urazami zauważyłem niezłe szramy na klacie i nogach. Dlatego zaraz po szczypiącej kąpieli, lepiąc się do koszulki zostałem zawieziony przez moich towarzyszy do nowotarskiego szpitala, gdzie poskładano mnie do kupy, a na dowidzenia zaserwowali zastrzyk przeciwtężcowy, po którym dodatkowo mnie zmięło.
Nie ma co jednak marudzić. Do wesela się zagoi, tym bardziej, że na razie takowego nie planuję;). Wyjazd ten pokazał natomiast, że czasem warto oderwać się od komputera i wspólnie spędzić trochę czasu, najlepiej jeżdżąc na rowerze. Technologie informatyczna niesamowicie rozwinęły się w ostatnich czasach, ale żaden, nawet najlepszy komunikator nie zastąpi kontaktu z żywym człowiekiem. Wniosek: wyłącz komputer, dzwoń po kumpli i jazda na rower!
Jeżeli sami chcielibyście przejechać opisywana trasę lub zorganizować inną wycieczkę w tych okolicach polecamy mapę Beskid Sądecki (skala 1:50000, wydanie 3, rok 2006) wydawnictwa Compass.
Mapa cieniowana obejmująca cały obszar Beskidu Sądeckiego, od doliny Dunajca na zachodzie i północnym zachodzie, po Krynicę, Tylicz i Muszynkę na południowym wschodzie. Mapa obejmuje także Małe Pieniny, Pieninki oraz część Pienin Właściwych. Znalazło się tez miejsce dla fragmentu Beskidu Niskiego, a konkretnie Gór Grybowskich.
Mapa posiada siatkę GPS.
Więcej informacji na stronie firmy Compass: https://compass.krakow.pl
Foto: Maciek&Ampi

























